Читать книгу Szerlok Holmes i jego przygody. Klub rudowłosych - Arthur Conan Doyle - Страница 3
Klub rudowłosych
ОглавлениеPewnego dnia w jesieni ubiegłego roku zaszedłem do mojego przyjaciela, Szerloka Holmesa. Trafiłem właśnie na chwilę, gdy odbywał on konferencyę z pewnym wysokim mężczyzną średniego wieku, o obliczu tak rumianem i włosach tak ogniście czerwonych, że wyjątkowo to mnie odrazu zastanowiło.
Miałem już zamiar wycofać się i wybełkotać jakieśkolwiek usprawiedliwienie za niespodziewaną wizytę, gdy Szerlok Holmes zatrzymał mnie w sposób prawie natarczywy i, wciągnąwszy do salonu, rzekł, zamykając drzwi, tonem kordyalnym:
– Kochany doktorze, nie mogłeś przyjść bardziej w porę.
– Czy rzeczywiście! obawiałem się, że jesteś bardzo zajęty – odrzekłem.
– Istotnie jestem bardzo zajęty.
– W takim razie poczekam w drugim pokoju.
– Ależ nie, właśnie zostań tutaj.
Szerlok przedstawił mnie obecnemu człowiekowi i rzekł:
– Doktór Watson był mi już bardzo często w wielu najważniejszych wypadkach pomocny, służąc mi radą i pomocą, nie wątpię więc, że również w pańskiej sprawie będzie bardzo pożyteczny.
Tłusty jegomość podniósł się do połowy z krzesła i skinął głową na znak pozdrowienia, spoglądając przytem na mnie swojemi małemi oczyma badawczo.
– Usiądź – poprosił Holmes, siadając również na swoim fotelu i zakładając palec prawej ręki na palec lewej ręki, jak to zwykle czynił w ważnych chwilach.
– Wiem doskonale, kochany Watsonie, że dzielisz ze mną upodobanie do wszystkiego, co odznacza się nadzwyczajnością i co nie powtarza się codziennie. Dowiodłeś tego serdecznością, z jaką opisałeś w książkach niektóre, małoznaczące wypadki z mojego życia, daruj też, że ci powiem, iż zanadto upiększyłeś moją osobę.
– Bezwarunkowo interesowały mnie zawsze żywo twoje przygody – odparłem.
– Przypominasz sobie zapewne, że kiedy mieliśmy do czynienia z tą prostą sprawą panny Maryi Sutherland, to wtedy zrobiłem uwagę, iż życie samo wytwarza najdziwaczniejsze wypadki i najbardziej zdumiewające powikłania. Najczęściej też to, co się dzieje na świecie, przekracza wytwory najbujniejszej fantazyi.
– Jest to twierdzenie, któremu ośmieliłem się zaprzeczyć.
– Prawda, że zaprzeczyłeś, ja jednak i dziś jeszcze twierdzę, że się nawrócisz, tyle ci bowiem nagromadzę wszelkich materyałów, że przekonam cię i przyznasz mi racyę. Oto teraz naprzykład pan Jobez Wilson był tak łaskaw odszukać mnie dzisiaj rano, ażeby mi opowiedzieć coś takiego, o czem się nie słyszy codziennie. Już dawniej wypowiedziałem zdanie, że rzeczy niezwykłe przytrafiają się częściej przy drobnych przestępstwach, aniżeli przy wielkich zbrodniach zdarzają się wypadki niezwykłe, w których nawet rzeczą jest wątpliwą, czy tam zachodzi jakieśkolwiek przestępstwo. Być zatem może, że i teraz nie mamy do czynienia z żadną zbrodnią. A przecież jest rzeczą pewną, że cały ten wypadek jest niezmiernie oryginalny.
Szerlok Holmes zwrócił się teraz do Wilsona ze słowami:
– Czy nie byłby pan łaskaw jeszcze raz zacząć opowiadanie od początku. Proszę o to nietylko dla tego, że bardzo mi wiele zależy na tem, ażeby żaden najmniejszy nawet drobiazg nie uszedł mojej uwagi. Zwykle już po powierzchownem obeznaniu się ze szczegółami potrafię wyrobić sobie obraz całości, a czynię to na podstawie rozlicznych podobnych wypadków. Tu jednak tego uczynić nie mogę i wszelkie moje przypuszczenia upadają odrazu.
Gość Szerloka z gestem, oznaczającym pewnego rodzaju dumę, sięgnął ręką do bocznej kieszeni surduta i wyciągnął brudną, pomiętą gazetę. Podczas gdy Wilson pochylił głowę i zatopił wzrok w dziale anonsowym, miałem sposobność przyjrzeć się spokojnie temu człowiekowi, aby na wzór mojego przyjaciela Szerloka, na podstawie tej obserwacyi wyprowadzić wnioski o człowieku.
Nie na wiele się to przydało. Nasz gość nosił na sobie stempel zupełnie przeciętnego człowieka, a jego postać ociężała, ruchy powolne i otyłość, świadcząca o dobrem odżywianiu się, kazały się domyślać, że mamy do czynienia z człowiekiem, należącym do stanu kupieckiego. Miał na sobie bardzo szerokie pantalony, szare kratkowane, niezbyt czysto utrzymany surdut czarny i rozpięty, jasno-szarą kamizelkę płócienną i ciężką niklowaną dewizkę do zegarka, zakończoną czworokątną sztuką metalową dla ozdoby. Mocno zniszczony cylinder i takież palto z wytartym kołnierzem aksamitnym leżały na krześle obok niego. Pomimo że z nadzwyczajną uwagą obserwowałem tego człowieka, to jednak nie znalazłem w nim żadnych cech szczególnych, chyba tę tylko, że miał włosy czerwone jak ogień, a w rysach twarzy odbijało się zniechęcenie i rozdrażnienie.
Wprawnym oczom Szerloka Holmesa nie uszedł sposób mojego badania, z uśmiechem potrząsał głową, spoglądając na mnie, poczem rzekł:
– I ja nic więcej nie wiem nad to, co ty już może dostrzegłeś, wiem zatem tylko, że pan Wilson był przez pewien czas robotnikiem, że zażywa tabakę, że jest wolnomularzem, że był w Chinach, i że w ostatnich czasach musiał dużo pisać. To są fakty widoczne, które leżą jak na dłoni, ale więcej nic nie mogę wyczytać.
Jobez Wilson z przerażeniem w oczach poruszył się na krześle. Palec trzymał na ogłoszeniu w piśmie, a przerażonemi oczyma wpatrywał się w mojego przyjaciela.
– Na miły Bóg! zkąd pan to wszystko wie, panie Holmes? – zapytał – zkąd np. może pan wiedzieć, że byłem robotnikiem? I ma pan zupełną racyę, karyerę moją rozpoczynałem jako cieśla na okręcie.
– To łatwo poznać, drogi panie, po rękach pańskich. Prawa ręka jest znacznie większa od lewej, co dowodzi, że pan nią wiele pracować musiał i muskulaturę lepiej wyrobił.
– Dobrze, przypuszczam że to można poznać, ale zkąd pan wie, że zażywam tabakę i że jestem wolnomularzem?
– Przypuszczam, panie Wilson, że pan jest na tyle sprytny, iż odgadniesz, z czego ja ten wniosek wyprowadzam. Przecież wbrew statutom masońskim nosi pan przy sobie łuk i kompas jako szpilkę u krawata.
– O tem zapomniałem. Pozostaje jeszcze owa pisanina, o której pan wspomniał.
– Na tę myśl naprowadziła mnie fałda w rękawie pańskiej prawej ręki długa na pięć cali, jak również te wyświecone łokcie w miejscach, w których ubranie styka się z biurkiem.
– Przypuśćmy, że i taką rzecz można dostrzedz, ale te Chiny?…
– Tylko w Chinach mogli panu wytatuować na prawej ręce taką piękną rybę. Znakami, służącymi do tatuowania, zajmowałem się trochę i nawet wzbogaciłem literaturę angielską opisaniem różnych sposobów, wiem zatem, że sztuka takiego delikatnego, czerwonawego wytatuowania łuski rybnej jest wyłączną specyalnością Chin. Gdy zaś jeszcze zobaczyłem przy dewizce pańskiej sztukę metalową o formach kwadratowych, to wtedy rzecz ta wydała mi się zupełnie prostą.
Jobez Wilson zaczął się śmiać głośno.
– Tam do licha! z początku myślałem, że pan potrafi robić sztuki czarodziejskie, a teraz widzę, że to wszystko jest takie naturalne.
– Zobaczysz Watsonie – wtrącił również śmiejąc się Holmes – że w końcu jeszcze zostanę kompletnym głupcem z mojemi dowodzeniami. Znasz przysłowie: „Omne ignotum pro magnifico“, stracę też zupełnie tę odrobinę sławy, jaką zdobyłem, gdy dalej trzymać się będę wobec ludzi zasady, ażeby być szczerym i otwartym.
– Może panu trudno znaleźć to ogłoszenie, panie Wilson?
– Oto ono – odrzekł mężczyzna, wskazując wielkim palcem na kolumnę pisma. – Oto jest, a tworzy ono początek całej historyi. Niech pan sam przeczyta.
Wziąłem dziennik z rąk Wilsona i zacząłem czytać, co następuje:
Z klubu rudowłosych.
„W myśl testamentu Ezechiasza Hopkinsa z Lebanam w Stanach Zjednoczonych Ameryki otworzyła się w lidze nowa posada wolna, która daje prawo do pobierania wynagrodzenia w ilości czterech funtów sterlingów tygodniowo. Wszyscy ludzie o rudych włosach, zdrowi na ciele i umyśle, a mający więcej niż lat 21, mogą być wybrani. Zgłaszać się osobiście w poniedziałek o godzinie 11-ej do pana Duncana Rossa w biurze klubu, J. Pope’s Court Fleet Street“.
– Cóż u kata może to oznaczać? – zawołałem, odczytawszy dwa razy z rzędu ten oryginalny anons.
Holmes uśmiechnął się powściągliwie i poruszył się na swoim fotelu, a było to u niego oznaką nadzwyczajnego zadowolenia.
– To rzecz niezwykła, nieprawda? – rzekł – a teraz, panie Wilson, przejdźmy odrazu do rzeczy i niechaj nam pan opowie wszystko, co dotyczy pana i jego kolegów. Jaki wpływ wywarło na panu to ogłoszenie? Doktorze, zapisz w swoim notatniku tytuł pisma i datę, kiedy się to ogłoszenie ukazało. Jest to „Morning Chronicle“ z dnia 27 kwietnia 1890 roku. Dwa miesiące ubiegły od tego czasu.
– Wybornie. A teraz pan ma głos, panie Wilson.
– Mówiłem już panu, panie Szerlok Holmes – odparł Jobez Wilson, marszcząc brwi – że posiadam mały zakład lombardowy na Coburg-Square w pobliżu City. Nie jest to lombard znaczny i w ostatnich latach miałem dużo kłopotów, ażeby związać koniec z końcem. W biurze mojem trzymałem dwóch urzędników, a miałem zamiar pozbyć się jednego z nich, a natomiast zaproponować innemu, bardzo dzielnemu kawalerowi objęcie posady u mnie za połowę płaconego dotąd zwykle wynagrodzenia.
– Jak się nazywa ten młodzieniec tak grzeczny, że gotów był objąć posadę na takich warunkach? – zapytał Holmes.
– Nazwisko jego brzmi: Wincenty Spaulding, nie jest on wszakże takim młodzieńcem, jakim mógłby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie umiałbym na razie podać dokładnie jego wieku, ale wiem, że to jest urzędnik pierwszorzędnej wartości i mógłby łatwo zarobić dwa razy więcej nad to, co ja mu płacę. Zresztą, jeżeli był z propozycyi mojej zadowolony, to chyba nie moją rzeczą było wbijać go w ambicyę.
– Rzeczywiście ma pan racyę, powinien się też pan czuć szczęśliwym, posiadając tak znakomitego współpracownika, poprzestającego na skromnych warunkach. To rzecz rzadka pomiędzy urzędnikami w tym wieku i nie wiem, co więcej podziwiać, czy pańską propozycyę, czy też urzędnika pańskiego.
– Ależ, Boże drogi, posiada on swoje wady – przerwał Wilson – nie dostrzegłem np. u nikogo dotąd takiej namiętności do fotografowania, jak u niego. W godzinach, w których powinien pracować, spuszcza on się do piwnicy, jak królik, który się zakopuje w norze, byle tylko mógł rozłożyć swoje aparaty. To jest błąd jego główny, pozatem jednak jest to doskonały pracownik, nie posiadający żadnej wady.
– Sadzę, że on dotąd u pana jeszcze pracuje?
– Tak jest panie, i poza nim nie mam nikogo więcej, jak tylko chłopca ulicznika, około lat 14-tu, który zajmuje się także trochę kuchnią i oczyszcza mieszkanie. Sam jestem wdowcem i nie mam żadnych krewnych. We trójkę żyjemy sobie bardzo spokojnie, nie wydajemy więcej nad to, co zarabiamy, i płacimy nasze zobowiązania. Dopiero też pierwszym wypadkiem, który zakłócił monotonię naszego życia, stało się to ogłoszenie w pismach. Spaulding przyszedł do biura, a muszę tutaj zaznaczyć, że jest człowiekiem nadzwyczajnie punktualnym i codziennie o godzinie 8-ej zjawia się już na miejscu, trzymał w ręku to pismo i zawołał: „Jakież to nieszczęście, panie Wilson, że nie jestem rudy“. „Dlaczegóż to“? – zapytałem. „Dlaczego“? – odpowiedział. – Oto dlatego, że jest znakomite miejsce do objęcia, ale każdy kandydat musi być koniecznie rudy. Ładną rentę otrzymywać będzie ten, komu ta posada się dostanie, zdaje mi się jednak, że w tem stowarzyszeniu więcej musi być tego rodzaju posad, zarządzający bowiem nie wiedzą sami, co robić z pieniędzmi. Gdybym mógł zmienić kolor swoich włosów, to mógłbym teraz używać życia, jak robak w serze.
– Sam nie wiedziałem, co ma oznaczać to całe opowiadanie – ciągnął dalej Wilson – niech pan bowiem zważy, że jestem człowiekiem spokojnym i domatorem. A tu tymczasem same na mnie zwaliły się różne przygody. Nie lubię w niczem być krępowany, czasami też tygodnie całe mijają i nie wychodzę po za próg mojego mieszkania. Nic mnie nie obchodzi, co się dzieje po za moim światem; wobec tego nowina, przyniesiona mi rano przez mojego współpracownika, nie wzbudziła we mnie na razie żadnego zajęcia. Ale mój urzędnik wytrzeszczył na mnie oczy i zapytał:
– Jakże to być może? Czyż pan dotąd nic nie słyszał o „Klubie rudowłosych“?
– Nigdy nie słyszałem.
– To zdumiewające! Przecież pan właśnie znajdujesz się w tem położeniu, że możesz zrobić świetną karyerę.
– Jakim kapitałem rozporządzają ci stowarzyszeni?
– Blizko ośmiu milionami franków rocznie, praca zaś jest mała, a pozatem można swobodnie załatwiać inne czynności.
– Może sobie pan łatwo wyobrazić, że na taką odpowiedź wytężyłem słuch. Interesa moje nie szły świetnie w ostatnich latach, suma zaś ośmiu milionów franków kapitału może zaimponować.
– Niech mi pan opowie wszystko dokładnie – rzekłem przeto do Spauldinga.
– Owszem – odparł, pokazując mi owo ogłoszenie w piśmie. – Widzi pan z tego, że Stowarzyszenie poszukuje nowego członka i że wskazany jest nawet adres biura, do którego powinien się pan udać i zaprezentować się jako człowiek, posiadający najwięcej danych wybitnych. Muszę pana jeszcze objaśnić, że Stowarzyszenie utworzone zostało przez pewnego milionera amerykańskiego, oryginała wielkiego, nazwiskiem Ezechiasz Hopkins. Był to człowiek rudowłosy, i największą sympatyę uczuwał do tych ludzi, którzy posiadali ten sam kolor włosów.
Po jego śmierci otworzono testament i odkryto wtedy, że Hopkins ogromną fortunę swoją podzielił na pięć fundacyi, z których każda obowiązana jest dopomagać ludziom rudym do poprawy ich doli. Z tego, co słyszałem, wnoszę, że członkowie stowarzyszenia rudowłosych są dobrze płatni, a robota ich jest niewielka.