Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Artur Chmielewski - Страница 6
ОглавлениеRozdział 1
– Ty pierdolony szczurożerco! – potężna postać odrywa się od konturu wypalonej ściany i rusza w kierunku kłębka łachmanów, konwulsyjnie kopiącego brudny śnieg. Gdyby nie szkło maski przeciwgazowej, odbijające blade, zimne światło szarego nieba, można by pomyśleć, że to jakieś wściekłe zwierzę wije się pod stertą starych szmat. Jednak spod grubej warstwy czerwonej mgły błyskają białka oszalałych z bólu ludzkich oczu. Krew tryskająca z urwanej w łokciu ręki znaczy monotonny szary krajobraz nieoczekiwanym barwnym akcentem.
– Seba, zostaw go! – stłumiony przerażeniem kobiecy głos brzmi bardziej jak nieśmiała prośba niż rozkaz, nie robiąc większego wrażenia na atakującym.
Rozjuszony osiłek doskakuje do rannego, siada na nim okrakiem i zaczyna okładać go pięściami, szamocząc się w niekształtnym skórzanym worze powiązanego parcianymi pasami kombinezonu. Tamten odruchowo osłania głowę kikutem i strumień jasnoczerwonej krwi bryzga wprost w maskę napastnika, na chwilę powstrzymując jego furię. Oślepiony, mieląc w zębach przekleństwa, usiłuje wytrzeć okulary grzbietem rękawicy. W tym momencie potężny, wymierzony w głowę kopniak powala go na ziemię. Spokojny o celność ciosu mężczyzna w wojskowym kombinezonie przeciwchemicznym nie zwraca najmniejszej uwagi na padające w śnieg bezwładne ciało. Mimo niemłodego wieku porusza się pewnie i sprężyście. Poprawia pasek przewieszonego przez plecy kałasznikowa o skróconej lufie – charakterystycznego elementu ekwipunku stalkerów – jakby to, co przed chwilą zaszło, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Staje nad wijącym się na ziemi rannym, opiera dłoń na wiszącej na biodrze kaburze i rozpina ją dyskretnie jednym palcem. Powoli wyciąga pistolet, lecz jego ręka zastyga nagle w połowie drogi. Ukradkiem zerka za siebie i po chwili namysłu dyskretnie wsuwa glocka z powrotem do kabury. Kuca przy leżącym.
– Julio, chodź szybko, zanim się nam do końca wykrwawi! – woła.
Obserwuję tę scenę, wciąż jeszcze nie mogąc złapać oddechu. Serce łomoce mi w piersi, jakby chciało zmienić lokum na jakieś bezpieczniejsze, a żołądek powędrował wysoko, do gardła i wcale nie chce wrócić na swoje miejsce.
– Posrałbym się, gdybym tylko miał czym! – Wciśnięty w załom muru Alex głośno wypowiada to, co od dłuższej chwili tłucze mi się po głowie. Niewiele widzę, okulary maski kompletnie zaparowały. Robię głęboki wdech i ściągam z twarzy śmierdzącą, sparciałą gumę. Przecieram szybkę skrajem postrzępionego swetra, gapiąc się bezmyślnie przed siebie.
W tym czasie Julia sprawnie rozcina rękaw rannemu i obwiązuje kikut kawałkiem nylonowej linki. Kiedyś na takiej lince wieszano pranie, by schło na wietrze. W promieniach ciepłego, przyjaznego słońca. Kiedyś. Dwadzieścia lat temu. Prehistoria.
– Franz, przynieś mi apteczkę! – Głos dziewczyny wyrywa mnie z przytulnego bagna wspomnień. Stalker wstaje, przechodzi kilka kroków i podnosi z ziemi uwalaną popiołem torbę z naszytym starannie szmacianym czerwonym krzyżem.
– Przeżyje? – pyta, podając torbę dziewczynie. Ona nie odpowiada. Ruchami na tyle delikatnymi, na ile pozwala jej gruby brezentowy kombinezon połatany w tysiącu miejsc (a każda łata jest inna – przychodzi mi zawsze do głowy, kiedy na nią patrzę), wygrzebuje spośród zużytych przyborów medycznych jednorazową strzykawkę z krótką, cienką igłą.
– Nguyen! Popatrz na mnie! Uspokój się! – mówi wolno i wyraźnie, jak do dziecka. Ściąga mu maskę i stara się przytrzymać głowę. Mężczyzna szamoce się jak ryba wyrzucona na brzeg. Wreszcie jego rozbiegane niewidzące oczy skupiają się na twarzy dziewczyny. – Dam ci morfinę, widzisz? Ostatnią. Nic nie będzie cię boleć, będziesz mógł dalej iść, dobrze?
Alex, gramoląc się ze swojego schronienia w kącie na wpół zawalonej ściany, z dezaprobatą kręci głową.
– Nie szkoda jej na to żółte ścierwo?! – rzuca w kierunku sanitariuszki. Franz mierzy go zimnym wzrokiem. Alex odwraca się, udaje, że cała ta historia w ogóle go nie obchodzi.
– Zobaczymy, co powiesz, jak sam zostaniesz ranny i będziesz się wił z bólu… – mamroce, otrzepując się z popiołu i resztek osmalonego tynku. Ostentacyjnie ignorując Julię i Franza, zajętych Wietnamczykiem, podchodzi do olbrzyma leżącego wciąż na ziemi. Trąca go butem. – Seba! Pobudka, jełopie!
Mężczyzna wielką dłonią rozciera ukryte pod gumą maski ucho, bełkoce coś do siebie jak pijany. W końcu z trudem dźwiga się z ziemi.
– Jak mi kiedyś uszkodzisz maskę, to cię zajebię! – warczy w kierunku Franza.
– Śmiało! – Tamten nie odwraca się nawet w stronę groźby. – Dbaj o maskę, to przynajmniej zostanie po tobie coś wartościowego.
Alex przygląda się kucającemu kilka metrów dalej stalkerowi, potem wymownie zerka na Sebę.
– Czego? – denerwuje się osiłek, trąc obolałą czaszkę. – Zabierz mu giwerę, to go zaraz zajebię. A tego żółtego gnoja…
– Ten żółty gnój i tak sam niedługo zdechnie – cedzi przez zęby Alex. – Bóg jest miłosierny, w nim nasza jedyna nadzieja…
Tymczasem Julia kończy opatrywać rannego. Czyści nożem zakrwawiony kikut, obcina wiszące mięśnie i ścięgna, naciąga na odsłonięte kości stawu łokciowego skórę i – zasypując czerwone, pulsujące mięso resztką szarego proszku z papierowej torebki – zawiązuje kawałkiem nylonowej linki. Morfina działa błyskawicznie: leżący gapi się teraz na wiszące nad nimi niskie chmury niewidzącym, błędnym wzrokiem. Na jego twarzy pojawia się niewyraźny, pełen dziecięcego zadziwienia uśmiech.
– Kiedy dojdzie do siebie? – Franz przygląda się precyzyjnym ruchom dziewczyny.
– Dwie, trzy godziny. Dawka nie była duża, ale on jest bardzo lekki i dlatego tak go wzięło – odpowiada. – Starczy inhalacji – dodaje cicho, delikatnie naciągając na twarz mężczyzny maskę.
– No to za dziesięć minut ruszamy – oznajmia Franz.
– Ruszamy?! A jak sobie, kurwa, wyobrażasz ten spacerek bez skanera?! – Seba nie próbuje nawet ukrywać nienawiści, trzymając się jednak w bezpiecznej odległości od Franza. – Będziemy jak ślepi jak cholerne bachory pogubione w ciemnym tunelu. Zaraz nas coś zeżre albo dostaniemy taką dawkę, że zdechniemy, zanim cokolwiek zdąży nas zeżreć. O to ci chodzi? Chcesz, żeby nas napromieniowało? – W jego głosie słychać z trudem wstrzymywaną histerię. – Nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru zamienić się w jakiegoś pierdolonego mutanta!
– Może ci skrzydła wyrosną, a im szybciej to się stanie, tym szybciej będziesz na miejscu – mruczy pogardliwie Franz, lustrując uważnym spojrzeniem okolicę.
– Na miejscu? Na jakim, kurwa mać, miejscu?! Może nam wreszcie raczysz powiedzieć, dokąd tak naprawdę nas wleczesz?
– Do nieba… – Franz uśmiecha się pod nosem, a mnie na widok tego uśmiechu robi się zimno. – Tam ze skrzydłami będzie ci do twarzy. I Alex cię wreszcie pokocha… Kto wie, może zostaniesz aniołem z jego mokrych snów?
– Pierdol się! – warczy Alex. – Lepiej spieprzajmy stąd jak najszybciej, za chwilę ten bydlak wróci dokończyć obiad! Teraz pewnie jeszcze z rodziną. Taka okazja…
– Wreszcie ktoś mówi do rzeczy – zaczynam pojednawczo. Dopiero teraz, dobre kilkanaście minut po ataku potwora, rytm mojego serca powoli wraca do normy, mogę już mówić bez niekontrolowanego koncertu perkusyjnego na wszystkie zęby. – Fakty są takie, że nie mamy skanera i mamy rannego – staram się sprowadzić rozmowę na neutralny grunt rzeczywistości.
– Bo się ścierwu zachciało prognozy pogody… – przerywa mi natychmiast Seba.
– I oddał skaner robalowi – syczy Alex.
– Razem z ręką oddał, odczepcie się od niego! – krzyczy Julia, pakując pośpiesznie apteczkę.
– Chcę… do… domu… – ciche pojękiwania Nguyena, stłumione gumą maski, brzmią niczym skarga dziecka.
Ogarnia mnie zmęczenie, śmiertelne zmęczenie. Mam dość: od dwudziestu lat życie jest nieustanną licytacją, w której los wciąż niestrudzenie podbija stawkę pochłaniającego wszystko codziennego koszmaru. Jednak tam, w ciemnych tunelach warszawskiego metra, udaje nam się przynajmniej utrzymać pozory normalności. Krucha równowaga sił zapewnia złudzenie spokoju. I choć wiem, że to już koniec naszego świata, to rozłożony na raty, jest łatwiejszy do zaakceptowania – oswojony i znajomy. Jeżeli tylko przestrzegasz reguł (nieskończonej liczby stale zmieniających się reguł – podpowiada mi moje bardziej cyniczne ja), w końcu utoniesz w monotonii codzienności, stracisz rachubę czasu i może nawet niepostrzeżenie zdążysz się zestarzeć. Tuż przed czterdziestką, bo dłużej i tak raczej nie pożyjesz. Ale tutaj, na powierzchni? W ciągu ostatnich dwóch dni to wielkie kłamstwo naszego życia: że da się przetrwać tam, gdzie nie miało już być niczego, objawiło się pełnią brutalnej szczerości. Odkąd opuściliśmy ostatni posterunek na Pradze i wyszliśmy na powierzchnię, prysło złudzenie bezpieczeństwa i stabilizacji. Prysł mit względnej nieszkodliwości otaczającego nas świata, który uparcie wmawialiśmy sobie w ciemnych tunelach metra. Od tamtej pory tempo licytacji na aukcji okropieństw sięgnęło zenitu, a jakby mało było nam grozy świata zewnętrznego, obudziły się demony drzemiące w każdym z nas. Już ledwo pamiętam, jak się to wszystko zaczęło – jakby minęły nie dwa dni zaledwie, lecz co najmniej dwie dekady…
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.