Читать книгу Eksplozja miłości - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - Barbara Cartland - Страница 4

Rozdział 1

Оглавление

ROK 1894

Księżniczka Marie-Celeste szła długim pałacowym korytarzem w stronę pokoju muzycznego. Nareszcie była sama i nikt nie pouczał jej, jak ma się zachowywać.

Zazwyczaj towarzyszyła jej hrabina Glucksburg, która nigdy nie spuszczała z oka swej podopiecznej. Jej chorobliwy wręcz kult dla etykiety i ustawiczne wygłaszanie kazań w rodzaju: „księżniczka tak nie postępuje”, czy też „księżniczce to nie wypada”, sprawiły, że życie młodej dziewczyny stało się nie do zniesienia. Marie-Celeste często miała wrażenie, iż jedynym sensem jej istnienia jest wysłuchiwanie uwag hrabiny i że tylko wtedy, gdy kładzie się spać, gardłowy głos opiekunki przestaje ją prześladować.

Ludność położonego między Francją a Niemcami księstwa Melhausen pochodziła z obydwu tych krajów, jednak aktualnie panujący książę wyraźnie faworyzował mieszkańców francuskiego pochodzenia. W efekcie większość nauczycieli Marie-Celeste i jej siostry była Francuzami. W tej sytuacji ze względów politycznych towarzyszącą księżniczkom damą dworu mogła być tylko Niemka.

Hrabina Glucksburg miała wszystkie cechy tak typowe dla nacji, z której się wywodziła. Była dyplomatyczna, wyniosła i szorstka w stosunku do osób, które jej podlegały, i niezwykle uległa, wręcz uniżona, w stosunku do tych, od których była zależna. Księżniczkę Marie-Celeste traktowała bardzo surowo, żądając bezwzględnego posłuszeństwa. Jednakże fala nietypowych jak na maj chłodów sprawiła, iż hrabina, podobnie jak wielu mieszkańców Melhausen, zapadła na influenzę i musiała się położyć do łóżka. Tak więc Marie-Celeste nareszcie była wolna. Wprawdzie powtarzała sobie, iż nie powinna cieszyć się z choroby opiekunki, ale nic nie mogła poradzić na to, że świadomość swobody radowała jej serce.

— Teraz kiedy nie towarzyszy mi cień hrabiny — zwierzała się swej młodszej siostrze Racheli — czuję, iż mogłabym unieść się w powietrze i ulecieć do słońca.

— Tak bardzo ci tego zazdroszczę — westchnęła Rachela.

Marie-Celeste wciąż zapominała, iż nie powinna mówić takich rzeczy przy siostrze, która, cierpiąc na dokuczliwe bóle kręgosłupa, zmuszona była spędzać długie godziny w łóżku.

— Przepraszam, siostrzyczko — powiedziała głosem pełnym skruchy.

— Nie bądź niemądra, Zazo — zawołała Rachela. — Wiesz dobrze, że kiedy nikt nas nie słyszy, możesz mówić do mnie, co tylko zechcesz.

Ilekroć były same, Rachela zawsze nazywała swoją starszą siostrę „Zazą”. Imię to wiązało się z pewnym zdarzeniem sprzed lat. Bardzo popularny wówczas komik w zabawnym przebraniu klowna śpiewał o swojej wielkiej miłości do kobiety o imieniu Zaza, na którą na próżno czekał. Racheli ta piosenka tak się spodobała, że zaczęła nazywać swoją siostrę „Zaza”.

W miarę upływu czasu Marie-Celeste do tego stopnia przyzwyczaiła się do swojego nowego imienia, iż szczególnie przy oficjalnych okazjach musiała ogromnie uważać, aby nie zapomnieć, że tak naprawdę nazywa się Marie-Celeste Adelaide Suzanne.

Poza profesorem muzyki Rachela była w pałacu jedyną osobą, z którą Marie-Celeste mogła szczerze porozmawiać i która zdawała się rozumieć jej nieodpartą żądzę poznania świata istniejącego gdzieś poza ścianami pałacu. Żyła jednak nadzieją iż kiedy dorośnie, będzie spotykała się z ludźmi o wiele ciekawszymi niż ci, którzy otaczali jej ojca. Być może, będzie nawet mogła podróżować, tak jak często obiecywała to jej matka.

Niestety, wielka księżna zmarła przed dwoma laty i do Zazy powoli zaczęło docierać, iż prawdopodobnie nigdy nie zrealizuje swych marzeń. Jej ojciec, ilekroć otrzymywał zaproszenie do złożenia wizyty na dworze któregoś z europejskich monarchów, nigdy nie wyrażał życzenia, aby w podróży towarzyszyła mu córka. Prawdopodobnie uważał, iż sprawiałaby mu tylko kłopot.

Wielki książę poza granicami swego kraju cieszył się opinią bardzo sympatycznego mężczyzny, chociaż jednocześnie nawet najbardziej zagorzali jego zwolennicy przyznawali, że nie jest zbyt błyskotliwy. We własnym domu był jednak tyranem terroryzującym swoje córki i odnoszącym się do służby niczym kapral wydający rozkazy żołnierzom. Pomimo iż w jego żyłach płynęło więcej krwi francuskiej niż niemieckiej, był fanatykiem pruskiej dyscypliny i surowego protokołu, który obowiązywał na pruskich dworach.

W miarę jak Zaza dorastała, coraz mniej jej się to wszystko podobało. Być może wcale nie zdawałaby sobie sprawy z tego, jak bardzo monotonne było jej życie, gdyby nie rozmowy z profesorem Dumont. Minęło już dziesięć lat, jak wielka księżna zdecydowała, aby to właśnie on zajął się edukacją muzyczną jej córek. Zaza od początku podziwiała profesora, zafascynowana jego nieprzeciętną osobowościąi niezwykłymi poglądami. Jednak dyskusje z ukochanym profesorem na wszystkie interesujące jątematy nie byłyby możliwe, gdyby nie to, że hrabina Glucksburg zupełnie nie miała słuchu i muzyka ją nużyła. Na lekcjach z profesorem Dumont, które zawsze odbywały się tuż po lunchu, szybko zasypiała i dzięki temu nauczyciel i jego pilna uczennica mogli dyskutować o różnych sprawach bez obawy, że ktoś ich słucha.

Profesor Dumont, człowiek o wybitnej inteligencji i rozległych zainteresowaniach, był nie tylko bardzo zdolnym muzykiem, który doskonalił swoje umiejętności u wielkich mistrzów, ale również autorem książki o filozofii i, jak sam o sobie mówił, człowiekiem, dla którego swoboda głoszenia poglądów była najwyższą wartością.

— Jestem za wolnością nie tylko ciała, ale i ducha — powtarzał setki razy.

To profesor muzyki, a nie nauczyciel literatury, wskazywał Zazie książki, które powinna przeczytać, i to profesor dyskutował z nią na ich temat, ukazując jej nowe horyzonty, o których istnieniu nie miała nawet pojęcia. Jej matka, wielka księżna, wiedziała o tym i całkowicie to akceptowała.

— Profesor jest wielkim erudytą— powtarzała córce. — Wiele możesz od niego się nauczyć. Nie zaniedbuj tylko muzyki, bo masz duże zdolności.

Profesor uczył Zazę gry na fortepianie oraz na skrzypcach, które były jego ulubionym instrumentem. Przede wszystkim jednak uczył jąmyśleć. Dziewczynie wydawał się bardzo stary i bardzo mądry. Miał wprawdzie dopiero sześćdziesiąt pięć lat, ale od czasu kiedy go pierwszy raz ujrzała, wyraźnie się postarzał. Zaza była przekonana, iż wpłynął na to jego samotniczy tryb życia i nieprzywiązywanie wagi do właściwego odżywiania. Pochłonięty muzyką lub rozważaniami o nowych ideach, o których dowiadywał się z napływających ze wszystkich stron świata listów od przyjaciół, zapominał o bożym świecie. Najwięcej korespondencji profesor otrzymywał z Paryża, centrum kultury europejskiej, jak sam często powtarzał.

To od niego Zaza dowiedziała się o nowych prądach w sztuce, o czym w pałacu w Melhausen nie wolno było nawet wspominać. Ostatnio dużo mówił jej o rodzącym się w Paryżu nowym ruchu.

— Nadchodzą inne, wspaniałe czasy — powtarzał z entuzjazmem. — Już teraz moi przyjaciele mówią o nich „La belle époque”.

Zaza słuchała zafascynowana. Profesor opowiadał o pewnej grupie młodych artystów, która zbuntowała się przeciwko impresjonizmowi w sztuce. Wiadomość ta ogromnie Zazę zaintrygowała. O impresjonistach wiedziała już wszystko i teraz z zainteresowaniem przysłuchiwała się temu, co profesor mówił o nowym prądzie artystycznym: symbolizmie, który odrzucając obiektywizm, odwoływał się do intuicji i przeżyć emocjonalnych, przyjmując symbol za podstawowy środek wyrazu artystycznego.

Zaza nie była pewna, czy tak do końca rozumie, do czego dążą symboliści. Profesor żarliwie ją przekonywał, że symbolizm jest wrogiem fałszywej wrażliwości i że poprzez poezję usiłuje budzić te same uczucia, jakie muzyka budzi w tych, co potrafią jej słuchać.

— Paryż — ciągnął profesor — w dziedzinie poezji aktualnie może się poszczycić całą plejadą najwspanialszych talentów, jakie kiedykolwiek zrodziła literatura.

Zaza z zapartym tchem wysłuchała tych rewelacji, po czym poprosiła profesora o przyniesienie kilku tomików nowej poezji, aby mogła się z nią bliżej zapoznać.

Każda lekcja z profesorem dla żądnej wiedzy dziewczyny była niezapomnianym przeżyciem, ponieważ każda uczyła ją czegoś nowego. Teraz więc, kiedy hrabina Glucksburg zachorowała, z tym większą niecierpliwością czekała na kolejne spotkanie z uwielbianym nauczycielem.

Zbliżając się do pokoju muzycznego Zaza słyszała, jak profesor gra na fortepianie. Wiedziała, iż w młodości odnosił wielkie sukcesy, dając koncerty nie tylko w Paryżu, ale również w wielu innych europejskich stolicach, zanim bez reszty oddał się innej wielkiej pasji: egzotycznym podróżom. Wyjeżdżał do różnych krajów, gdzie wydawał wcześniej zarobione pieniądze na zwiedzanie zabytków, poznawał nowych ludzi i ich zwyczaje wciąż poszerzając swój zasób wiedzy i krąg oddanych przyjaciół. Kiedy po kilku latach powrócił do kraju i przekonał się, iż jako o muzyku nikt już prawie o nim nie pamięta, nie przejął się tym zbytnio. Napisał książkę o swoich podróżach, która nie odniosła jednak specjalnego sukcesu, a następnie rozprawę z dziedziny filozofii, która również, mimo że była dosyć popularna wśród studentów, w szerszych kręgach czytelników nie wzbudziła zainteresowania. Po pewnym czasie zaczął mieć problemy finansowe, ale na powrót do sal koncertowych było już za późno. Poza tym, przeszedłszy wiele chorób, nie miał najlepszego zdrowia, a jego palce wyraźnie straciły sprawność.

Kiedy wielka księżna dowiedziała się, że profesor Dumont zjawił się w Melhausen, przypomniała sobie, iż przed laty podziwiała jego grę. Natychmiast więc po niego posłała, a kiedy zjawił się w pałacu, zapytała, czy nie zechciałby udzielać jej córkom lekcji muzyki, na co on skwapliwie się zgodził.

Profesor nigdy nie przypuszczał, iż osoba tak piękna jak księżniczka Marie-Celeste może być jednocześnie tak bardzo inteligentna. W krótkim czasie uczennica całkowicie zawojowała profesora. Pokochał ją jak własne dziecko, którego zresztą nigdy nie posiadał, wierząc jednocześnie, że potrafi natchnąć ją swoimi ideałami.

— Musisz walczyć o wolność serca i umysłu — powtarzał z uporem. I chociaż Zaza gotowa była przyznać mu rację, to jednak nie bardzo wyobrażała sobie, jak mogłaby o cokolwiek walczyć tu w pałacu, gdzie jej ojciec sprawował nieograniczoną władzę.

Kiedy weszła do pokoju, profesor przerwał grę i pospiesznie podniósł się z taboretu stojącego tuż przy ogromnym Bechsteinie.

Bonjour ma Princesse! Hrabina nie przyszła dziś na lekcję? — zapytał wyraźnie zaskoczony.

— Nie, jest chora — wyjaśniła Zaza.

— To dobrze! To bardzo dobrze! — zauważył — ponieważ chciałbym coś ci powiedzieć.

— Ja również chcę z panem porozmawiać, profesorze — szeptem odezwała się Zaza.

Jednak profesor zdawał się tego nie słyszeć. Jego oczy błyszczały i wyglądał na tak podekscytowanego, iż nie ulegało wątpliwości, że nic nie zdoła go powstrzymać przed natychmiastowym wyjawieniem jakiejś dręczącej go tajemnicy.

— Co to za wiadomość? — zapytała.

— Otrzymałem list od moich przyjaciół z Paryża, którzy namawiają mnie, abym do nich jak najszybciej przyjechał. Dzieje się tam tyle fascynujących rzeczy!

— A więc jedzie pan do Paryża?

Serce Zazy ścisnęło się na myśl, że to może być prawda. Nie mogła jednak nie dostrzec malującej się na twarzy profesora ogromnej radości.

— Tak, wyjeżdżam już jutro — odrzekł. — Nie mówiłem ci o tym wcześniej, księżniczko, jednak planowałem ten wyjazd już od dłuższego czasu. Muszę włączyć się w wir zdarzeń. Nie mogę spędzić bezczynnie mojego życia.

Zaza często to od niego słyszała, nie była więc ani zaskoczona, ani dotknięta, że ją opuszcza.

— Potrafię pana zrozumieć, profesorze — powiedziała ze smutkiem. — Ale nie wyobrażam sobie, jak tu bez pana wytrzymam.

— Odwagi, ma petite — pocieszał ją profesor. — Przykro mi, że nie możesz mi towarzyszyć. Przekonałabyś się, jaka to wspaniała duchowa uczta, kiedy słowa dyskutantów zderzają się ze sobą niczym sztylety przeciwników. Jakie towarzyszy temu napięcie, jaki dramatyzm! Niestety wiem, iż w tej chwili nie możesz opuścić pałacu.

Błyszczące z emocji oczy i wymowna gestykulacja bardzo go odmłodziły i Zaza pomyślała, że nigdy nie widziała go tak szczęśliwym, i jednocześnie poczuła się straszliwie samotna.

— A więc to już jutro — wyszeptała.

— Wyjeżdżam bardzo wcześnie — odrzekł profesor. —Miałem zabrać ze sobą moją bratanicę, ale zachorowała na influenzę.

— W Melhausen prawie wszyscy teraz chorują.

— Poza tobą księżniczko, i mną — uśmiechnął się do niej i wtedy Zaza odezwała się:

— Ja również muszę panu coś wyznać, profesorze. To straszne, że akurat teraz mnie pan opuszcza.

Miała wrażenie, jakby profesor dopiero teraz dostrzegł szczególny wyraz jej twarzy.

— Co cię martwi, ma princesse? Czy coś się stało? — zapytał z niepokojem.

— Papa poinformował mnie — odrzekła Zaza — że postanowił wydać mnie za mąż za księcia Aristida Valoire.

— Wydać za mąż! — zawołał profesor. —Ma pauvre petite. To okropne! A więc zamienisz jeden pałac na drugi. Co może cię tam dobrego czekać? Ten książę to pewnie straszny nudziarz, a do tego jeszcze zarozumiały i głupi jak te wszystkie książątka dookoła.

Profesor niezwykle krytycznie wyrażał się o wszystkich monarchach, a szczególnie o tych, których miał okazję spotkać w pałacu. Nie widział wśród nich kandydatów godnych ręki jego ulubienicy, a i sama Zaza uważała ich za ludzi wyjątkowo ograniczonych i ogromnie przy tym zarozumiałych. Musiała więc przyznać, że profesor ma rację i że książę Aristide z pewnością niczym się od nich nie różni. Jej życie, gdyby go poślubiła, byłoby identyczne jak teraz. Z tą tylko różnicą, że władzę nad nią zamiast ojca sprawowałby jej małżonek.

— Nie mogę się z tym pogodzić, księżniczko — ciągnął profesor — że taka mądra i inteligentna kobieta jak ty będzie musiała słuchać jakiegoś tępego burżuja, z upodobaniem dławiącego wszelkie swobody obywateli.

Zaza wiedziała, iż mówił tak pod wpływem swoich przyjaciół, którzy uważali, że źródłem wszelkich nieprawości i społecznych krzywd jest sprawowanie władzy przez burżuazję i przejęcie przez nią wszystkich stanowisk nie tylko w rządzie i parlamencie, ale również w kościele i wojsku.

— Ma pan rację, profesorze — powiedziała. —Ale co mogę zrobić?

— Nie wolno ci, księżniczko, zgodzić się na to małżeństwo. Musisz walczyć o swojąwolność. Jesteś wprawdzie tylko kobietą, ale za to wyjątkową, zdolną do wielkich czynów. — Jego głos zdradzał, iż był w najwyższym stopniu poruszony.

Zaza westchnęła. Wiedziała, że ojciec nawet nie zechciałby jej wysłuchać. Wyobrażała sobie, jak by zareagował, gdyby ośmieliła się wspomnieć, iż sama wolałaby wybrać sobie męża. Wielki książę nigdy nie tolerował sprzeciwu. Zaza dla świętego spokoju często udawała, że akceptuje jego decyzje. Po czym, jeśli oczywiście było to możliwe, robiła swoje. Tak właśnie przez całe życie postępowała jej matka, a ponieważ była to kobieta wyjątkowo inteligentna, zawsze bez trudu osiągała to, na czym w danej chwili najbardziej jej zależało. Oczywiście było to możliwe przede wszystkim dlatego, że jej małżonek ogromnie ją kochał i darzył jednocześnie ogromnym szacunkiem. W stosunku do córek był jednak zupełnie inny. Często sprawiał wrażenie, jakby nie uważał ich za istoty rozumne. Dostrzegał wprawdzie ich istnienie, żądał, aby okazywały mu posłuszeństwo, ale jednocześnie zachowywał się tak, jakby były częścią pałacu, czymś w rodzaju krzesła czy stołu.

Zaza pomyślała, że może i powinna powiedzieć ojcu, co sądzi o swoim przyszłym małżeństwie. Była jednak pewna, że na nic by się to nie zdało. Na długo przedtem, zanim zdążyłaby wyjaśnić, o co jej chodzi, ojciec przerwałby jej w pół słowa nakazując milczenie i nie dopuszczając do żadnej dyskusji.

— Małżeństwo! — zawołał profesor — I to z jakimś kretynem, który nosi koronę tylko dlatego, że przed nim nosił ją jego ojciec, a jeszcze wcześniej jego dziadek! Jak można się na to zgodzić? Jak można się skazywać na tak ubogie duchem życie, na spędzanie czasu w towarzystwie kobiet podobnych do hrabiny Glucksburg!

Ta uwaga bardziej niż inne podziałała na Zazę. Wiedziała, że profesor ma rację. Ona nie może tak żyć. Jej szaroniebieskie oczy wyglądały na jeszcze większe niż zwykle, kiedy nieśmiało zapytała:

— Co robić, profesorze? Co robić?

Profesor wyciągnął ręce w pełnym dramatyzmu geście.

— Musisz uciekać, księżniczko — rzekł. — Musisz uciekać, zanim okaże się, że jest za późno. Gdy znajdziesz się w złotej klatce, nie będzie już dla ciebie ratunku.

Zaza zadrżała. Przypomniała sobie, co czuła, gdy jej ojciec powiedział, że jej małżeństwo zostało postanowione i że ambasador w Valoire wszystko już z księciem uzgodnił. Miała wówczas wrażenie, że słyszy skazujący ją na dożywocie wyrok. Jednak teraz słowa profesora zabrzmiały jeszcze groźniej. Była autentycznie przerażona.

— Nie można się na to zgodzić, aby kobiety wciąż traktowano jak przedmioty! — zawołał wzburzony profesor, uderzając zaciśniętą pięścią w klawiaturę fortepianu. — Wystarczy, że Jego Królewska Wysokość powie „musisz zrobić to” lub „musisz zrobić tamto”, a ty go, księżniczko, posłuchasz. Wiesz, dlaczego? Ponieważ jesteś kobietą!

— To prawda — przyznała Zaza.

— Gdybyś była mężczyzną liczono by się z tobą. Mężczyzna mógłby powiedzieć: „Potrzebuję czasu do namysłu. Sam chcę decydować o wyborze własnej żony. Nie chcę być traktowany jak przedmiot, który nie ma nic do powiedzenia”.

— Ma pan rację! Oczywiście, że ma pan rację! — przyznała Zaza. —Ale doskonale pan wie, że papa nie zechce tego wysłuchać.

Profesor wiedział, że to prawda. Nie darzył wielkiego księcia sympatiąi dosyć często krytykował go za sposób sprawowania władzy w Melhausen.

— Wasze szkoły są przestarzałe — powtarzał setki razy. — Macie tylko dwa uniwersytety i do tego z kadrą nauczycielską która nie tylko że nie nadąża za zmianami, ale i zupełnie ich nie rozumie, uważając wszystko, co nowe, za rewolucyjne i buntownicze.

Zaza z desperacją pomyślała, że w Valoire z pewnością będzie tak samo, ale cóż mogła na to poradzić? Czy ktoś w ogóle zechce jej wysłuchać? Nie! Oczywiście, że nie! Może i zostanie panującą księżniczką jed-A to jest czyn, za który w każdym kraju grozi surowa kara, Melhausen nie jest tu żadnym wyjątkiem.

— Nie możemy więc pozwolić, aby nas złapano — beztrosko zauważyła Zaza, ale już po chwili nieco poważniejszym tonem dodała: — Myślę, iż jest coś, co uchroni nas przed zdemaskowaniem. Papa za wszelką cenę będzie chciał uniknąć skandalu.

— To prawda — przyznał profesor. — Jego Królewska Wysokość ogromnie się liczy z opinią publiczną.

— Będzie chciał również ukryć przed księciem Aristidem — dodała Zaza — że uciekłam, ponieważ nie chciałam się zgodzić na to zaaranżowane małżeństwo. Mogłoby to popsuć stosunki między naszymi krajami.

— To bardzo sprytne — z uznaniem rzekł profesor.

— Moja koncepcja jest następująca — ciągnęła Zaza. — Muszę utwierdzić papę w przekonaniu, iż zdecydowałam się wyjechać na krótki wypoczynek. Zostawię mu list, w którym napiszę mu o tym. A ponieważ papa zawsze wierzy w to, w co chce wierzyć, nie przyjdzie mu do głowy, aby podejrzewać mnie o cokolwiek innego. Nie oznacza to oczywiście, że nie będzie zły, iż nie zwróciłam się do niego o pozwolenie.

— Doskonały pomysł! Naprawdę doskonały! — przyznał profesor. — Problem w tym, jak opuścisz pałac nie wzbudzając podejrzeń.

— Mam pewien pomysł — odrzekła Zaza. — To rzeczywiście nie będzie łatwe.

Kiedy następnego dnia o siódmej rano pociąg opuścił stację, Zaza, rozglądając się po przedziale drugiej klasy, stwierdziła, że wszystko okazało się znacznie łatwiejsze, niż początkowo przypuszczała.

Poprzedniego dnia, pożegnawszy się z profesorem, postanowiła natychmiast udać się do pokoju siostry. Biegła korytarzem tak szybko, iż gdyby hrabina Glucksburg to widziała, z pewnością by ją za to zganiła.

Rachela, wygodnie oparta o poduszki, z niecierpliwością czekała na powrót siostry z lekcji muzyki. Szczerze nienawidziła leżenia w łóżku, ale opiekujący się nią lekarze taką właśnie kurację zalecili na trapiące ją bóle i ciągłe znużenie. Długie godziny, kiedy nie miała co robić, ani z kim rozmawiać, zdawały ciągnąć się w nieskończoność.

Teraz, kiedy siostra jak burza wpadła do jej pokoju, Rachela uradowana zawołała:

— Nareszcie jesteś, Zaza!

— Muszę ci coś powiedzieć, Rachelo, coś bardzo, bardzo ważnego! — powiedziała Zaza, starannie zamknąwszy za sobą drzwi.

— Co się stało, siostrzyczko?

— Zdecydowałam się na ucieczkę!

— Na ucieczkę?! — wykrzyknęła Rachela.

— Od księciaAristida i od nudnego życia w pałacu, w którym jeden dzień jest podobny do drugiego! Jadę do Paryża!

— Do Paryża? — powtórzyła Rachela, nie kryjąc zdumienia.

— Tak, razem z profesorem, i to już jutro rano. Będę potrzebowała twojej pomocy, Rachelo. Mam tyle do zrobienia, że dosłownie nie wiem, od czego zacząć.

— A co na to papa?

— Dopóki nie wyjadę, o niczym się nie dowie. Napiszę do niego list, w którym poinformuję go, że wyjeżdżam na parę dni, aby zastanowić się nad moim przyszłym małżeństwem. Mam nadzieję, iż papa zrozumie, że taki krok wymaga rozwagi.

— Papa nigdy nie zrozumie, iż ktokolwiek może się zastanawiać nad czymś, o czym on już od dawna zdecydował.

— Wiem o tym, ale prawda jeszcze bardziej by mu się nie spodobała. Przecież nie mogę się przyznać, iż wyjeżdżam do Paryża, aby spotkać się z ludźmi, którzy potrafią prowadzić interesujące rozmowy bez powtarzania w kółko: „Tak, Wasza Królewska Mość” czy „Nie, Wasza Królewska Mość”.

— Masz rację, że uciekasz — poparła siostrę Rachela. — Boję się tylko, aby przedwczesne odkrycie twoich planów wszystkiego nie pokrzyżowało.

— Ja również się tego obawiam — przyznała Zaza. —Ale teraz musimy pomyśleć o tylu rzeczach. Najważniejsze są jednak pieniądze.

— Pieniądze! — zawołała Rachela.

— Tak, pieniądze. Nie mogę pozwolić, aby profesor sam płacił za wszystko. Tym bardziej, iż nie muszę się liczyć z wydatkami.

— Ale my przecież nie mamy pieniędzy!

To była prawda. Księżniczki nie dysponowały własnymi funduszami. Nawet wtedy, gdy robiły zakupy, za wszystko płaciła towarzysząca im dama dworu. Czasami rachunki wysyłane były do pałacu i tam regulowane przez ochmistrza.

— Pieniądze! — w zamyśleniu powtórzyła Zaza, a po chwili, jakby w nagłym olśnieniu, zawołała: — Wiem, gdzie nasz ochmistrz trzyma pieniądze na wydatki związane z prowadzeniem domu: w sejfie.

— Ależ Zazo, nie możesz ich chyba stamtąd wykraść?

— A właśnie, że mogę!

Rachela spojrzała na nią w zdumieniu.

— Mam pewien pomysł... jak sądzę, bardzo dobry pomysł! — wyznała Zaza.

— Jaki?

— Powiem ci, jeśli mi się powiedzie. Jeśli nie, będziemy musiały wymyślić coś innego. Która godzina? — Spojrzawszy na zegarek stwierdziła, iż niewiele brakuje do czwartej. — Lepiej będzie, jak teraz pójdę do hrabiego Courlanda. Później może być zajęty rozmową z ojcem.

Zaza zerwała się nagle i ruszyła w stronę drzwi.

— Powodzenia! — zawołała za nią Rachel.

Zaza uśmiechnęła się do siostry i pospiesznie wyszła z pokoju. Ponownie pobiegła korytarzem, następnie schodami w dół do biura ochmistrza dworu, zastawionego solidnymi mahoniowymi meblami oraz skrzyniami, na których widniały książęce herby.

Tak jak się tego spodziewała, hrabia Courland, mężczyzna o surowej twarzy i solidnej budowie ciała, siedział przy biurku pochłonięty pracą. Widząc wchodzącą Zazę, z widocznym ociąganiem podniósł się z krzesła.

Zaza uśmiechnęła się do niego czarująco.

— Przepraszam, że panu przeszkadzam, hrabio — powiedziała — ale chciałam spojrzeć na biżuterię w sejfie. Wybieram właśnie nową suknię i muszę się zdecydować, czyjej kolor bardziej ma pasować do szafirów czy raczej do szmaragdów.

Ochmistrz w milczeniu wyjął klucz z szuflady biurka i zbliżył sie do stojącego w rogu pokoju ogromnego sejfu, wewnątrz którego było mnóstwo półek. Jedne zawierały dokumenty oraz papiery wartościowe, inne biżuterię członków rodziny książęcej. Zaza wiedziała, iż na najniższej półce przechowywano monety i banknoty.

Kiedy tylko hrabia otworzył drzwi sejfu, Zaza wyciągnęła kilka skrawków materiału i zaczęła niepewnie obracać je w ręku.

— Ciekawe, który z nich będzie najodpowiedniejszy? — powiedziała do siebie, ale widać było, iż w żaden sposób nie może się zdecydować.

— Proszę się spokojnie zastanowić, a ja, jeśli Wasza Królewska Mość pozwoli, powrócę do mojej pracy — odezwał się hrabia Courland.

— Ależ oczywiście, hrabio. Postaram się, aby nie trwało to zbyt długo — odrzekła Zaza. Liczyła na to, że zajęty pracą zostawi ją w końcu samą.

Kiedy hrabia z powrotem zagłębił się w rachunkach, Zaza zbliżyła się do sejfu i otworzyła jedną ze szkatułek z biżuterią wewnątrz której znajdował się garnitur szafirów. To były ulubione klejnoty jej matki. Zaza pamiętała, jak pięknie prezentowały się na tle jej jasnych włosów i alabastrowej skóry. Zaza pomyślała, że jej włosy mają ten sam odcień i że powinna chyba wybrać turkusy, a nie szmaragdy, które jak zawsze powtarzał jej ojciec, nie były zbyt odpowiednie dla młodej dziewczyny.

Wyjęła z kasetki diadem, następnie naszyjnik oraz dwie bransolety do kompletu. Diadem był zbyt duży, aby mógł zmieścić się w innej kasetce. Wsunęła go więc za stojące na półce pudełka z biżuterią, tak aby był niewidoczny. Następnie szybko wrzuciła bransolety, broszkę, kolczyki i naszyjnik do pierwszej z brzegu kasetki, w której mogły się zmieścić.

Spojrzała przez ramię. Hrabia zagłębiony w rachunkach zupełnie nie zwracał na nią uwagi. Szybko zapełniła pustą kasetkę pieniędzmi z dolnej półki. Starała sie zabrać banknoty o najwyższych nominałach dodając jedynie trochę monet, aby mieć pod ręką drobne pieniądze, po czym zamknęła wieczko kasetki i podeszła do hrabiego.

To był najbardziej krytyczny moment całego przedsięwzięcia. Nie chciała nawet myśleć, co by się stało, gdyby to, co zrobiła, wyszło na jaw.

Na widok zbliżającej się księżniczki hrabia ponownie uniósł się zza biurka.

— Obawiam się, hrabio, iż nie jestem w stanie podjąć decyzji, który z tych materiałów najbardziej pasuje do szafirów mamy. Sądzę więc, iż nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli zabiorę klejnoty na górę, aby pokazać je mojej siostrze i hrabinie Glucksburg. Wprawdzie hrabina nie czuje się w tej chwili najlepiej, ale jestem pewna, iż jutro będzie już w stanie mi doradzić.

— Rzeczywiście, słyszałem, że jest cierpiąca — przyznał hrabia.

— Szafiry będą zupełnie bezpieczne, ponieważ zamknę je na noc w moim biurku i przyniosę tu z powrotem jutro rano.

— W porządku, wasza wysokość — odrzekł hrabia.

Eksplozja miłości - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland

Подняться наверх