Читать книгу Wygrywa miłość - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - Barbara Cartland - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеROK 1817
Przy nabrzeżu w Dover panował nieopisany chaos. Trwał rozładunek trzech statków, a inne oczekiwały na swoją kolej. Nabrzeże było zapchane towarem, że nawet szpilki nie dałoby się wetknąć. Wszędzie było pełno dział, skrzynek z amunicją, końskiej uprzęży i innego sprzętu. Konie jeszcze teraz oszołomione były morską podróżą, podobnie jak koniuchowie.
Sanitariusze wynosili na brzeg rannych, którzy zdawali się półżywi. Żołnierzom bez rąk i bez nóg pomagali koledzy będący również w opłakanym stanie. Niektórym gdzieś się zawieruszyły karabiny i tornistry. Sierżanci usiłowali wydawać komendy, ale nikt ich nie słuchał.
„Jeśli tak wygląda pokój — pomyślał pułkownik Romney Wood schodząc po trapie — to trzeba przyznać, że na wojnie jest lepszy porządek.”
Mimo wyrzutów, że zachowuje się sentymentalnie, nie mógł powstrzymać wzruszenia, że po sześciu latach walk w obcych krajach znalazł się nareszcie w ojczyźnie. Po bitwie pod Waterloo i uwięzieniu Napoleona na Wyspie Św. Heleny miał nadzieję, jak cała armia, że wróci do domu, lecz powołanie armii okupacyjnej było zdaniem księcia Wellingtona konieczne dla utrzymania pokoju w Europie.
Początkowo pułkownik Wood sądził, że naciski głównodowodzącego nie mają uzasadnienia, zwłaszcza kiedy Paryż poddał się bez walki. Ale Wellington nie zamierzał mieszać się do działań przyszłego francuskiego rządu, pragnął tylko chronić ludność przed nadużyciami i gwałtami wojsk. Prusacy nie mieli nic przeciwko represjom wobec pokonanych, lecz różnica zdań pomiędzy Brytyjczykami i ich aliantami ujawniła się zaraz po wygranej bitwie pod Waterloo.
Romney Wood nie mieszał się do polityki, lecz książę Wellington bardzo go szanował i uważał za jednego z najlepszych swoich oficerów. W związku z tym nie tylko musiał doglądać własnych oddziałów, lecz był posyłany przez Wellingtona wszędzie tam, gdzie pojawiały się jakieś trudności i wybuchały nieporozumienia.
— Niech to wszyscy diabli porwą! — niemal co dzień skarżyli się młodsi oficerowie pułkownika Wooda. — Dzielnie walczyliśmy, pobiliśmy Napoleona i chyba powinniśmy już wrócić do domu?
Nie pojmowali, czemu księciu tak bardzo zależy na armii okupacyjnej, i zgadzali się z Francuzami, że utrzymanie stupięćdziesięciotysięcznej armii będzie wyczynem nie lada.
Książę posłał po Romneya Wooda.
— Mam polecenie, by natychmiast zwolnić do domu trzydzieści tysięcy żołnierzy — powiedział bez wstępu.
— Słyszałem o tym, wasza książęca mość. Podobno podjęto już w tej sprawie decyzję.
— Decyzję! — wtrącił książę. — Ja tu jestem od tego, żeby decydować!
— Oczywiście, wasza wysokość — przytaknął Romney Wood.
— Już i tak zredukowałem stan liczebny wojska, posyłając do kraju osiemdziesiąt tysięcy ludzi — powiedział książę.
Romney Wood nic na to nie odrzekł. Wiedział, że politycy w obu krajach nie zamierzali tym sobie zaprzątać głowy. W styczniu 1817 roku książę zwrócił się do stałej rady złożonej z czterech ambasadorów:
— Zmieniłem zdanie i proponuję stopniową redukcję armii o trzydzieści tysięcy, od początku kwietnia.
Był to krok rozsądny, lecz madame de Staël i inne damy używały wszystkich swoich wpływów, żeby wojska okupacyjne opuściły Francję. Jednak nadzieje rozwiały się, gdyż jak to zwykle bywa, rządy zmieniały zdanie. Książę Wellington pokazał pułkownikowi Woodowi list od hrabiego Bathurst, którego treść była następująca:
„Niecierpliwość Francuzów, żeby się pozbyć obcej okupacji, wcale mnie nie wzrusza i nie zamierzam się wycofywać.”
Romney Wood uśmiechnął się.
— Rozumiem doskonale, co czuje wasza książęca mość. Jednocześnie uważam, że byłoby błędem z naszej strony siedzieć zbyt długo, bo mogłoby to być potraktowane jako „odwrót”.
Książę pokiwał głową. Wiedział równie dobrze jak Romney Wood, że wrogość pomiędzy oficerami francuskimi i angielskimi stale narastała. Teraz jednak po wielu kłopotach i trudnościach duża część armii brytyjskiej była już na ojczystej ziemi. Przepływając przez kanał La Manche Romney doszedł do wniosku, że ostatnie trzy lata nie należały do przyjemnych.
Spędził wiele miłych chwil zwłaszcza w Paryżu, gdzie sytuacja wróciła do normy szybciej, niż się tego można było spodziewać, lecz nie miał zamiaru bawić się w dandysa i wolał pole bitwy od buduaru, a łoskot dział od dźwięków walca. Jednak po trudach zaznanych w Portugalii i we Francji nie mógł nie zwrócić uwagi na to, że kuchnia francuska jest doskonała, a kobiety piękne, choć odnosił się do nich z wielką dozą cynizmu.
Jedno, co go martwiło, to fakt, że od tej chwili przestaje być żołnierzem. Zdał dokumenty i pożegnał się z księciem przed opuszczeniem Francji.
— Będzie mi pana brakowało — powiedział Wellington, a szczerość jego słów nie ulegała wątpliwości.
— Przed dwoma laty straciłem ojca — rzekł do księcia. — Muszę koniecznie wrócić do domu, żeby uporządkować swoje sprawy.
— Dobry Boże! — zawołał głównodowodzący. — Zupełnie zapomniałem, że jest pan obecnie lordem Heywoodem.
— Nie posługiwałem się tytułem będąc w wojsku — odrzekł pułkownik Wood. — Wasza książęca mość zapewne zrozumie, że z uwagi na to, że jestem jedynakiem, nie miał kto zajmować się majątkiem podczas mojej nieobecności. Prawdę powiedziawszy, nie byłem w Anglii od sześciu lat.
Książę nie wyraził sprzeciwu, lecz Romney Wood zdawał sobie sprawę, jak bardzo mu będzie brakowało ludzi, z którymi wojował przez tyle lat, bo przyjaźń zrodzona na wojnie nie jest tym samym co przyjaźń z czasów pokoju.
— Więc jestem w kraju! — mówił do siebie widząc bałagan panujący na nabrzeżu i starając się przecisnąć do wyjścia.
Te sentymentalne myśli prysły, kiedy najechał na niego tragarz wiozący bagaże. Nie udało mu się też tego jeszcze dnia wyjechać z Dover. Mimo swojej wysokiej rangi, wyglądu i budzącego respekt zachowania z największym trudem udało mu się wynająć pokój, w którym mógł przenocować. Następnego ranka czekało na niego jeszcze wiele spraw nie jego własnych, lecz podwładnych, które musiał załatwić. Musiał też odbyć spotkanie dotyczące go osobiście, lecz ani w hotelu, ani na mieście nie można było znaleźć miejsca, w którym można by spokojnie porozmawiać.
Jeszcze przed opuszczeniem Francji postanowił, że nie uda się do Londynu, lecz bezpośrednio do majątku, i dlatego napisał do kancelarii adwokackiej prowadzącej sprawy jego rodziny, żeby przysłała do Dover swego przedstawiciela. Nie przewidział, że odnalezienie go w hotelowym holu pełnym wojskowych będzie nastręczało trudności, jak również że pojawią się kłopoty ze znalezieniem spokojnego miejsca, gdzie nie docierałyby odgłosy tego całego zamieszania. W końcu zarządca hotelu odstąpił mu swoje biuro i kiedy zamknął drzwi, wydało mu się, że znalazł się nagle w oazie ciszy i spokoju.
— Kiedy prosiłem, żeby pan do mnie przyjechał, panie Crosswaith, nie miałem pojęcia o tym, co się dzieje w Dover — odezwał się lord Heywood do prawnika.
— To całkiem zrozumiałe, milordzie — odparł pan Crosswaith.
Był to niewysoki starszy człowieczek, siwowłosy i w okularach. Romney Wood pomyślał, że rozpoznałby bez trudu jego profesję w każdych okolicznościach.
— Przede wszystkim chciałbym — odezwał się lord Heywood, gdy pan Crosswaith już usiadł ściskając w rękach wypchaną teczkę — podziękować panu za listy, które pan do mnie kierował do Francji. Wiadomości, które otrzymywałem od pana w ciągu ostatniego półtora roku, nie nastrajały optymistycznie.
— I nie ma w tym nic dziwnego, milordzie — odparł pan Crosswaith. — Wielu młodych ludzi zwolnionych jak pan z armii było niemile zaskoczonych sytuacją, jaką zastali w Anglii.
— Słyszałem, że wojna doprowadziła wielu ludzi do nędzy i niewyobrażalnych cierpień — rzekł lord Heywood.
— To prawda — przyznał pan Crosswaith — i nie będę taił przed waszą lordowską mością, że sytuacja w kraju jest krytyczna i że szerzą się rozruchy.
O tym lord Heywood słyszał już od księcia Wellingtona, który odbył krótką podróż do Anglii.
— Sprawy przybierają bardzo burzliwy obrót — mówił dalej ostro. — Wiesza się głodujących rolników, rabuje sklepy z żywnością, niszczy maszyny, lecz te bandyckie czyny nie załatwiają niczego.
Lord Heywood zastanawiał się w tej chwili nad swoimi własnymi sprawami.
— Z pańskiego ostatniego listu, który otrzymałem — powiedział lord Heywood — dowiedziałem się, że mój majątek znajduje się na krawędzi bankructwa.
— To nie jest określenie, jakiego użyłem, milordzie — odrzekł adwokat. — Niestety, dzierżawcy nie są w stanie płacić tantiem, ponieważ nie mają pieniędzy, jeśli więc wasza lordowska mość nie posiada gotówki, trudno będzie cokolwiek przedsięwziąć w najbliższej przyszłości.
— Więc jest aż tak źle? — zapytał lord Heywood.
Znał odpowiedź, zanim pan Crosswaith oznajmił:
— Jest gorzej, niż pan myśli!
— Zrozumiałem — rzekł. — Zastanówmy się więc wspólnie, co można by sprzedać.
— Spodziewałem się, że wasza lordowska mość zada mi takie pytanie — odezwał się pan Crosswaith. — Przygotowałem listę takich przedmiotów. Niestety, jest ich niezmiernie mało.
Lord Heywood zmarszczył brwi.
— Co to znaczy mało?
Pan Crosswaith zakaszlał.
— Wasza lordowska mość zdaje sobie zapewne sprawę, że pański dziadek, piąty baron Heywood, włączył wszystkie posiadłości rodzinne do majoratu, a tego nie da się ruszyć bez zgody trzech żyjących spadkobierców majątku.
— Nie miałem o tym pojęcia.
— Zabrałem ze sobą dokumenty, żeby wasza lordowska mość mógł je sobie obejrzeć.
— Wierzę panu na słowo, panie Crosswaith. A zatem utrzymuje pan, że nie da się sprzedać ani siedziby w Londynie, ani domu na wsi, ani też niczego z ich zawartości.
— Tak właśnie przedstawia się sytuacja — odparł pan Crosswaith.
Mówiąc to był rad, że nie musi wszystkiego szczegółowo opisywać. Lord Heywood bębnił palcami po stole, który zarządcy hotelu służył za biurko. Stół nosił ślady trunków i atramentu, lecz lord Heywood nie zwracał na to uwagi. Zastanawiał się, z czego będzie żył, ponieważ wiadomości przywiezione przez pana Crosswaitha oznaczały, że nie może na nic liczyć.
Przypomniał sobie, w jakim kwitnącym stanie znajdował się rodzinny majątek w Buckinghamshire, kiedy przyjeżdżał tam, gdy był jeszcze chłopcem. Dzierżawcy prosperowali świetnie, a najemni pracownicy rolni byli syci i uśmiechnięci. Stajnie w majątku były pełne koni, a w paradnym holu stale dyżurowało co najmniej sześciu młodych lokajów. Cała armia ogrodników, stajennych, cieślów, drwali, leśników pracowała bez ustanku i dzięki ich wysiłkom majątek wyróżniał się w okolicy. Wprost wierzyć się nie chciało, że wszystko prysnęło niczym banka mydlana i nic z dawnego blasku nie pozostało. Uważał, że to niemożliwe i że pan Crosswaith zapewne przesadza.
— Przyjrzałem się wszystkim aktywom bardzo starannie i mogę pana zapewnić, milordzie, że niemal niczego nie uda się spieniężyć.
— A co z drzewami?
— Zdrowe i dorodne drzewa zostały wycięte jeszcze na początku wojny. Te, które zostały, albo były za stare, albo za młode, żeby dawało się je wykorzystać do budowy statków czy też domów.
— Musi przecież być coś! — powiedział lord Heywood i choć bardzo się starał ukryć swe emocje, w jego głosie zabrzmiała nuta rozpaczy.
Zdawał sobie sprawę z własnych długów. Był zadłużony na spore sumy, ponieważ w ostatnich latach wielu ludzi wyciągało od niego pieniądze. Nie były to piękne kobiety, od których roił się cały Paryż, lecz koledzy oficerowie, którzy niejednokrotnie znajdowali się w dużo gorszej sytuacji niż on sam.
— Pojawię się w domu bez grosza przy duszy — skarżył się jeden z jego podwładnych.
— Jestem kompletnie zrujnowany — mówił jeden z młodszych. — Wojował człowiek dla króla i ojczyzny, a ci, co pozostali w kraju, tuczą się naszym kosztem.
Pożyczył jednemu, pożyczył drugiemu, nie licząc na zwrot pieniędzy. Była to cena, jaką płacił chętnie w imię przyjaźni. Był to rewanż za posłuszeństwo i podziw, jakie okazywali mu młodsi koledzy zarówno podczas działań wojennych, jak też w czasie służby w armii okupacyjnej. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że był zbyt hojny i zupełnie zapomniał o swoich obowiązkach wobec ludzi pracujących w jego własnym majątku. Zauważył, że pan Crosswaith przypatruje mu się zatroskanym wzrokiem.
— Wstrzymam się z decyzjami, dopóki nie sprawdzę wszystkiego na miejscu — powiedział do adwokata. — Jest pan pewien, że konto bankowe świeci pustkami?
— Zgodnie z pańskim zaleceniem przekazywaliśmy po śmierci pańskiego ojca pieniądze wysłużonym pracownikom majątku, jak też służącym, którzy pozostali na służbie do czasu znalezienia nowego miejsca.
— Ile osób pozostało na służbie w domu w Londynie? — zapytał lord Heywood.
— Tylko kamerdyner i jego żona, którzy byli zbytnio posunięci w latach i właściwie powinno się im dać emeryturę i zapewnić dach nad głową, oraz jeden służący siedemdziesięciotrzyletni i drugi osiemdziesięciolatek.
— A na wsi?
— Szczęśliwym zbiegiem okoliczności cała tamtejsza służba znalazła nowe zatrudnienie — odrzekł pan Crosswaith. — Pozostało tylko dwoje. — Merrival i jego żona. On służył za lokaja w czasach pańskiego dziadka, a w domu pańskiego ojca został kamerdynerem.
— Tak, przypominam sobie Merrivala — rzekł lord Heywood.
— On już jest bardzo stary. Razem z żoną doglądają domu, a mieszkają w niewielkim budynku obok stajennego podwórka.
— I to już wszyscy?
— Stajenny Crimshaw zmarł ubiegłym roku. Tak samo jak i ogrodnik Evans. Ich żony także nie żyją.
— Więc w całym majątku pozostali tylko Merrivalowie?
— Tak, milordzie. Nie było pieniędzy na opłacanie służby, a ponadto uznaliśmy, że służba jest zbyteczna w czasie pańskiej nieobecności.
— Zupełnie słusznie — przyznał lord Heywood. — A teraz proszę pokazać mi listę rzeczy do sprzedania.
Wyciągnął rękę i pan Crosswaith wręczył mu kartkę papieru, na której było wypisanych dwanaście pozycji.
— I to wszystko?
— Niestety tak, milordzie. Umeblowanie paradnych pomieszczeń, obrazy, srebra znajdują się w zastrzeżonym spisie inwentarza, a reszta rzeczy w domu, dywany, zasłony, meble z bocznych skrzydeł, gdyby je nawet sprzedać, przyniosłyby tak mały dochód, że nie warto się tym zajmować.
— I taka sama sytuacja jest zapewne w Londynie?
— Identyczna, milordzie.
Lord Heywood zacisnął wargi.
— Nie muszę nawet pytać — powiedział — czy w dzisiejszych czasach znalazłby się kupiec na ziemię, a zwłaszcza na podupadłe farmy.
— Na rynku panuje zastój — wyjaśnił pan Crosswaith. — Właściciele ziemscy usiłują spieniężać majątki, ale rynek jest już przesycony. Wprowadzone prawo zbożowe tylko pogorszyło sytuację ekonomiczną na wsi, ponieważ napływ taniego ziarna z zagranicy sprawił, że farmerzy nie są w stanie sprzedać swojej produkcji.
Lord Heywood chciał zauważyć, że są to koszty zwycięstwa, co powtarzano sobie z ust do ust, lecz powstrzymał się i nic nie odrzekł.
— Żałuję, że nie mogłem przynieść panu lepszych wiadomości — odezwał się pan Crosswaith zamykając teczkę. — Oczywiście, jeśli pan sobie tego życzy, ja i moi wspólnicy możemy rozejrzeć się jeszcze raz po pańskiej siedzibie w Londynie, lecz jak mi wiadomo, jedyną osobą, która w dzisiejszych czasach cokolwiek kupuje, jest książę regent, lecz on ma zwyczaj nie płacić swoich długów, więc nikt nie chce mu niczego sprzedawać.
— Zamierzam zaraz wybrać się do majątku — powiedział lord Heywood wstając. — Rozejrzę się w sytuacji i podejmę decyzję co do przyszłości, o czym pana oczywiście powiadomię.
— Dziękuję panu, milordzie.
— Jestem panu wdzięczny za zajmowanie się majątkiem podczas mojej nieobecności. Mam nadzieję, że również w przyszłości będzie pan prowadził moje sprawy.
— Jestem do usług waszej lordowskiej mości.
Lord Heywood pomyślał, że wątpliwym jest, czy będzie w stanie płacić honoraria firmie adwokackiej, lecz był przekonany, że pan Crosswaith zdaje sobie z tego sprawę. Adwokat ukłonił się i wyszedł, a lord Heywood usiadł jeszcze na chwilę. Zastanawiał się nad tym, co powinien uczynić. W końcu powiedział do siebie, że nie ma sensu robić jakichkolwiek planów, dopóki nie zobaczy domu i majątku. Patrząc na stół, na którym pan Crosswaith zostawił stertę papierów, uświadomił sobie, że jest to spis inwentarza Heywood Abbey w hrabstwie Buckinghamshire oraz zawartość Heywood House w Londynie.
— Przecież musi tam coś być cennego — wyszeptał.
Nie miał co do tego wielkich nadziei, lecz pocieszała go myśl, że ma przy sobie dwadzieścia funtów w gotówce. Pochodziły one ze sprzedaży po bardzo niskiej cenie całego ruchomego majątku, jaki zdołał zgromadzić w Paryżu podczas służby jako prawa ręka Wellingtona, gdy musiał być w każdej chwili na jego skinienie. Gdyby mógł wybierać, wolałby znajdować się razem ze swymi ludźmi w namiotach lub w koszarach, które im wyznaczono na przedmieściach Paryża. Musiał jednak dzielić swój czas pomiędzy wiele różnych zajęć i miejsc.
Obecnie pomyślał, że powinien był wrócić do kraju dużo wcześniej. Gdyby przyjechał zaraz po tym, jak do niego dotarła wiadomość o śmierci ojca, znalazłby się w lepszej sytuacji i byłby w stanie uratować kilka farm należących do rodzinnego majątku. Lecz tego, co się stało, nie da już się odmienić. Jedyne, co mógł teraz uczynić, to jechać jak najszybciej do domu i rozejrzeć się na miejscu w sytuacji.
Był wczesny ranek, kiedy lord Heywood wraz ze swoim ordynansem Carterem wyruszył w stronę majątku. Nie było wcale łatwe wydostać się z Dover, a po drodze, choć jechali jak można najszybciej, zaskoczyły ich ciemności i musieli się zatrzymać w przydrożnej gospodzie. Była stara i niewygodna, a rumak lorda Heywooda ledwo się mieścił w walącej się stajni, w której już nie było miejsca dla znacznie mniejszego konia Cartera. Gospodarz dał koniom siana, a lord Heywood pomyślał, że konie mają większe wygody niż on sam. Nie skarżył się, ponieważ biwakując pod gołym niebem w Portugalii zrozumiał, że komfort jest pojęciem względnym. Nie zamierzał jednak długo wylegiwać się na twardym jak kamień materacu i gdy tylko się przejaśniło, wyszedł na zewnątrz. Carter już oporządzał konie. Na śniadanie podano im suchy chleb, twardy ser i nieświeże mleko.