Читать книгу Skradzione serce - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - Barbara Cartland - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Markiz Veryan obudził się z nieprzyjemnym uczuciem, że zaspał. Czuł pulsowanie w głowie i gorzką suchość w ustach. Zeszłej nocy za dużo wypił. W odróżnieniu od swoich rówieśników robił to rzadko. Wieczór jednak okazał się bardzo ciekawy, a on musiał dorównać przyjaciołom wznoszącym toasty na cześć jego licznych zwycięstw na wyścigach konnych. Na szczęście wino, które wybrał, okazało się wyborne. Teraz przyszło mu zapłacić za tę rozrywkę.

Spostrzegł, że pokój, w którym się znajduje, nie jest jego sypialnią. Usłyszawszy ciche chrapanie odwrócił głowę, co przypłacił kolejnym bólem, i zobaczył śpiącą obok Rose. Jej widok przywołał jakieś wspomnienia. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, co to było. Czy coś od niej usłyszał? Przyjrzał się jej uważnie i doszedł do wniosku, że nie wygląda najlepiej. Zniknęła boska uroda, tak wychwalana poprzedniego wieczoru przez mężczyzn, tusz z rzęs spływał po policzkach, a karmin ponętnych zazwyczaj warg rozmazał się na brodzie. Znowu cicho zachrapała. Odwrócił głowę i zaczął się przyglądać marszczonym satynowym zasłonom nad łóżkiem. Nagle przypomniał sobie, co go podświadomie dręczyło. Wspomnienie tej rozmowy uderzyło go jak grom z jasnego nieba.

— Ożenisz się ze mną, najdroższy Justinie? — spytała go Rose, a on nie pamiętał, co odpowiedział. Pod wpływem wypitego alkoholu, upojony dodatkowo zdobyciem jej po niezbyt długich, ale wytężonych staraniach, nie zdawał sobie sprawy z tego, co mówi.

Po śmierci męża Rose brylowała w towarzystwie skupionym wokół księcia Walii. Prestiż jej licznych kochanków wzrósł, gdy wreszcie zdobyła markiza. To było nie lada osiągnięcie, gdyż od jakiegoś czasu znany był jako protektor najsławniejszych i najdroższych utrzymanek. Po kilku latach mniej lub bardziej wiernego związku ze słynącą z inteligencji lady Melbourne, przestał interesować się damami z towarzystwa. Uważał większość z nich za zbyt pretensjonalne i sztuczne. Wolał szczere i niefrasobliwe tancereczki z baletu lub kobiety w typie Harriet Wilson.

Lady Rose z determinacją użyła wszystkich swoich powabów, aby znęcić markiza i podbić jego serce. Okazała się bardzo sprytna. Chociaż sporo go kosztowała, bawił się doskonale tym „polowaniem” i dobrze wiedział, jak ono się skończy. Może okazał się mało przewidujący, ale nie przypuszczał, że lady Rose pragnie wyjść za niego za mąż. Nigdy nawet nie przyszło mu to do głowy. Wręcz przeciwnie, w jego przypadku małżeństwo nie wchodziło w rachubę. Czasem rozmawiał na ten temat ze starszymi krewnymi, kiedy zarzucali mu, że nie postarał się o dziedzica swych licznych posiadłości. Przypomniał sobie teraz z grozą, jak Rose szeptała mu kusząco do ucha:

— Ożenisz się ze mną, najdroższy Justinie?

Nadal nie pamiętał, co odpowiedział. Znów spojrzał na nią. Czar prysł i przestała sprawiać na nim jakiekolwiek wrażenie. Już kilka razy w życiu doznał tak nagłej zmiany uczuć i wiedział, że zawsze przynosiła nieprzyjemne następstwa. Łzy, sceny złości, których nienawidził i które nigdy nie skłoniły go do zmiany zdania. — Lady Rose Caterham już mnie nie interesuje — pomyślał.

Jakby ktoś inny powtórzył te słowa głośno, nagle uprzytomnił sobie, że musi coś teraz począć. Bardzo ostrożnie wyśliznął się z łóżka, wziął szlafrok z sąsiedniego krzesła i ukradkiem, skradając się cicho jak Indianin, poszedł po grubym dywanie w kierunku drzwi. Odwrócił się, by sprawdzić, czy przypadkiem nie obudził Rose. Ku jego uldze nawet się nie poruszyła. Znów usłyszał lekkie chrapanie. Bezgłośnie otworzył drzwi, wyszedł na korytarz i zamknął je równie cicho za sobą. Pospiesznie udał się do swego pokoju.

Idąc przez marmurowy hol ujrzał słońce przeświecające przez zasłony. Domyślił się, że jest około czwartej. Dyżurował tylko jeden zmęczony lokaj, siedzący na rzeźbionym wyściełanym krześle. Markiz wiedział, że służba wstanie o piątej, zacznie się wielkie czyszczenie i sprzątanie bałaganu po nocnym przyjęciu, w którym uczestniczył on i jego przyjaciele. Pozostawili po sobie nie dopite wino, potłuczone kieliszki, opróżnione karafki, wiaderka z rozpuszczonym lodem i porozrzucane miękkie poduszki. Gdzieniegdzie poniewierał się atłasowy pantofel, zapomniany brylantowy kolczyk albo wymięty krawat. Z trudem przypominał sobie, co się działo. Pewien był, że wczorajsze przyjęcie należało do najhuczniejszych, jakie kiedykolwiek zorganizował. Zaczynał żałować, że naruszył w ten sposób dostojeństwo rodzinnego domu.

Gdy doszedł do swego pokoju, ból głowy był już nie do zniesienia. Najbardziej potrzebował zimnej kąpieli. Po wejściu do sypialni nacisnął dzwonek wzywający służącego. Odsunął zasłony i stanął w oknie, spoglądając na jezioro i park pełen starych drzew, wokół których unosiła się poranna mgła. Choć na niebie pojawiły się już pierwsze promienie słońca, nadal świeciło na nim kilka gwiazd. Ten cichy, spokojny czas miał jakieś magiczne piękno.

Nagle przypomniał sobie o czymś znacznie ważniejszym — o Rose. Nadal nie był pewien co odpowiedział, gdy zapytała, czy się z nią ożeni. Czyżby był takim głupcem, by się na to zgodzić? Mówiła mu o tym, kiedy pożądanie płonęło w nim jak ogień. W takim stanie mężczyzna gotów jest powiedzieć wszystko. Podejrzewał, że specjalnie wybrała ten właśnie moment. Wiedziała, że podniecony jej urodą i wypitym winem zupełnie nie kontrolował tego, co mówi.

— Chyba nie okazałem się takim głupcem? A może jednak? — pytał wciąż sam siebie.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł służący.

— Pan dzwonił, milordzie? — spytał spokojnie lokaj, jakby nie było w tym nic niezwykłego, że został obudzony o tak wczesnej porze.

Był to szczupły niski mężczyzna służący u markiza od wielu lat. Traktował swego pana z podziwem, ale i opiekuńczą surowością starej niani.

— Przestań się tak o mnie niepokoić, Hawkins — mawiał często markiz. —Wiedział jednak, że służący dba tylko o jego dobro, więc przywiązany był do niego o wiele bardziej niż do reszty służby. — Przygotuj mi zimną kąpiel — powiedział.

— Domyśliłem się, że będzie pan sobie tego życzył — odpowiedział mężczyzna lakonicznie. — Przygotowałem ją w nocy. — Otworzył drzwi prowadzące do małego pomieszczenia, które w czasach ojca markiza używane było jako gotowalnia. Znajdowała się tam wielka wanna, do której wlewano mnóstwo gorącej wody przynoszonej w mosiężnych wiadrach przez silnych młodych lokajów. Teraz napełniona była w trzech czwartych zimną wodą. Służący rozejrzał się po pomieszczeniu. Sprawdził, czy na krześle leży duży turecki ręcznik, czy mydło i ubranie znaj duj ą się w zasięgu ręki, a ozdobiona herbem mata jest na swoim miejscu. — Wszystko gotowe, milordzie — rzekł.

Markiz zdjął z siebie ubranie, podał je Hawkinsowi i zanurzył się w wannie. Zimne kąpiele zazwyczaj brał wiosną i latem, dlatego nie były one dla jego organizmu szokiem, jakiemu mógłby ulec ktoś mniej zahartowany. Jego wysportowane szczupłe ciało ożywiało się pod wpływem zimnej wody. Po wyjściu z wanny poczuł się o wiele lepiej, choć nadal zastanawiał się, co odpowiedział lady Rose.

Nagle przypomniał sobie powiedzenie znajomego oficera z czasów służby wojskowej:

„Tylko głupiec nie decyduje się na odwrót przed przeważającymi siłami wroga. Taki czyn w pewnych okolicznościach to nie wyraz tchórzostwa, lecz zdrowego rozsądku”. — Muszę to zrobić — pomyślał markiz. — Uciec! Wycierając się do sucha, zawołał przez otwarte drzwi:

— Która godzina, Hawkins?

— Dochodzi piąta.

— Obudź sir Anthony’ego. Powiedz, że chcę z nim mówić.

— Dobrze, milordzie.

Kiedy służący wyszedł, markiz pomyślał, że lepiej by było, gdyby Anthony wrócił już do swego pokoju. Poprzedniej nocy oczarowały go wdzięki pewnej pięknej kobiety, której mąż nie został zaproszony na przyjęcie. Markiz nie zajmował się takimi szczegółami, ponieważ interesowały go tylko własne romanse. Pomyślał jednak, że lord Bicester, znany z wyciągania od swych przyjaciół pieniędzy na spłatę hazardowych długów, mógł posłużyć się swoją żoną, aby naciągnąć Anthony’ego na większą gotówkę. Zdarzyłoby się to nie po raz pierwszy. W ten sposób zdobywał pieniądze na następne gry, choć nigdy przy tym nie padło tak nieprzyjemne i brzydkie słowo jak szantaż. Markiz najpierw pomyślał, że Anthony powinien sam o siebie zadbać. Później jednak zreflektował się, że to on wydał przyjęcie i w pewnym sensie był odpowiedzialny za to, co się działo w jego domu. Teraz chciał tylko zapytać przyjaciela, co sądzi o jego planach.

Rzucił wilgotny ręcznik na podłogę i zaczął się ubierać w przygotowany wcześniej przez Hawkinsa kostium do konnej jazdy oraz lśniące buty z szerokim skórzanym pasem na górze, wylansowane przez znanego arbitra mody Brummela. Markiz nie chciał uchodzić za dandysa, a nawet, podobnie jak książę Walii, uważał niektóre pomysły Brummela za nieco spóźnione. Jednak jego sądy miały niewątpliwy wpływ na wygląd mężczyzn. Brummel uważał bowiem, że każdy dżentelmen powinien nosić nieskazitelnie czystą, zmienianą dwa razy dziennie bieliznę, surdut leżący bez najmniejszej zmarszczki i wysoko zawiązany krawat.

Markiz bardzo dbał o swój wygląd, lecz zdawał sobie sprawę, że wielu jego znajomych chodziło ubranych niechlujnie, a nawet bywali brudni, więc zmiany propagowane przez Brummela prowadziły ku lepszemu.

Nie zakładając jeszcze surduta czesał się przed lustrem, gdy do pokoju wszedł jego przyjaciel, Anthony Derville. Był to wysoki, bardzo przystojny mężczyzna, konkurujący urodą z markizem.

Razem robili duże wrażenie na kobietach, które oczarowane nimi mawiały:

— To nie w porządku wobec nas, że musimy wybierać pomiędzy równie rozkosznymi kąskami.

— Czemu do licha kazałeś mnie tak wcześnie obudzić? — spytał Anthony. — Dopiero co zasnąłem.

— A ja dopiero co się obudziłem — odparł markiz. Poczekał aż Hawkins zamknie za sobą drzwi i dokończył: — Wyjeżdżam stąd. Jedziesz ze mną?

— Wyjeżdżasz? Dlaczego?

Markiz przyciszonym głosem opowiedział mu, co się stało.

— Rose zaproponowała mi małżeństwo zeszłej nocy. Za nic nie mogę sobie przypomnieć, co jej odpowiedziałem.

— Wielkie nieba. Byłeś chyba bardziej pijany niż mi się wydawało.

— Zapytała mnie o to, kiedy nie byłem w stanie logicznie myśleć.

— Zawsze uważałem, że Rose potrafi być bardzo przebiegła, gdy chce dopiąć swego — jęknął przyjaciel.

— Nie mam zamiaru jej poślubić, jeśli o tym mówisz.

— A więc uciekasz?

— Wolałbym nazwać to taktycznym manewrem przed przeważającymi siłami wroga — odparł uśmiechając się markiz. — W zasadzie masz rację. Nie czuję się na siłach, by stawić czoło kłopotom. Jeśli pamięta, co jej obiecałem zeszłej nocy, a jestem pewien, że pamięta, będzie wielka awantura, gdy wyznam, że nic sobie nie przypominam.

— Za to dobrze pamiętasz co robiłeś — zauważył drwiąco przyjaciel. — Mogłoby ci się przydarzyć coś gorszego niż poślubienie jej — dodał nie usłyszawszy odpowiedzi. — To piękna kobieta.

— Nie wczesnym rankiem.

— A więc o to chodzi! No cóż, lepiej było to sprawdzić przed ślubem.

— Nigdy do tego nie dojdzie — odparł ostro markiz. — Wiesz przecież, że nie mam ochoty się żenić. Jeśli już mam się związać z jakąś kobietą na pewno nie będzie to Rose.

— Dobrze! Dobrze! Nie złość się.

— Jestem bardzo zły! Wiem, że zrobiłem z siebie głupca, ale z gorszych sytuacji wychodziłem bez szwanku.

Anthony odchylił do tyłu głowę i roześmiał się.

— Pamiętasz jak musiałeś wisieć na rynnie, gdy niespodziewanie wrócił mąż twojej kochanki? Boże, jak się śmiałem, kiedy mi o tym opowiadałeś! Chociaż tobie na pewno nie chciało się wtedy śmiać.

— To prawda — odparł krótko markiz.

— A ta mała z Newmarket, jak jej było na imię?

— Do licha, Anthony, skończ te wspominki i idź się ubierać, bo pojadę sam.

— Nie zajmie mi to dużo czasu. Powiedz Hawkinsowi, by jeden z lokajów spakował moje rzeczy.

— Hawkins dopilnuje tego. Teraz każę podać śniadanie.

— Dla mnie brandy. I kawę, jeśli mam oprzytomnieć. — Podszedł z markizem do drzwi.

— Dokąd jedziemy?

— Jeszcze nie wiem. Pomyślę o tym podczas śniadania.

— No dobrze, tylko wybierz jakieś miejsce z wygodnymi łóżkami. Będzie mi jedno potrzebne, gdy tam dojedziemy.

Markiz nie odpowiedział, tylko zajął się wydawaniem służącemu odpowiednich poleceń.

— Zapakuj moje rzeczy, Hawkins. Każ, by ktoś przygotował bagaże sir Anthony’ego. Pojedziemy faetonem. Ty podążysz za nami karetą razem z Jemem.

— Dobrze, milordzie — odparł lokaj zupełnie nie zaniepokojony tą nagłą decyzją.

— Każ obudzić Bradleya. Chcę mu wyjaśnić, co ma zrobić, gdy wyjedziemy.

— Dobrze, milordzie. A gdzie jedziemy, jeśli wolno zapytać? Chcę wiedzieć, jakie mam zapakować ubrania.

Markiz uniósł rękę do głowy, jakby nadal czuł ból.

— Jeszcze nie zdecydowałem. Masz może jakieś propozycje?

— Myślałem sobie wczoraj, kiedy jaśnie pan wspomniał o tym niewiarygodnie gorącym sierpniu, że bardzo dobrze zrobiłoby mi letnie morskie powietrze, jakim teraz cieszy się jego książęca mość w Brighton.

— Masz rację, Hawkins, masz zupełną rację. Jedziemy do Heathcliffe.

— To dobry pomysł, milordzie. Nie byliśmy tam, o ile sobie przypominam, od czerech, a może nawet pięciu lat.

— Od pięciu. W tym czasie tylko raz wybrałem się tam na obiad dwa lata temu, kiedy bawiłem w Brighton. — Przerwał i powiedział cicho do siebie. — Heathcliffe to świetne miejsce na kryjówkę. — I dodał głośniej: — Tam pojedziemy, ale nie mów o tym nikomu. Nie chcę, żeby moi goście przyjechali za mną, myśląc błędnie, że potrzebuję ich towarzystwa.

— Rozumiem, milordzie. Sądzę jednak, że powinniśmy wysłać posłańca, żeby zdążyli przygotować dom na nasz przyjazd.

— Wszystkie moje domy mają być przygotowane na przyjęcie mnie, bez uprzedniego informowania.

— Oczywiście — powiedział Hawkins uspokajająco — ale jednak...

— No dobrze, zrób po swojemu. Widocznie uważasz, że nie przygotują dla nas odpowiedniego posiłku, jeśli nie będą wiedzieć o naszym przyjeździe. Ale jeśli coś będzie nie w porządku, pamiętaj, że się zdenerwuję.

Hawkins bez słowa opuścił pokój, aby wypełnić polecenia. Markiz powoli zszedł na dół myśląc, że służbie w Heathcliffe dobrze zrobi obudzenie z letargu, w którym na pewno pogrążyła się w czasie jego długiej nieobecności. W ciągu ostatniej doby już po raz dugi pomyślał o tym miejscu. Poprzedniej nocy jeden z jego gości, pozujący na dandysa Peregrine Percival, którego od dawna nie widział, poczęstował go tabaką której markiz nie znosił.

— Nigdy tego nie używam — wyjaśnił.

— Ależ oczywiście! Zapomniałem! Lecz znam twój dobry gust i mam nadzieję, że docenisz tę kupioną kilka dni temu tabakierkę.

Po dokładnym obejrzeniu, markiz ocenił ją nie tylko jako bardzo cenną, ale wręcz unikalną. Jednak nie diamenty zwróciły jego szczególną uwagę, lecz emaliowany, ozdobiony klejnocikami środek tabakierki, na którym przedstawiono bitwę morską. Znajdowały się tam statki na wzburzonym morzu, z armat strzelano maleńkimi rubinami, a fale morskie inkrustowano szmaragdami.

— Jestem pewien, że widziałem podobną — powiedział wpatrując się w tabakierkę.

— Na pewno? — zaciekawił się Peregrine Percival. — Kupiłem ją u pośrednika, ale nie chciał powiedzieć do kogo należy.

— Teraz sobie przypominam — wykrzyknął markiz. — Jest bardzo podobna do tej z moich zbiorów. — Zobaczywszy zdziwienie na twarzy rozmówcy wyjaśnił: — Mój ojciec zbierał wszystko, co związane było z morzem. Nasz dom położony jest na wybrzeżu. Podobna do tej tabakierka znajduje się w jego kolekcji, choć mogę się mylić.

— To interesujące! — odparł gość. — Musimy je kiedyś porównać.

— Tak, musimy to zrobić.

— Ciekaw jestem, czy wiąże się z nią jakaś historia. Sądzę, że ma około pięćdziesięciu albo nawet stu lat.

— Na pewno.

— Ciekawe byłoby prześledzić jej pochodzenie, zwłaszcza że teraz obaj jesteśmy tym zainteresowani.

Potem uwagę markiza zajęła Rose i zapomniał o wszystkim. Teraz przypomniał sobie tę rozmowę i postanowił po dotarciu do Heathcliffe poszukać tabakierki z bitwą morską. Musi też sprawdzić, czy ojciec zapisał coś na jej temat w swoim skrupulatnie prowadzonym katalogu. Nagle uświadomił sobie, jak przyj emnie może spędzić czas w tym domu. Prawie już zapomniał o swoim majątku znajdującym się na południowym wybrzeżu.

Poprzednie trzy sezony letnie spędzał na specjalne życzenie księcia Walii w Brighton. Jednak po trzech tygodniach powtarzających się jednakowych rozrywek i noc po nocy spotkań z tymi samymi ludźmi miał dość tej nudy. To samo powtórzyło się w tym roku. Wyjechał z Brighton pod koniec lipca do Veryan, gdzie przebywał do tej pory.

Miał się czym zająć na swoich dziesięciu tysiącach akrów ziemi w Kent. Był dumny z posiadania tego modelowego majątku, który robił wrażenie na wszystkich, łącznie z księciem Walii. Czas wypełniały mu przyjęcia i trenowanie koni, które przygotowywał do wyścigów w najbliższych latach.

Nic dziwnego, że nie miał czasu zajrzeć do Heathcliffe ani do innych majątków w Kornwalii i na północy wyspy. Zadowalał się otrzymywaniem od swoich pełnomocników wyczerpujących raportów na ich temat. Heathcliffe był jednym z jego najmniejszych majątków, o powierzchni mniej niż pięć tysięcy akrów, z czego większość nie objęto uprawami. Jego ojciec spędził tam ostatnie lata życia, ponieważ lekarze uważali, że najlepiej zrobi mu słońce południowej Anglii. Lepszy efekt dałyby może podróże zagraniczne, ale najpierw wybuchła rewolucja we Francji, a później z powodu Bonapartego ojciec został w kraju. Markiz wspominał swoją miłość do Heathcliffe, w młodości radość z morskich kąpieli i swobodę, jakiej nie czuł w innych posiadłościach ojca.

— Będę tam tylko z Anthonym. Tego nam właśnie potrzeba. Wzdrygnął się na wspomnienie szminki rozmazanej na twarzy Rose i tuszu spływającego po jej policzkach.

Na długo zanim obudzili się pierwsi goście, wyruszyli obaj w faetonie przygotowanym do długiej podróży.

Niebiesko-złote barwy rodzinnego herbu nadawały pojazdowi elegancki wygląd, a wspaniałe, świetnie dobrane konie przyciągały wzrok i stanowiły dumę ich właściciela.

— Błagam, byle nie za szybko — ostrzegał Anthony. — Czuję, że moja głowa rozpada się na kawałki.

— Powinieneś bardziej na siebie uważać.

— Mógłbym to samo poradzić tobie — zriposto wał Anthony. — Jak sądzisz, co powiedzą twoi goście, kiedy zobaczą że zniknąłeś?

— Niewiele mnie to obchodzi. Powiedziałem Bradleyowi, aby wyjaśnił, że odwołano mnie nagle z powodu rodzinnych obowiązków, a ty okazałeś się tak miły, by mi towarzyszyć. Uważam, że wyświadczyłem ci przysługę, uwalniając od towarzystwa Lucy Bicester.

— Też zaczynam tak myśleć — przyznał Anthony. — Wczoraj mógł się nagle pojawić Bicester albo za kilka godzin wyciągnęłaby ode mnie kwotę, na którą nie byłoby mnie stać. — Zapadła cisza. Pojazd minął bramy posiadłości. — Zdaje się, że mieliśmy szczęście w tej ucieczce. Dla nas obu mogło się to skończyć katastrofalnie.

— Jeśli rzeczywiście udało nam się uciec — powiedział cicho markiz.

— Ciekawe, co zrobi Rose, sądząc, że przyrzekłeś jej małżeństwo.

— Nie mam pojęcia i nie chcę o tym myśleć. Nikt nie wie, gdzie się udaliśmy, jej również nie uda się nas odnaleźć.

— Na pewno będzie czekała na ciebie w Londynie.

— Do licha, nie pogarszaj sytuacji. Jak mogłem okazać się taki naiwny, by się nie domyślić, że chodzi jej o ślub. Przecież nie byłem jej pierwszym kochankiem. Dlaczego więc uparła się wyjść za mnie?

Skradzione serce - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland

Подняться наверх