Читать книгу Człowiek z blizną. The Man with the Twisted Lip - Артур Конан Дойл - Страница 3
Człowiek z blizną
ОглавлениеIzaak Whitney, brat nieżyjącego już doktora teologii i rektora seminaryum kaznodziejskiego w St. Georges, Eliasza Whitney’a, był namiętnym palaczem opium. O ile wiem, szkaradnego tego nałogu nauczył on się jeszcze za szkolnych czasów przez głupią a właściwą młodemu wiekowi skłonność do naśladownictwa. Przeczytał gdzieś wówczas opis wrażeń doznawanych przez palaczy – znany utwór pióra Quincey’a – i nasycał swój tytoń tynkturą opium, chcąc doświadczyć tych samych rozkosznych snów. Ale z przyzwyczajeniem tem jego stało się tak, jak z wielu nałogami, nabytymi w młodości; przekonał się, że łatwiej do nich przywyknąć niż się ich pozbyć. Pozostał więc przez długie lata niewolnikiem strasznej trucizny, będąc często przedmiotem wzgardy i niechęci dla swych przyjaciół i znajomych.
Jeszcze teraz, ile razy o nim myślę, staje mi przed oczyma jego pomarszczona, wyżółkła twarz o obrzmiałych ołowianego koloru powiekach nad źrenicami, zwężonemi do wielkości łebka od szpilki – smutna ruina szlachetnego niegdyś i energicznego człowieka.
Pewnego wieczora – było to w czerwcu roku 1889 – mniej więcej o tej porze, kiedy to człowiek zaczyna ziewać, spoglądając na zegarek i tęskniąc za łóżkiem, zadzwoniono nagle do drzwi mego mieszkania. Podskoczyłem na krześle, a żona moja opuściła robotę ręczną, nad którą pracowała, na kolana.
– Jakiś chory jeszcze – rzekła – pewnie jaki nagły wypadek! będziesz znów musiał wyjść!
Westchnąłem, niedawno bowiem wróciłem dopiero z miasta od dość ciężkiej roboty całodziennej.
Doleciał nas odgłos otwieranych i zamykanych drzwi na dole, potem słychać było skrzypienie schodów, wreszcie szybkie kroki po linoleum w korytarzu. Drzwi pokoju otwarł ktoś energicznie i jakaś kobieca, ciemno ubrana i zawoalowana postać ukazała się w progu.
– Raczcie państwo wybaczyć moją tak późną wizytę – zaczęła i, wybuchnąwszy nagle nerwowym płaczem, rzuciła się, łkając głośno, mojej żonie na szyję.
– Ach, jestem w okropnem położeniu! – zawołała – i gwałtownie potrzebuję waszej pomocy!
– Ależ to Ketty Whitney? – rzekła moja żona, odchylając gęsty woal naszemu późnemu gościowi – jakżeś mnie wystraszyła, Ketty! Skoroś tu weszła, nie miałam pojęcia, że to ty jesteś!
– O! nie wiedziałam już do kogo się udać, jeżeli nie do ciebie!
Tak to już zwykle bywało. Każdy kto był w potrzebie uciekał się do mojej żony o pomoc i na mnie się to zwykle krupiło.
– Bardzo dobrze zrobiłaś, przychodząc do mnie. Ale wypijno teraz szklankę wina z wodą i rozsiądź się wygodnie. To cię uspokoi. Tak. A teraz opowiedz nam wszystko. Ale wolisz może, bym Dżemsa odesłała na spoczynek?
– O nie, nie! potrzebuję także i twej rady i pomocy doktorze! Idzie o mego męża. Od dwóch dni znowu nie wrócił do domu, jestem w okropnym o niego strachu.
Nie pierwszy to raz mówiła z nami o ustawicznym swym kłopocie i troskach, jakie ten mąż jej sprawiał – ze mną jako z lekarzem, a z moją żoną jako dawną przyjaciółką i powiernicą jeszcze od szkolnych czasów. Uspokoiliśmy ją i pocieszyli, o ileśmy mogli. Zapytałem czy się domyśla przynajmniej gdzie się jej mąż w danej chwili podziewa i czy moglibyśmy jej pomódz, sprowadzając go znów do domu.
Otóż miała ona o nim swoje wiadomości. Przekonała się nie wiem już jakim sposobem, że ile razy napadał go w ostatnich czasach nieprzeparty pociąg do opium, udawał się do jakiejś okropnej jaskini na wschodniej części miasta.
Dotychczas orgie te jego ograniczały się zawsze do jednego dnia tylko, poczem powracał zwykle wieczorem wyczerpany i śmiertelnie znużony do domu. Ale tym razem nieobecność jego przeciągnęła się aż do czterdziestu ośmiu godzin i w tej chwili leżał on tam pewnie w owej spelunce między różnymi wyrzutkami społeczeństwa i pijanymi majtkami, przesypiając skutki strasznej trucizny.
Spodziewała się, że znajdzie go z pewnością w „Złotej Szynkowni“ przy Swandam Street. Ale cóż ona mogła poradzić? Młoda, nieśmiała kobieta nie mogła przecie wejść do takiej jaskini i wydrzeć męża z rąk hałastry, która się tam zbiera?
Tak rzecz się miała i w istocie wyjście było tylko jedno. Czy nie mógłbym jej towarzyszyć na miejsce? Albo – może lepiej będzie, jeśli sam pójdę? Jestem przecie lekarzem jej męża i posiadam wpływ na niego. Nie byłbym tak skrępowany we wszystkiem jak ona.
Dałem jej słowo, że w ciągu dwóch godzin odwiozę go w powozie do domu, jeśli go rzeczywiście zastanę we wskazanem miejscu. W dziesięć minut potem miałem już poza sobą wygodny fotel i pokój, jadąc w sprawie, która już zgóry wydawała mi się niezwykłą, choć dopiero potem przekonałem się, jak rzeczywiście niezwykłą była.
Pierwsza część mojej wyprawy obyła się bez trudności. Swandam Street jest to brzydki zaułek, ciągnący się poza wielkimi składami, stojącymi na północ od Tamizy, aż do London-Bridge. Między budą tandeciarza a wstrętnym szynkiem znalazłem wreszcie poszukiwaną ciemną jak piwnica spelunkę, do której wiodły spadziste brudne schody. Kazałem woźnicy czekać, a sam zszedłem na dół. Nogi pijaków, snujących się tu nieustannie, zostawiły na stopniach głębokie ślady. Przy migotliwem świetle lampy olejnej znalazłem klamkę i wszedłem do długiej, nizkiej izby. Była ona pełna brunatnego dymu opium. Szereg drewnianych tapczanów nadawał jej pozór kajuty okrętu, który wywozi wychodźców.
W półmroku i dymie zaledwie że mogłem odróżnić kształty osób, leżących naokół w fantazyjnych pozach – ze ściśniętemi ramionami, wykrzywionemi kolanami, odrzuconą głową lub zadartą do góry brodą. Tu i ówdzie zwróciło się do mnie ciemne, zagasłe oko. W posępnym wzroku tlały czerwone ognie to jaśniej, to przygasając, stosownie do tego, czy przybywało czy ubywało trucizny, palącej się w metalowych fajkach. Większość osób leżała w milczeniu, niektórzy mruczeli do siebie, a znów inni rozmawiali cichym, monotonnym głosem, wyrzucając z siebie zdania z wysiłkiem i zapadając potem nagle w milczenie. Każdy snuł własną myśl, niewiele zwracając uwagi na słowa sąsiada. Na drugim końcu pokoju stała mała żarownia z płonącymi węglami. Obok siedział na zydlu o trzech nogach stary chudy jegomość. Z brodą na ręku i łokciami wspartymi na kolanach patrzył on w żar osłupiałym wzrokiem.
Gdym wszedł, przyskoczył do mnie brudny malajczyk z fajką i opium i chciał mi wskazać miejsce niezajęte.
– Dziękuję panu, rzekłem, nie mam zamiaru tu pozostać. Chcę pomówić z przyjacielem moim, panem Izaakiem Whitney’em, który się tu znajduje.
Przy tych słowach poruszyło się coś z prawej strony. Dosłyszałem słaby głos. Spojrzałem w tym kierunku i wśród dymu ujrzałem Whitney’a. Siedział tam blady i dziki, ze zwichrzonymi włosami i patrzył na mnie.
– Boże – wyszeptał – więc to pan jesteś, panie Watson!
Był on w stanie straszliwego rozstroju po zażyciu trucizny. Każdy nerw jego drgał.
– Która teraz godzina, panie Watsonie?
– Blizko jedenasta.
– A którego dziś mamy?
– Piątek, 19 czerwca.
– Wielki Boże! Myślałem, że dziś środa. I jestem pewny, że tak jest. Jak pan może tak żartować i przerażać takiego jak ja biedaka?
Tu zakrył twarz rękami i zaczął głośno szlochać.
– Ależ upewniam pana, że dziś jest rzeczywiście piątek, nieszczęsny człowieku. Żona pańska już dwa dni czeka na pana. Powinien się pan wstydzić samego siebie.
– Ja się też wstydzę. Ale myli się pan, panie Watsonie, bo jestem tu przecie dopiero kilka godzin. Wypaliłem zaledwie trzy – cztery fajki, zresztą, nie wiem dokładnie ile. Dobrze, udam się z panem do domu, bo nie chcę niepokoić mojej biednej, kochanej Ketty. Daj mi pan rękę! Czy ma pan tu dorożkę?
– Tak, czeka na nas przed domem.
– Dobrze, skorzystam z tego. Muszę być jeszcze coś winien. Zajmij się tem, panie Watsonie. Jestem zupełnie jak obłąkany i sam nie dam sobie rady.
Szedłem wązkiem przejściem wzdłuż podwójnego szeregu śpiących, szukając gospodarza. Wstrzymywałem oddech, aby nie uledz wpływowi wstrętnych, odurzających wyziewów trucizny. Kiedy przechodziłem koło chudej postaci, siedzącej w pobliżu żarowni, poczułem, że ktoś nagle pociągnął mnie za połę surduta i jakiś cichy głos szepnął do mnie: „Przejdź koło mnie, a później obejrzyj się“. Słowa te słyszałem zupełnie wyraźnie. Obejrzałem się. Mogły one pochodzić tylko od starca obok mnie, ale ten siedział jak poprzednio nieprzytomnie, z osłupiałym wzrokiem, zgięty od starości. Jego fajka z opium zwieszała mu się między kolanami, jak gdyby wyślizgnęła mu się z sennych palców. Odszedłem jeszcze dwa kroki i obejrzałem się. Że nie krzyknąłem wtedy ze zdumienia, zawdzięczać to muszę tylko swej zdolności panowania nad sobą. Zmienił się on tak nadzwyczajnie, że nie poznałby go nikt prócz mnie. Postać jego stała się prostą i krzepką, zmarszczki znikły, zagasłe oczy błysnęły ogniem – słowem, człowiekiem, który siedział przy ogniu, bawiąc się mojem zdumieniem, był nikt inny jak Szerlok Holmes. Dał mi znak, abym się do niego zbliżył, poczem obrócił twarz w inną stronę i przybrał znów postawę sennego starca.
– Holmesie – szepnąłem – jakże się tu dostałeś?
– Mów jaknajciszej – rzekł – bo ja mam słuch wyborny. Kiedy ci się uda wyprawić stąd twego nieszczęsnego przyjaciela, chciałbym bardzo pogadać nieco z tobą.
– Dorożka czeka na mnie.
– To odeślij go do domu. Niema w tem nic niebezpiecznego, bo jest on zbyt śpiący i znużony, żeby się puszczać na nowe szaleństwa. Radzę ci napisać do żony przez woźnicę kilka słów o tem, że wypadło nam zostać tu na czas jakiś razem. Poczekaj na mnie, za pięć minut będę przy tobie.
Odmówić coś Holmesowi było zawsze rzeczą nadzwyczajnie trudną, bo życzenia swe wypowiadał zawsze z największym spokojem i stanowczością. Myślałem przytem, że skoro Whitney znajduje się w dorożce, obowiązki moje względem niego ustają. Nie miałem gorętszego życzenia nad to, by znowu doznać jednej z tych cudownych przygód, które dla mojego przyjaciela stały się prawdziwą potrzebą. W kilka minut napisałem kartkę do żony, zapłaciłem rachunek Whitney’a, jego samego wsadziłem do dorożki i wyprawiłem do domu w mrokach wieczora.
Wkrótce potem z jaskini palaczy opium wyszła sterana postać i obok siebie ujrzałem Szerloka Holmesa. Przez całe dwie ulice wlókł się on ciężko, z pochylonym grzbietem, stawiając niepewne kroki. Potem rozejrzał się naokoło, wyprostował się i wybuchnął wesołym śmiechem.
– A teraz, Watsonie, zapewne wyobrażasz sobie, że drogocenna znajomość twoich arkanów medycznych doprowadziła mnie między innemi do palenia opium, zastrzykiwania kokainy i innych tego rodzaju słabostek.
– Owszem, byłem nadzwyczajnie zdziwiony, widząc cię tutaj.
– I ja także nie mniej…
– Ja szukałem tu przyjaciela.
– A ja wroga.
– Wroga?
– Tak, jednego z moich przyrodzonych wrogów, albo mówiąc właściwiej – szukałem tu swej przyrodzonej zdobyczy. Słowem, chodzi mi właśnie o pewną nadzwyczajną historyę. Spodziewałem się, że jak już nieraz, tak i teraz potrafię w bezmyślnej paplaninie tych hultajów odnaleźć klucz do dręczącej mnie zagadki. Gdyby mię w tej norze poznano, przypłaciłbym to życiem, bo już nieraz korzystałem z niej dla swoich celów i malajczyk, zbir i łotr z pod ciemnej gwiazdy, poprzysiągł mi zemstę. Obok budynku znajduje się samotrzask, który mógłby opowiedzieć straszliwe historyę o tem, co tam rzucano w ciemne bezksiężycowe noce.
– Jakto? Nie myślisz przecie, że trupy…?
– Tak, Watsonie, trupy. Bylibyśmy bogaci, gdyby dano nam po tysiąc funtów za każdego z tych biedaków, którym zatkano tu na wieki usta. Całe to wybrzeże jest wstrętną jaskinią zbójecką. Obawiam się, że tu właśnie wciągnięto Neville’a St. Clair’a, aby go już więcej nie wypuścić.
Tu Holmes włożył oba palce wskazujące między zęby i przeraźliwie gwizdnął. W oddaleniu dał się słyszeć gwizd podobny, poczem rozległo się turkotanie kół i tętent koni.
Z ciemności wynurzył się wielki kocz myśliwski z zapalonemi latarniami, które rzucały dwa długie złote pasma światła.
– A więc jakże będzie, Watsonie? Czy idziesz ze mną?
– Chętnie, jeśli ci mogę przydać się na co.
– Wierny przyjaciel zawsze się może przydać, a zwłaszcza jeśli jest zarazem człowiekiem pióra. Mój pokój „pod cedrami“ posiada dwa łóżka.
– „Pod cedrami“?
– Tak, właśnie w domu St. Clair’a, bo tam mieszkać będę przez cały czas swych poszukiwań.
– Gdzież to jest?
– Pod Lee w hrabstwie Kent. Mamy przed sobą podróż siedmiomilową.
– Ależ ja nie wiem o niczem!
– Zaraz się dowiesz. Siadaj. Janie, sami będziemy powozić. Oto napiwek. Czekaj na mnie jutro koło jedenastej. A teraz możesz odejść, a my – w drogę!
Zaciął lekko konia i pojechaliśmy szybko przez nieskończone, ciemne i puste ulice aż do szerokiego mostu, pod którym toczyła się mulista rzeka. Po drugiej stronie rozpościerało się to samo morze domów. Wśród ciszy nocnej słychać było tylko miarowe kroki policyantów lub zapóźnionych nocnych przechodniów. Po niebie wlokła się ciemna masa obłoków i tylko gdzieniegdzie słabo przebłyskiwała gwiazda.
Holmes powoził w milczeniu z głową opuszczoną na piersi i z twarzą człowieka, całkowicie zatopionego w myślach. Siedziałem obok niego, pałając ciekawością, jaka to nowa sprawa tak całkowicie pochłania jego myśl. Nie miałem jednak odwagi przerwać mu jego rozmyślań. Dopiero kiedyśmy ujechali kilka mil i otaczał nas wkoło pierścień podmiejskich willi, Holmes wyprostował się, wzruszył ramionami i zapalił fajkę z miną człowieka zadowolonego z siebie i pewnego, że zrobił wszystko, co było w jego mocy.
– Posiadasz – rzekł – Watsonie, piękny dar milczenia, a przeto jako towarzysz jesteś wprost nieoceniony. Na honor, dla mnie rzeczą największej wagi jest mieć kogoś, przed kim mogę się wypowiedzieć wtedy właśnie, kiedy moje myśli nie są pocieszne. Teraz rozmyślam o tem, co powiedzieć tej dobrej kobiecinie, kiedy wyjdzie na moje spotkanie.
– Zapominasz, że ja przecie o niczem nie wiem.
– Mamy jeszcze dość czasu; zanim przybędziemy na miejsce, opowiem ci wszystko ze szczegółami. Zdaje się, że wypadek jest śmiesznie prosty, a jednak nie wiem, jak się do niego zabrać. Nici w tym kłębku jest pod dostatkiem, ale nie mogę odnaleźć właściwego końca. Opowiem ci rzecz całą jasno i wyraźnie. Może ty trafisz na światło tam, gdzie dla mnie wszystko jest ciemne.
– Opowiedz-że mi, proszę.
– Przed kilkoma laty, albo mówiąc ściślej w Maju 1884 roku przyjechał do Lee pewien pan, nazwiskiem Neville St. Clair. Jak ze wszystkiego się zdawało, był on bardzo zamożny. Zajął on na mieszkanie wielką willę, założył pełne wytwornego smaku ogrody i żył pod każdym względem na wielką stopę. Stopniowo pozyskał on w sąsiedztwie przyjaciół i w roku 1887 ożenił się z córką miejscowego piwowara, która później obdarzyła go dwojgiem dzieci. Nie miał on właściwego zawodu, lecz brał udział w różnych przedsiębiorstwach. Regularnie codziennie rano udawał się on do miasta, a powracał o godzinie piątej po południu pociągiem. Pan St. Clair ma teraz lat trzydzieści siedem; jest to człowiek poważny, dobry mąż, czuły ojciec; znajomi lubią go. Do tego mogę dodać, że obecnie długi jego, o ile udało się sprawdzić, wynoszą osiemdziesiąt osiem funtów, a gotówka, złożona w banku – dwieście dwadzieścia funtów. Niema najmniejszego powodu przypuszczać, że miał jakieś troski pieniężne.
– W ostatni poniedziałek pan Neville St. Clair udał się do miasta wcześniej, niż zwykle. Mówił, że ma do załatwienia dwa ważne interesy i że przywiezie synkowi swemu drewienka do stawiania domków. Tego samego dnia, wkrótce po odjeździe St. Clair’a, żona jego otrzymała depeszę, że jeden z oczekiwanych przez nią pakietów znacznej wartości odebrany być może w urzędzie pocztowym towarzystwa okrętowego Aberdeen. Jeśli znasz dobrze Londyn, to wiesz, że zakłady tego towarzystwa mieszczą się przy Fresno Street, która łączy się ze Swandam Street, gdzieś mnie dziś znalazł. Pani St. Clair zjadła drugie śniadanie, poczem udała się do miasta, zrobiła kilka sprawunków, odebrała na poczcie przesyłkę i właśnie o godzinie 4 minut 35 szła przez Swandam Street w kierunku dworca. Rozumiesz mnie dotąd?
– Tak, wszystko przecie jest zupełnie jasne.
– Przypominasz sobie zapewne, że w poniedziałek było nadzwyczajnie gorąco. Pani St. Clair szła wolno, oglądając się naokół w nadziei, że ujrzy dorożkę. Kiedy tak szła po Swandam Street, usłyszała nagle krzyk i osłupiała z przerażenia. W oknie na drugiem piętrze stał jej mąż, patrzył na nią i kiwał. Okno było otwarte, więc widzieć mogła doskonale jego twarz, która, według opowiadania pani St. Clair, była straszliwie wzburzona. Kiwnął na nią kilka razy gwałtownie ręką, poczem znikł z okna tak nagle, że, jak się zdaje, musiano go oderwać stamtąd przemocą. Mimo to udało się jej dostrzec, że choć mąż jej miał na sobie ten sam ciemny surdut, jak przy odjeździe z domu, ale nie miał na szyi ani kołnierzyka, ani krawata.
– Przekonana, że panu St. Clair musiało się coś wydarzyć, zbiegła po schodach – bo był to właśnie ów dom, gdzie się znajduje jaskinia palaczów, gdzieś odnalazł mnie dziś w nocy – wpadła do sieni i chciała wejść na schody, prowadzące na piętra. Ale tu zastąpił jej drogę malajczyk, ów zbir, o którym już mówiłem, odepchnął ją i przy pomocy pewnego duńczyka, który tam często pełni tego rodzaju posługi, wyrzucił na ulicę. Pani St. Clair, pełna szalonego przerażenia o męża, pobiegła ulicą i szczęśliwym trafem na Fresno Street spotkała kilku policyantów, którzy pod wodzą inspektora policyi wrócili z nią na miejsce. Mimo zaciętego oporu właściciela domu, policya wdarła się do pokoju, gdzie pani St. Clair widziała raz ostatni swego męża. Wszelki ślad po nim zniknął. Tak, na całem piętrze nie było nikogo prócz nieszczęśliwego kaleki odstraszającej brzydoty. Ten zaklinał się na wszystkie świętości, że przez całe popołudnie prócz niego w tym pokoju frontowym nikogo nie było. Jego przysięgi zdawały się tak prawdopodobne, że inspektor policyi nabierał już przekonania, że pani St. Clair musiała się pomylić. Wtem wydaje ona przeraźliwy krzyk, biegnie do stołu, na którym stało drewniane pudełko, i otwiera gwałtownie przykrywkę, przyczem wypada stamtąd kilka drewnianych kostek. Była to właśnie zabawka, którą ojciec obiecał przywieźć synowi.
To odkrycie jak również widoczne pomieszanie kaleki przekonało inspektora, że chodzi tu o sprawę poważną. Przeszukano starannie wszystkie pokoje i rewizya wykazała, że może być tu mowa o jakiejś straszliwej zbrodni. Pokój frontowy (była to po prostu urządzona izba mieszkalna) prowadził do małej sypialni z widokiem na tyły warsztatów okrętowych. Między warsztatami a oknem pokoju sypialnego znajduje się wązkie przejście, suche podczas odpływu, ale podczas przypływu pogrążone w wodzie na cztery do pięciu stóp głęboko. Okno było szerokie i tak urządzone, że można je podnieść w górę. Przy dokładnych oględzinach znaleziono ślady krwi na gzymsie okiennym. Widać było również kilka krwawych kropel na podłodze sypialni. W pokoju frontowym za firanką leżało złożone na kupę całe ubranie pana St. Clair’a; brakowało tylko surduta. Buty, skarpetki, kapelusz, zegarek – wszystko to było na miejscu, ale nie było żadnej innej oznaki przemocy ani też śladu, gdzie się podział pan St. Clair. Zapewne został on wyrzucony przez okno. Podejrzane plamy krwi na gzymsie nie wiele zostawiały nadziei, że się mógł uratować wpław, bo podczas dokonania strasznego czynu przypływ był w całej pełni.
A teraz przejdźmy do tego, co jeszcze więcej gmatwa tę całą sprawę. Malajczyk jest człowiekiem o bardzo złej reputacyi. Skoro jednak, jak mówi pani St. Clair, w kilka minut po zjawieniu się jej męża w oknie, malajczyk stał już u podnóża schodów, więc uznać wypada, że w zbrodni udziału brać nie mógł i jest tylko figurą poboczną. W obronie swej ogranicza się do tego, że o niczem nie wie. Utrzymuje, że nie może nic powiedzieć o lokatorze swym, Hugonie Boonesie, jak również nie może wyjaśnić, jakim sposobem ubranie zaginionego pana znalazło się w pokoju za firanką.
– Tyle o gospodarzu. A teraz pomówmy o wstrętnym kalece, który mieszka na drugiem piętrze nory palaczów opium. Była to zapewne ostatnia istota ludzka, jaką widziało oko Neville St. Clair’a. Nazywa się on Hugo Boone. Każdy, kto często bywa w City, zna jego odrażająco brzydką twarz. Jest to zawodowy żebrak, ale, aby ujść przed pościgiem policyi, prowadzi mały handel woskowemi zapałkami. Hultaj ten zasiada codziennie w kącie, pod murem przy Threadneedle Street i rozkłada swój towar. Jego wygląd jest tak godny politowania, że w jego tłustą czapkę, leżącą tuż przy nim na bruku, spada rzęsisty deszcz miłosierdzia. Kiedy jeszcze nie myślałem o tem, że kiedyś będę musiał zawrzeć z nim bliższą znajomość, już obserwowałem go zdaleka i byłem zdumiony, widząc, jak obfite żniwo zebrał on w bardzo krótkim przeciągu czasu. Powierzchowność jego jest tak uderzająca, że niepodobna go nie zauważyć. Na głowie ma on strzechę rudych włosów, twarz bladą, oszpeconą straszliwą blizną, która zarastając wzdarła mu w górę usta w jednym kącie, szczęki buldoga i parę przeszywających ciemnych oczu, które stanowią doskonały kontrast z barwą włosów. To go wyróżnia z gromady innych żebraków, jak również jego dowcip. Ma on zawsze gotową odpowiedź na złośliwy żart, rzucony pod jego adresem przez przechodnia. Takim jest ów lokator palarni opium, człowiek, który zapewne ostatni widział poszukiwanego przez nas St. Clair’a.
– Ależ to jest kaleka – rzuciłem. – Cóż on sam jeden mógł uczynić mężczyźnie w pełni sił?
– Jest to kaleka, gdyż, aby chodzić, musi używać kuli, lecz mimo to wydaje się silnym i dobrze odżywionym. Zapewne pouczy cię doświadczenie lekarskie, że słabość jednego członka często wynagradza tem większa siła drugiego?
– Masz słuszność. Proszę cię mów dalej.
– Pani St. Clair zemdlała na widok krwawych plam na oknie. Jeden z policyantów odwiózł ją do domu. Dalsza jej obecność przy poszukiwaniach była już niepotrzebna. Inspektor Barton, któremu wypadło prowadzić dochodzenie, zbadał wszystko jak najstaranniej, ale nie znalazł nic, coby mogło rozjaśnić tę ciemną sprawę. Zrobiono jeszcze ten błąd, że Boone nie był aresztowany natychmiast i miał czas porozumieć się z malajczykiem. Wkrótce potem popełniono błąd drugi, że aresztowano go i zrewidowano nie znajdując przytem nic obciążającego. Wprawdzie znaleziono kilka krwawych plam na jego rękawie, lecz on utrzymuje, że krew ta pochodzi z palca, na którym koło paznokcia ma rankę. Dodaje przytem, że niezadługo przed katastrofą z panem St. Clair był przy oknie i zapewne zostawił na niem ślady krwi. Przeczy on w sposób jaknajbardziej stanowczy, że kiedykolwiek widział pana St. Clair’a i utrzymuje, że dla niego również jak dla policyi jest zagadką, w jaki sposób ubranie zaginionego mogło się znaleźć w jego pokoju. Co się zaś tyczy zeznania pani St. Clair, że widziała swego męża w oknie, to jest to objaw obłąkania lub halucynacyi. Pomimo głośnego protestu odprowadzono go na stacyę policyjną. Inspektor pozostał na miejscu w nadziei, że odpływ morza dostarczy może jakich nowych poszlak.
Przewidywania były trafne, chociaż na mule nie znaleziono nic z tego, o co się obawiano: znalazł się nie sam pan Neville St. Clair, lecz jego surdut. I jak myślisz, co było w kieszeniach surduta?
– Nie chce mi się nad tem łamać głowy.
– Ba, nigdybyś nie odgadł. Obie kieszenie wypełnione były szczelnie miedzianą monetą. Było tam 421 sztuk pensów i 270 półpensów. Nic więc dziwnego, że fala nie porwała z sobą surduta. Inna sprawa, jeśli chodzi o ciało ludzkie. Między warsztatami a domem prąd jest tak silny, że obciążony surdut mógł pozostać, podczas gdy nagie ciało uniosła fala odpływu.