Читать книгу Wybierz miłość - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - Barbara Cartland - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеROK 1907
Nie spodziewałem się, że skończymy tak szybko.
— Ja też nie. Decyzja premiera o głosowaniu całą partią z pewnością zaskoczyła opozycję, a mnie uwolniła od obowiązku przemawiania.
Odgłos kroków dwóch członków parlamentu odbijał się echem po całym Westminster Hall. 1
— Lyle, jak zwykle ci się udało — zauważył z uśmiechem starszy mężczyzna. — Jesteś dzieckiem szczęścia, a przynajmniej taką cieszysz się reputacją.
Rzeczywiście, wielmożny Rayburn Lyle, ku swemu szczeremu niezadowoleniu, znany był powszechnie jako Lyle-Szczęściarz.
— Gdy ktoś tak o mnie mówi, czuję się jak drobny oszust albo pośledni sztukmistrz powtarzał. Niezaprzeczalnie jednak zasługiwał na opinię wybrańca losu. Był przystojny, bogaty i pochodził ze starej arystokratycznej rodziny. Dzięki błyskotliwej inteligencji, zanim ukończył trzydzieści cztery lata został już podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Gdy przed rokiem władzę objął rząd liberałów, a premier, sir Henry Campbell-Bannerman, mianował Lyle’a na stanowisko, wedle powszechnej opinii słusznie się młodemu politykowi należące. Oczywiście nie zabrakło i takich, którzy uważali, że Rayburn Lyle zbyt szybko wspina się po stopniach kariery.
Być może Lyle-Szczęściarz budziłby jeszcze większą zawiść, gdyby nie jego poczucie humoru, pozwalające mu ująć nawet przeciwników. Umiał śmiać się z samego siebie, ale też było w nim coś, co nie dopuszczało do spoufalania się. Za to uśmiech Lyle’a porywał nieodpartym urokiem.
— Czy podwieźć cię? — młody człowiek zwrócił się do swego rozmówcy. Wyszli właśnie na dziedziniec, nad którym górowała wieża z Big Benem. Placyk zastawiony był powozami i automobilami, należącymi do członków parlamentu. W ostatnich latach ten środek lokomocji zdobywał w Londynie coraz większą popularność.
— Nie, dziękuję — odpowiedział starszy mężczyzna. — Mam tu swój powóz. Jadę do The Reform Club.
— A ja do domu — pożegnał go Rayburn Lyle.
Automobil z cichym szumem silnika zatrzymał się w pobliżu miejsca, gdzie przystanęli. Strażnik w mundurze Izby Gmin otworzył drzwiczki.
Rayburn Lyle wygodnie oparł się o poduszki siedzenia i odetchnął z ulgą. Nie miał ochoty występować podczas dzisiejszej debaty. Minister spraw zagranicznych, sir Edward Grey, nalegał, by młody polityk przedstawił jedynie poglądy partii. Tymczasem Lyle nie w pełni podzielał stanowisko reprezentowanego przez siebie ugrupowania, toteż z ulgą przyjął niespodziewane zwolnienie z obowiązku mówcy.
Automobil ruszył. Nagle Lyle usłyszał okrzyki i nawoływania. Wyjrzał przez okienko. Tak jak przypuszczał, przed wrotami św. Stefana odbywała się demonstracja. Kobiety żądały praw wyborczych. W tym roku manifestacje sufrażystek 2 stawały się coraz bardziej agresywne. Przed budynkiem Izby Gmin młody człowiek ujrzał znajomy widok: transparenty, ulotki, afisze i chorągwie. Wszędzie widniały hasła — PRAWO GŁOSU DLA KOBIET i GŁOSUJCIE PRZECIW RZĄDOWI LIBERAŁÓW.
Nie było tajemnicą, co obecny gabinet sądzi na temat tych żądań.
Sir Herbert Asąuith, kanclerz skarbu, publicznie wyraził potępienie dla ideałów i dążeń ruchu sufrażystek.
Rayburn Lyle nie był aż tak stanowczy. Kobiety, z którymi się stykał, bardziej niż problemami prawa wyborczego interesowały się nim, młodym, zamożnym kawalerem, wokół którego wciąż kręciły się swatki i matki córek na wydaniu. Lecz młodziutkie dziewczęta nudziły Lyle’a. Wolał kobiety dojrzałe, uwodzicielskie, inteligentne i fascynujące, w czym podzielał gusta nie byle czyje, bo samego króla 3 .
Ostatnio Rayburn Lyle nawiązał romans z lady Davenport.
Eloise Davenport uchodziła za jedną z najpiękniejszych pań swojej epoki. Uważali tak nie tylko bywalcy salonów, ale i prasa. Błyszczące, ciemne oczy, wspaniałe czarne włosy, kształtna pierś i cieniutka talia sprawiły, iż wizerunkiem ślicznej damy zaczęto nawet zdobić kartki pocztowe. Podobną popularnością cieszyły się też inne, jak je nazywano, „zawodowe piękności”. Hrabina Dudley, lady Randolph Churchill, pani Cornwallis West konkurowały ze słynnymi z urody aktorkami Musical-Comedy — Camille Clifford, jedną z The Gibson Girls oraz Gertie Miller i Gabrielle Ray.
To właśnie o Eloise Davenport rozmyślał Rayburn Lyle, gdy automobil wiózł go przez Parliament Square w kierunku Queen Anne’s Gate. Dom przy Queen Anne’s był dla młodego polityka szczególnie wygodny ze względu na bliskość budynków Parlamentu.
Nie było jeszcze ósmej, ale ponieważ nie oczekiwano jego wcześniejszego powrotu, Rayburn nie mógł liczyć na obiad w domu. Zdecydował więc, że przebierze się tylko i uda do klubu. Od tak dawna Lyle nie miał już wolnego wieczoru, że teraz, zastanawiając się jak najprzyjemniej spędzić czas, poczuł się wręcz zagubiony.
— Pojadę do St. James — zadecydował wreszcie, przypomniawszy sobie, że do tego właśnie klubu umawiało się dzisiaj dwóch jego najlepszych przyjaciół. — Kuchnię mają świetną, a po obiedzie możemy zagrać w karty albo w bilard.
Co prawda, hazard go nie pociągał, ale trzeba było jakoś spędzić ów niespodziewanie zyskany wieczór.
Auto zatrzymało się na Queen Anne’s Gate. Rayburn Lyle wyciągnął z kieszeni klucze. Służący nie spodziewali się jeszcze jego powrotu, musiałby więc zbyt długo czekać, aż ktoś usłyszy dzwonek.
— Za pół godziny jadę do St. James Club — oznajmił szoferowi.
— Tak jest, sir.
Rayburn Lyle wszedł po schodkach i otworzył drzwi. Tak jak się spodziewał, w domu panowała cisza i zdawało się, że nie ma w nim żywego ducha. Młody człowiek rzucił kapelusz na stolik w holu i skierował się prosto do gabinetu. Pod pachą ściskał teczkę wypchaną dokumentami, które zamierzał przejrzeć jeszcze przed wyjściem na obiad. — Najpierw muszę się czegoś napić — pomyślał. Suchość w gardle męczyła go zwykle podczas posiedzeń parlamentu. Czasami zastanawiał się, czy to atmosfera Izby Gmin tak na niego działa.
— Przyrządzę drinka, a potem zadzwonię na kamerdynera — zadecydował.
Otworzył drzwi do gabinetu i zastygł w progu ze zdumienia.
Na dywaniku przed kominkiem, osłaniając twarz dłońmi, klęczała młoda kobieta, a obok niej leżał przedmiot, w którym Rayburn Lyle ze zgrozą rozpoznał bombę.
Lont zaczął syczeć i iskrzyć. Skulona postać uniosła głowę i rozejrzała się, jakby wyczuwając czyjąś obecność. Powoli zaczęła podnosić się z kolan. Lyle zrozumiał, że nie ma czasu do stracenia. Rzuciwszy teczkę na podłogę, podbiegł do kobiety, pociągnął ją za oparcie kanapy i osłonił własnym ciałem.
Bomba wciąż syczała złowieszczo. Z miejsca, w którym leżeli nie było jej widać, lecz Rayburn wiedział, że powinna wybuchnąć w ciągu kilku najbliższych sekund.
Co zrobić, by uchronić nieznajomą przed skutkami wybuchu, myślał gorączkowo. W tym momencie próba zmiany miejsca byłaby aktem wyjątkowej głupoty. Wszystko, co mu pozostało to pochylić głowę jeszcze niżej i mieć nadzieję, że odłamki nie zabiją ani nie poranią żadnego z nich obydwojga. Jednak czas mijał i nic się nie działo. Kobieta leżała bezwładnie twarzą do podłogi i ciężko oddychała.
Musiała zgubić gdzieś kapelusz. Pewnie spadł, gdy Rayburn wlókł ją sprzed kominka. Dopiero teraz Lyle zauważył jasnobrązowe kosmyki wijące się na delikatnym karku. Wpatrując się w nie, czekał na moment wybuchu, kiedy wszystko w pokoju zostanie roztrzaskane, a sufit runie ofiarom na głowy. Nasłuchiwał. Panowała zdumiewająca cisza. Syczenie ustało. Wreszcie zdołał wydusić:
— Kiedy to miało wybuchnąć?
Poczuł, że ciałem dziewczyny wstrząsa dreszcz i pomyślał, że pewnie przestraszyła się jego głosu.
— Właśnie teraz... — szepnęła z wahaniem.
— A dlaczego, u diabła, klęczała pani koło bomby?
Kobieta milczała. Lyle ostrożnie wyjrzał zza oparcia kanapy. Bomba leżała na dywanie, jak gdyby nigdy nic, a w miejscu lontu ciągnęła się smużka popiołu.
— Proszę się stamtąd nie ruszać! — rozkazał Rayburn.
Wstał i ze wzrokiem utkwionym w groźny przedmiot ostrożnie ruszył w stronę stołu, na którym stała taca z napojami. Spośród karafek i kieliszków wydobył spory dzbanek wypełniony jasnożółtym płynem. Powoli zbliżył się do kominka i chlusnął na bombę strumieniem lemoniady.
— Teraz może pani wyjść. Już jest bezpiecznie — oznajmił szorstkim głosem.
Przez chwilę był przekonany, że nie usłyszała. Wreszcie zza oparcia kanapy wyłoniła się drobna postać. Na ślicznej twarzy malowało się przerażenie. Dziewczyna miała bardzo delikatne rysy, ale w tej chwili uwagę zwracały przede wszystkim ogromne, zalęknione oczy o zaskakująco fiołkowym odcieniu. Gdy odezwała się głosem drżącym od powstrzymywanego płaczu, wydała się Rayburnowi niemal dzieckiem.
— Przepraszam...
Za co? Za to, że zamach się nie udał? — uśmiechnął się z nie ukrywaną ironią.
— Przepraszam za to całe zamieszanie — oświadczyła niezbyt logicznie.
— Zamieszanie byłoby o wiele większe, gdyby bomba jednak wybuchła. A pani zapewne by zginęła.
W jej oczach ujrzał błysk i nagle wszystko zrozumiał.
— Zamierzała pani umrzeć. To dlatego klęczała pani koło bomby.
Dziewczyna nadal milczała, więc powtórzył ostro:
— Proszę powiedzieć mi prawdę. Chciała pani popełnić samobójstwo?
— T... tak...
Lyle ledwie dosłyszał odpowiedź, ale nie miał wątpliwości, że była twierdząca.
— Dobry Boże! — krzyknął. — Czy kobieca głupota nie ma granic?!
Popatrzył na dziewczynę ze złością.
— Czy naprawdę jest pani aż taką idiotką, żeby sądzić, że niszcząc mój dom i przy okazji zabijając siebie, chociaż o krok przybliży pani zwycięstwo waszej sprawy?
Wybuch jego gniewu unicestwił resztki opanowania dziewczyny. Rozpłakała się i znów powtórzyła:
— Bardzo przepraszam... Bardzo...
Rayburn Lyle popatrzył na nią z uwagą. — Cóż, lepiej będzie jeśli wezwę policję — oświadczył. — Tego, jak się domyślam, pani pragnie. Stać się męczennicą w taki, czy inny sposób.
— Proszę pana... Ja nie mogę iść do więzienia...
W błagalnej prośbie brzmiał prawdziwy strach. Lyle odwrócił się.
— Przecież to część planu. Odmówi pani zapłacenia grzywny, więc skażą panią na więzienie. Tam urządzi pani głodówkę i w całej prasie pojawią się artykuły o okrucieństwie niehumanitarnego rządu.
— Nie mogę iść do więzienia... Nie mogę! Dlatego właśnie... chciałam zginąć! — szlochała nieznajoma. Spojrzała na bombę i machnęła żałośnie ręką.
— Jestem beznadziejna. Nie potrafię nawet umrzeć...
Rayburn Lyle poczuł się zaintrygowany.
— Może zechce mi pani dokładnie wytłumaczyć, o co tu naprawdę chodzi — rzekł zmienionym głosem.
Wielkie oczy dziewczyny znów napełniły się łzami, a usta drżały konwulsyjnie. Nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak ślicznego, a zarazem tak zdesperowanego, pomyślał. Ona wydaje się zupełnie inna niż panny spotykane na zebraniach towarzyskich. Jest w niej coś niewinnego, jakaś wrażliwość i uduchowienie. Podobnych cech już od dłuższego czasu Lyle nie dostrzegł u żadnej kobiety. Zaczął więc innym tonem:
— Niech pani usiądzie i opowie mi wszystko po kolei. Myślę, że obydwojgu nam dobrze zrobi kieliszek czegoś mocniejszego.
Podszedł do stołu i nie pytając nieznajomej o zdanie, otworzył butelkę szampana. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jego wysuszone gardło potrzebuje ożywczego napoju. Podał dziewczynie kieliszek.
— Proszę usiąść — polecił. — Proponuję, aby zechciała się pani przedstawić.
Nieznajoma zawahała się, wyraźnie walcząc z pragnieniem zachowania anonimowości. Dopiero po chwili, spuściwszy oczy odpowiedziała:
— Nazywam się... Viola Brandon.
— Brandon?— powtórzył Rayburn Lyle. — Więc jest pani zapewne krewną lady Brandon, jednej z przywódczyń waszego ruchu.
— To moja macocha.
— Znałem pani ojca i nie mogę uwierzyć, aby życzył sobie, by jego córka wyczyniała takie niesłychane rzeczy.
— Ojciec nie zniósłby tego.
Rayburn Lyle nie spodziewał się podobnej odpowiedzi, choć była ona całkowicie zgodna z prawdą.
Przed laty sir Richard Brandon cieszył się szczególnym szacunkiem jako ulubiony szambelan królowej Wiktorii. Oczywiście, że byłby przerażony, gdyby wiedział, iż jego córka zostanie sufrażystką, jedną z tych rozwrzeszczanych kobiet, zachowujących się ekstrawagancko, byle tylko przyciągnąć uwagę opinii publicznej.
— Skoro pani wie, że ojciec nie zaaprobowałby pani czynów, dlaczego podjęła się pani takiego zadania? — zapytał młody człowiek poważnym tonem.
— Próbowałam odmówić — szlochała Viola — ale macocha nie chciała mnie słuchać... Ona jest... fanatyczką.
Rayburn Lyle wiedział, że to prawda. Przyłączywszy się do pań Pankhurst i Pethick-Lawrence 4 , lady Brandon nieustannie przemawiała, jeżdżąc po całym kraju. Chwytała się każdego sposobu, aby informacje o niej i jej towarzyszkach z ruchu kobiecego nie schodziły z pierwszych stron gazet.
— Czy chce pani powiedzieć, że macocha zmusza panią do takiej działalności wbrew pani woli?
Viola zaczerpnęła tchu i otarła kolejną łzę.
— Jestem... tchórzem — zaczęła mówić po chwili. — Boję się więzienia... Nie tak jak inne kobiety... Strasznie się boję... że... karmiono by mnie przemocą!
Rayburn Lyle usłyszał w jej głosie nie udawany strach i dostrzegł drżenie zaciśniętych palców.
— Przecież macocha nie może pani do niczego zmusić...
Przerwał nagle, wstrząśnięty przerażeniem malującym się w oczach Violi. Tak zalęknionego wyrazu twarzy Lyle nie widział nigdy u żadnej kobiety, więc słowa, które zamierzał wypowiedzieć, zamarły mu na ustach.
— To śmieszne — wykrztusił w końcu. — Jeśli opierała się pani, to w jaki sposób macocha mogła wywierać na panią presję?
— Biciem — szepnęła Viola niemal bez tchu.
Rayburn popatrzył na dziewczynę bezbrzeżnie zdumiony. Chyba się przesłyszał. Fakt, że młoda kobieta mogła być traktowana brutalnie nie zaskoczył go. Ojcowie częstokroć wymierzali karę chłosty synom, nawykłym zresztą do rózgi w szkole. W podobny sposób odnoszono się również do krnąbrnych córek. Zdziwiło go jednak, że lady Brandon, osoba z towarzystwa, mogła uderzyć kogoś równie delikatnego jak jej pasierbica.
Odkąd podrosłam nie biła mnie często — pospiesznie dodała Viola. — To się zdarzało dawniej, w początkach małżeństwa z moim ojcem. — Myślę, że po prostu nie czuła się z nim tak szczęśliwa jak się uprzednio spodziewała.
Lyle docenił przenikliwość tej uwagi. Sir Richard ożenił się po raz drugi jako człowiek już leciwy, podczas gdy lady Brandon była wówczas jeszcze stosunkowo młodą kobietą. Rayburn Lyle przypomniał sobie wysoką damę o agresywnym sposobie bycia. Nic dziwnego, że osobę tego typu irytowała tak drobna, kruchością przywodząca na myśl kwiat, dziewczyna, na której łatwo było wyładowywać złość.
— Rozumiem, że boi się pani macochy — powiedział głośno — ale jest pewna dysproporcja pomiędzy strachem przed karą a chęcią pozbawienia się życia!
— Już panu powiedziałam, jestem tchórzem — odparła Viola smutno.
Upiła nieco szampana i odstawiła kieliszek na stolik przy sofie.
— Czy nadal zamierza pan powiadomić policję? — zapytała z wyraźną obawą.
— Gdybym to zrobił, czułbym się jak łajdak. W oczach dziewczyny Rayburn ujrzał błysk światła.
— Dziękuję — powiedziała. Będę jednak musiała przyznać się macosze, że bomba nie wybuchła... Lady Brandon nie daruje mi tego.
— A dlaczego miałaby panią za to obwiniać? — zainteresował się Lyle.
— Przestawiłam zapalnik zegarowy. Viola zerknęła na rozmówcę spod długich rzęs i ciągnęła:
— One spodziewały się, że zostanie pan w Izbie Gmin aż do północy. Tak było zapowiedziane, więc nastawiły mechanizm na przewidywaną godzinę pana powrotu. A mnie kazano ukryć bombę tak, aby pan jej w pierwszej chwili nie zauważył.
— À propos, jak się pani tutaj dostała?
— Jedna z przyjaciółek macochy pomogła mi przejść przez ogrodzenie do ogrodu na tyłach domu. Pokazała mi też w jaki sposób otworzyć okno scyzorykiem. Kiedy już znalazłam się w środku, zatrzasnęłam je za sobą...
Spojrzała w stronę okna.
— Nie miałem pojęcia, że tak łatwo się tutaj dostać — stwierdził gospodarz ponuro. — Każę założyć lepsze zamki.
— Myślę, że powinien pan tak zrobić — zgodziła się Viola z powagą. — Nie było trudno przedostać się przez ogrodzenie.
— Więc polecono pani ukryć bombę?
— Tak. Później miałam wymknąć się frontowymi drzwiami, żeby nikt mnie nie zauważył. Ale byłam pewna, że jeśli nawet uda mi się tym razem, one zmuszą mnie do udziału w następnym zamachu i dlatego postanowiłam umrzeć.
— Nie pojmuję, jak mogła pani w ogóle rozważać równie okropne wyjście z sytuacji — oburzył się Rayburn Lyle. — Jest pani młoda. Całe życie przed panią. Jak można tak tchórzliwie uciekać od odpowiedzialności za swoje życie.
Viola westchnęła boleśnie.
— Ojciec pewnie wstydziłby się za mnie, ale chyba jednak zrozumiałby moją decyzję.
— I ja rozumiem. Co nie zmienia faktu, że musi pani zdobyć się na odwagę, by przeciwstawić się macosze. Czy są jacyś krewni, u których mogłaby pani zamieszkać?
— Nie sądzę. Zresztą ona nie pozwoli mi odejść — szepnęła dziewczyna. — Ona uważa mnie za pewien... atut.
— Dlaczego?
— Bo jestem córką mojego ojca. Macocha miała zamiar publicznie ogłosić, że to ja podłożyłam bombę w pana domu. Wówczas aresztowano by mnie...
Ostatnie słowa zabrzmiały ledwo dosłyszalnie. Lyle’a nie dziwił jej strach przed więzieniem. Kobiety aktywnie walczące o swoje prawa ryzykowały wiele. Prasa niejednokrotnie publikowała reportaże z przesłuchań i procesów, opisywała metody karmienia siłą i inne akty przemocy wobec oskarżonych sufrażystek. Były to wiadomości wstrząsające dla każdej kobiety, a co dopiero dla dziewczyny tak wrażliwej jak Viola.
— Musimy wymyślić jakieś przekonujące wytłumaczenie — powiedział Lyle. — Wytłumaczenie, które obroni panią przed zarzutem sabotowania zamachu i nie ściągnie represji na pani głowę.
Viola wlepiła w mężczyznę pełne nadziei spojrzenie, a on po chwili podjął przerwany wątek.
— Myślę, że najlepiej będzie udawać, że umieściła pani bombę zgodnie ze wskazówkami macochy, a potem wyszła nie zauważona przez nikogo. Nie pojawią się żadne publiczne doniesienia o zamachu na moją osobę, więc lady Brandon dojdzie zapewne do wniosku, że bomba została odkryta i unieszkodliwiona.
— Czy macocha mi uwierzy?
— Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałaby panią podejrzewać.
— Och, dziękuję!
W głosie Violi nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta, a słabe kolory powróciły na policzki.
— Ale proszę uważać — dodał Lyle — żeby nie zaplątać się w taką historię po raz drugi.
— Cóż mogę na to wszystko poradzić? Macocha zdecydowała, że mam popierać Sprawę i choć uważa mnie za beznadziejną i bezwartościową, sądzi, iż przydam się ze względu na sławę mego ojca.
Viola zamilkła, a po chwili dodała: — Lepiej byłoby, gdyby pozwolił mi pan umrzeć. Czekając na wybuch, nie czułam się nawet w połowie tak wystraszona jak teraz, kiedy myślę o tym, co się ze mną stanie po powrocie do domu.
— Może nie będzie, aż tak źle.
Lyle powiedział to automatycznie, ale słowa jeszcze nie przebrzmiały, gdy zorientował się, że zostaną zrozumiane jakby umywał ręce od całej sprawy.
Wrodzona delikatność kazała Violi natychmiast zareagować.
— Przepraszam, że tak długo pana zatrzymuję. Zapewne spieszy się pan na obiad. Proszę mi wybaczyć... I dziękuję za pańską dobroć.
Schyliła się po leżący na podłodze kapelusz. Rayburnowi przyszło na myśl, że to raczej nieodpowiednie nakrycie głowy dla nikczemnego zamachowca. Kapelusz o szerokim rondzie, ozdobiony wianuszkiem białych różyczek, pasował raczej do dziewczynki niż do dorosłej kobiety i Viola wyglądała w nim jeszcze młodziej. Kosztowna suknia podkreślała smukłą figurę i cieniutką talię, która z pewnością nie zawdzięczała niczego gorsetowi. Kiedy stała tak gotowa do wyjścia, przywiodła Rayburnowi na myśl gazelę lub młodą sarnę pasącą się pod dębami jego wiejskiej posiadłości.
Viola wyciągnęła rękę. Ściskając jej dłoń, poczuł chłód szczupłych palców.
— W jaki sposób zamierza pani dostać się do domu?
— Poszukam dorożki. Na pewno znajdę jakąś na Parliament Square.
Lyle zmarszczył brwi. Wydało mu się niepojęte, że lady Brandon pozwalała młodej ślicznej dziewczynie wyjść na ulicę bez przyzwoitki i to o tak późnej porze.
Starsze spośród emancypantek mogły uważać się za kobiety wolne od wszelkich konwenansów, ale Viola była całkiem niezdolna do zaopiekowania się samą sobą.
— Pojedzie pani moim automobilem — oświadczył kategorycznym tonem Lyle. — Gdzie pani mieszka?
— Przy Curzon Street, ale doprawdy nie musi mnie pan odwozić. Dam sobie radę sama.
— Odeślę panią do domu — powtórzył stanowczo.
— To bardzo miło z pana strony, ale prosiłabym, aby szofer zatrzymał się nieco dalej od domu. Macocha nie może dowiedzieć się, że pana poznałam.
— Tak, oczywiście, to rozsądne. Proszę tylko obiecać mi jedno...
Nadal trzymał ją za rękę, a Viola nie uczyniła najmniejszego ruchu, by ją cofnąć.
— Co mam obiecać? — zapytała.
W jej oczach znów błysnęła obawa, stały się niemal ciemnofioletowe jakby dopasowując się do imienia. Rzeczywiście dziewczyna przypominała fiołek: delikatna i nieśmiała, pragnąca skryć się pod opiekuńczymi skrzydłami w obawie przed brutalnością świata.
— Proszę mi obiecać — powtórzył nalegająco — że nigdy już nie będzie pani próbowała odebrać sobie życia.