Читать книгу Szerlok Holmes i jego przygody Lekarz i jego pacyent - Arthur Conan Doyle - Страница 3

Lekarz i jego pacyent

Оглавление

Z całego obszernego zbioru notatek o działalności przyjaciela mego Szerloka Holmesa staram się zwykle wybierać dla czytelników moich takie wypadki, w których jego nadzwyczajne zdolności, jego niezrównana szybkość oryentacyi, cudowna niemal przenikliwość i zmysł kombinacyi w całej swej pełni zajaśniećby mogły. Pomimo jednak bogatego materyału, napotykam i w tym kierunku pewne trudności, które nieraz każą mi się zawahać w wyborze. Otóż niekiedy zdolności przyjaciela mego wykazywały się w okolicznościach tak błahych, tak pospolitych, że wprost nie wzbudziłyby należytego zainteresowania w czytelnikach moich, w innych znowu wypadkach przy silnem powikłaniu sprawy, przy najdramatyczniejszem jej napięciu, siła konieczność sama prowadziła do rozwiązania z pominięciem udziału sławnego detektywa, co mnie, jako jego wiernego biografa, zadawalniać nie mogło. I w tym wypadku, który przytaczam, Holmes niezbyt wielką odegrał rolę, sam jednak wypadek był tak niezwykłym, tak oryginalnym i tyle, choć drobnych, wykazuje dowodów genialności przyjaciela mego, że w żaden sposób pominąć go nie mogę.

Był to parny i dżdżysty dzień wrześniowy. Ukończywszy wcześniej zajęcia, z konieczności urządziliśmy sobie małe dolce faniente. Holmes położył się na sofie i zajął się powtórnem odczytywaniem listu, przyniesionego tegoż dnia rano, ja zaś siedziałem na swoim fotelu bezczynnie. Pomimo kilkoletniej mojej służby pod gorącem niebem Indyi, ten upał działał na mnie denerwująco, wywołując dziwną jakąś prostracyę ducha i ciała. Gazety mię nudziły, kończące się posiedzenia parlamentu nie zajmowały również, a miasto wydawało mi się smutnem i wyludnionem. Jak dzieciak marzyłem o górach, o lasach, o jakiemś wybrzeżu morskiem i od urzeczywistnienia tych marzeń wstrzymywała mię tylko bezwzględna pustka mojej kieszeni. Holmes nie doświadczał podobnych pragnień. On był dzieckiem tego olbrzymiego ludzkiego mrowiska, zwanego Londynem, związany z nim wszystkimi fibrami swojej istoty, on żył tem miejskiem życiem, czuł jego czuciem, a piękności natury nie pociągały go nigdy. Obojętny na widok najcudniejszego krajobrazu, rozpalał się na wieść najbłahszej nawet zbrodni, rozpłomieniał i drżał gorączką czynu. Niekiedy i on odbywał wycieczki na wieś, lecz nie ciągnęło go tam piękno natury, a zwykle jakaś tajemnicza sprawa, której śladów szukać należało za miastem. Genialny ten ze wszech miar człowiek na tym jednym punkcie miał braki kardynalne.

Widząc, że Holmes, zatopiony w czytaniu, nie ma ochoty pogawędzić ze mną, oparłem się wygodniej o poręcz fotelu i począłem marzyć na jawie. Dziennik wyślizgnął mi się z ręki, a ja nie czułem już tego; myśl moja przenosiła się z przedmiotu na przedmiot, z teraźniejszości na przeszłość, z fantazyi do rozumowań. Nagle z zamyślenia tego wyrwał mię niespodzianie głos Holmesa:

– Masz racyę, Watsonie, – rzekł, – wielki to nierozsądek chcieć tego rodzaju sprawy załatwiać w ten dziki sposób.

– Kompletna głupota! – odrzekłem i zrozumiałem nagle, że towarzysz mój odpowiada wprost na moje myślowe wątpliwości. Zerwałem się z fotelu i w bezbrzeżnem zdumieniu stanąłem przed nim.

– Czyż to możliwe, Holmesie! – krzyknąłem niedowierzająco. To przechodzi wszelkie pojęcie!

Ujrzawszy moją zdziwioną minę, Holmes roześmiał się serdecznie.

– Pamiętasz, Watsonie, to miejsce z Edgara Poe, któreśmy niedawno razem czytali, a w którem opowiada, że jakiś ktoś miał dar odgadywania myśli swoich towarzyszów. Uważałeś to wtedy za jakąś prestidigitatorską sztuczkę i nie chciałeś mi wierzyć, że i ja niekiedy potrafię czynić to samo bez najmniejszego wysiłku z mojej strony, prawie mimowolnie.

– Ja to powiedziałem?

– Nie słowami, kochany Watsonie, ale miałeś to wyraźnie na czole napisane. Spostrzegłszy, że zamyśliłeś się tak głęboko, przyszła mi ochota pójść za kierunkiem twoich myśli. Teraz odpowiedziałem ci na nie, aby przekonać ciebie i siebie, jak ścisłą może być w danej chwili taka łączność myślowa pomiędzy dwoma osobami.

To wyjaśnienie nie zupełnie mnie zadowolniło.

– Dobrze, rzekłem, ale ów odgadywacz myśli u Poego wyprowadzał swoje wnioski z ruchu owego jegomościa, którego obserwował. Jeśli się nie mylę, to błądził on pomiędzy jakimiś kamieniami, patrzył w gwiazdy, czy coś podobnego, ja zaś siedziałem nieruchomo i nie dałem ci chyba żadnego punktu oparcia, ułatwiającego wczytanie się w moje myśli.

– Mylisz się, Watsonie. Myśl człowieka odbija się często na jego twarzy, a twoja wyrazista fizyonomia jest ich wiernem odbiciem.

– Widzę, że pragniesz mnie przekonać, iż myśli moje wyczytałeś mi z twarzy?

– Nieinaczej, przedewszystkiem zaś z twoich oczu. Czy pamiętasz dokładnie, jaką drogą szły twoje myśli?

– Być może, iż nie umiałbym ich już kolejno powtórzyć, – odrzekłem, szczerze zajęty tą próbą.

– A więc ja ci powiem, odparł Holmes. Szelest spadającej gazety zwrócił moją uwagę na ciebie i zacząłem cię obserwować. Chwilkę siedziałeś bezmyślnie, potem oczy twoje padły na portret generała Gordona, który niedawno kazałeś oprawić, i po zmianie ich wyrazu poznałem, że zacząłeś myśleć w jakimś określonym kierunku. Z Gordona wzrok twój przeniósł się na portret Henryka Beechera, który stoi na twojej biblioteczce nieoprawiony, i znowu wrócił na ścianę. Domyśliłem się tedy łatwo, że kombinowałeś sobie, iż gdybyś kazał odpowiednio oprawić Beechera, to miałbyś doskonałe pendant do portretu Gordona.

– Zadziwiające doprawdy! – zawołałem. Doskonale odgadłeś.

– Dotychczas wszystko było tak proste, że pomylić się nie mogłem. Ale idźmy dalej. Oczy twoje powróciły znowu do Beechera i zacząłeś uważnie przyglądać się jego fizyonomii. Już nie ściągałeś brwi, lecz wzrok twój patrzył daleko i głęboko, widocznie pogrążyłeś się we wspomnieniach, których ci ten portret dostarczył. Zacząłeś więc myśleć o swojem życiu służbowem, o przebiegu wojny, która cię powołała na pole bitwy, i o przyczynach tej nieszczęśliwej wojny, których do obecnej chwili zrozumieć nie możesz, a która tak wiele kosztowała Anglię, przytem ciągle patrzyłeś na portret, widziałem więc, że z niego czerpiesz dalszy ciąg wspomnień. Teraz mimowolnie zaciskałeś usta, oczy ci błyszczały i bezwiednie składałeś ręce, domyśliłem się więc, że myślisz o bohaterskich ofiarach, które obie walczące strony składały na ołtarzu wojny, że litujesz się nad bezużytecznością tych ofiar i żal ci próżnego przelewu krwi. Potem przycisnąłeś ręką starą ranę i uśmiech ironiczny przewinął ci się przez wargi, zrozumiałem więc, iż zastanawiałeś się, jak śmiesznem jest w zasadzie załatwianie poważnych narodowych kwestyi w ten nizki nic nie wyjaśniający i nic nie rozwiązujący sposób. W tej chwili wyraziłem ci głośno zgodność moich poglądów na tę sprawę i cieszę się, że nie omyliłem się w niczem.

– Literalnie w niczem, odparłem. Ale pomimo wszystko nie mogę zrozumieć, w jaki sposób doszedłeś do tej sztuki.

– I ja ci nie umiem odpowiedzieć. Teraz była to tylko mała rozrywka, przypuszczam jednak, że leży w tem tylko umiejętność logicznego wnioskowania i pewna wprawa, bo nie wierzysz chyba w żadną cudowność. Ale, dodał, zmieniając ton, – zdaje mi się, że na dworze ochłodziło się nieco możebyśmy się przeszli po ulicach miasta?

Miałem już dosyć tego siedzenia w dusznem powietrzu pokoju, zgodziłem się więc chętnie na jego propozycyę. Blizko trzy godziny spacerowaliśmy po Fleetstreet i po wybrzeżu Tamizy, podziwiając te olbrzymie dzieła rąk ludzkich, które tutaj na każdym kroku rzucały się nam w oczy. Holmes puścił wodze swej wrodzonej chętce obserwacyi, – jego głębokie uwagi, jego dowcipne i trafne określenia zajmowały mię tak bardzo, że spacer przeszedł nam niespostrzeżenie.

Około dziesiątej skierowaliśmy się z powrotem na Backerstreet. Jakiś powóz czekał przed drzwiami naszego domu.

– Oho, kareta lekarza, jak widzę, – rzekł Holmes. Musi to być jakiś praktyczny człowiek, bo widocznie niedawno rozpoczął praktykować, a już czasu ma niewiele. To szczęście, żeśmy na czas wrócili, bo musi mieć ważny interes, skoro tak późno przyjeżdża.

Zbyt dobrze znałem mego przyjaciela, aby się dziwić jego domyślności. Zresztą wisząca w karecie torba lekarska, na którą padało w tej chwili światło latarni, wykazywała jasno osobistość nieznanego klijenta. Na górze zaś oświetlone okna gabinetu potwierdzały, iż wizyta rzeczywiście nas się tyczyła. Ciekawy byłem, co mój szanowny kolega chcieć może od Holmesa o tej porze, i w milczeniu wszedłem za przyjacielem moim do oświetlonego dwiema świecami pokoju.

Na nasz widok z krzesła podniósł się mężczyzna o szczupłej bladej twarzy, okolonej jasnymi bakami. Mógł mieć około trzydziestu czterech lat wieku, lecz zapadłe policzki i niezdrowa cera twarzy czyniły go znacznie starszym, świadcząc jednocześnie o ciężkich warunkach życia, które strawiły jego młodość. W całej jego postaci malowała się jakaś nieśmiałość, a delikatne wązkie dłonie, które miał wsparte na brzegu kominka, wyglądały raczej na dłonie artysty niż chirurga. Ubrany był w czarny surdut i ciemne spodnie, tylko krawat miał jakiś jaśniejszy odcień.

– Dobry wieczór, doktorze, – zagadnął uprzejmie Holmes. Dzięki Bogu nie czekałeś pan zbyt długo na mnie.

– Czy rozmawiałeś pan już z moim stangretem?

– Nie, roześmiał się Holmes. Widzę to po świecy, która stoi obok. Ale proszę, siadaj pan i powiedz, czem ci służyć mogę?

– Przedewszystkiem muszę się przedstawić, rzekł gość. Jestem doktór Percy Trewelyan, mieszkam na Brookstreet 403.

– Czy jesteś pan autorem znanej rozprawy o niedostrzegalnych zmianach chorobowych w systemie nerwowym? – zapytałem ciekawie.

Delikatny rumieniec zadowolenia pokrył jego blade policzki.

– Tak rzadko się zdarza, – zwrócił się ku mnie, – aby ktoś pytał o moją pracę, że doprawdy przypuszczałem, iż nawet pamięć o niej zaginęła, tem więcej, że mój wydawca wymaga nieustannych ustępstw z mojej strony, skarżąc się na zły interes tego wydawnictwa. Czy mam przyjemność mówić z kolegą lekarzem?

Szerlok Holmes i jego przygody Lekarz i jego pacyent

Подняться наверх