Читать книгу Podróż po gwiazdę - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - Barbara Cartland - Страница 5
Rozdział 1
Оглавление1894
Markiz Oakenshaw ziewnął. W pałacu Świętego Jakuba było duszno, a poranne przyjęcie ciągnęło się w nieskończoność. Książę Walii był jak zwykle duszą towarzystwa. Rozmawiał prawie z każdym, kto został mu przedstawiony, i jego śmiech raz po raz rozbrzmiewał wśród gości.
Na markizie, który często był świadkiem podobnych scen, paradny wygląd znajdujących się tam żołnierzy, marynarzy, dyplomatów i ministrów nie wywarł szczególnego wrażenia.
Rozmyślał o wyjątkowo słonecznym jak na styczeń dniu i o tym, że wolałby teraz być na przejażdżce po parku na jednym ze swoich ognistych koni lub galopować z którymś z przyjaciół na swoim prywatnym torze wyścigowym. Był tak pogrążony w myślach, że gdy spotkanie dobiegło końca i książę Walii ruszył w kierunku drzwi, drgnął, jakby nagle przebudzony.
Markiz pospieszył za nim. Zauważył, że z roku na rok książę staje się coraz tęższy, i pomyślał, że jego eleganckie stroje będą wkrótce za ciasne.
Markiz natomiast zachował swą młodzieńczą sylwetkę. Lubił jeździć konno, uprawiać sporty, gdy tylko miął okazję, i dzięki temu ciągle był w dobrej formie.
Starał się także zachować wstrzemięźliwość na hucznych przyjęciach w Marlborough House i nie ulegać urokowi pięknych dam, które nadskakiwały księciu Walii.
Powstrzymując ziewanie, markiz pomyślał, że długie przyjęcia przy suto zastawionym stole nudzą go tak bardzo jak przeciągające się w nieskończoność poranne spotkania oraz inne dworskie rozrywki. Dlatego też trudno mu było wyrazić entuzjazm, gdy książę rzekł:
— Mam nadzieję, Vivien, że zjesz dzisiaj ze mną kolację. Księżna wyjechała i chciałbym nie tylko zaprosić starych przyjaciół na posiłek, ale także zabawić się potem w świetle świateł na scenie.
Markiz wiedział, że oznaczało to wybranie się na pewnego rodzaju przedstawienie teatrąlne, które książę uwielbiał. Nie miał też wątpliwości, iż zabawa skończy się w jednym z domów uciech, które zawsze stały dla nich otworem. Pomyślał niemal z rozdrażnieniem, że jest za stary na tego rodzaju rozrywki, podobnie zresztą jak książę. Jednak jego wysokość z entuzjazmem młodego podoficera wciąż podziwiał wątpliwy urok takich kiczowatych przedstawień jak Damy w mieście.
— Doskonały pomysł — odparł markiz po namyśle.
Gdy schodzili po starych dębowych schodach, po których od wieków stąpali wielcy arystokraci, książę był w świetnym humorze. Na dziedzińcu czekał już powóz, by zawieźć go do znajdującego się nie opodal Marlborough House. Gdy odjeżdżał, markiz i inni dworzanie, mężowie stanu oraz służący, którzy go odprowadzali, pochylili głowy w ukłonie, a potem westchnęli z ulgą, kiedy powóz z następcą tronu zniknął im z oczu.
— No, na dzisiaj, dzięki Bogu, koniec — powiedział do markiza jeden z dżentelmenów — mogę zrzucić już ten niewygodny mundur.
— Mam zamiar zrobić to samo — odparł markiz i już chciał wsiąść do swego powozu, gdy usłyszał:
— Och, Oakenshaw, prawie bym zapomniał. Minister spraw zagranicznych prosił, żebyś wpadł do niego przed lunchem.
— A to w jakim celu? — spytał markiz niechętnie.
— Nie mam pojęcia, ale znając jego lordowską mość pewnie chodzi o coś, co powinno być zrobione wczoraj.
Markiz zaśmiał się krótko, choć wcale go to nie rozbawiło. Dobrze wiedział, że lord Rosebery ze swoimi zdolnościami, pozycją i bogactwem mógł zdobyć władzę nawet bez angażowania własnej inteligencji, z której powszechnie słynął. Pan Gladstone nazywał go człowiekiem przyszłości.
Kiedy lord Rosebery został awansowany na ministra spraw zagranicznych, jego zdolności oratorskie zyskały ogólny podziw i przysporzyły mu popularności w całym kraju.
Miał przy tym niezrównane konie wyścigowe, które zawsze przychodziły pierwsze do mety.
Fakt, że minister zaliczył do grona bliskich przyjaciół o wiele od siebie młodszego markiza Oakenshawa, nikogo nie dziwił. Obaj bowiem lubili uprawiać sporty i mieli poczucie humoru, które pozwalało im śmiać się nie tylko z otoczenia, ale także z samych siebie.
Gdy powóz zaprzężony w dwa znakomite konie jechał w kierunku ministerstwa, markiz zastanawiał się, z jakiego to powodu lord Rosebery, z którym jadł obiad zaledwie przed paroma dniami, tak niezwłocznie chce się z nim widzieć.
Oakenshaw miał ochotę najpierw udać się do swojego domu przy Grosvenor Square, by się przebrać, ale skoro lord Rosebery tak pilnie go potrzebował, byłoby wielkim nietaktem kazać mu czekać. Konie zatrzymały się przed budynkiem ministerstwa i jeden z prywatnych sekretarzy lorda Rosebery’ego zbiegł po schodach, by powitać przybysza.
— Dzień dobry, milordzie. Minister będzie bardzo wdzięczny za tak rychłe przybycie.
— Witaj, Cunningham. Możesz mi powiedzieć, po co ten cały pośpiech? — zapytał sekretarza lorda Rosebery’ego, którego znał od dawna.
— Myślę, że jego lordowska mość sam wszystko wyjaśni — odrzekł sekretarz i poprowadził markiza korytarzem do drzwi gabinetu ministra.
— Markiz Oakenshaw, milordzie — zaanonsował niemal z dumą:
Lord Rosebery wydał okrzyk zadowolenia i wstał, by powitać gościa.
— Wspaniale, że przyszedłeś, Vivien — powiedział. — Muszę przyznać, że świetnie wyglądasz. Jak wypadło poranne przyjęcie u księcia?
— Było bardziej nudne niż zwykle — odparł markiz.
Usiadł na krześle naprzeciwko biurka. Lord Rosebery zajął z powrotem swoje miejsce i rzekł:
— Pewnie Stanhope napomknął ci już, że to pilna sprawa.
— Co się stało? — spytał markiz. — W Europie wybuchła wojna czy może Rosjanie wkroczyli do Indii?
— Nic aż tak złego — zapewnił go lord Rosebery z uśmiechem — ale potrzebuję twojej pomocy w Syjamie.
— W Syjamie? — powtórzył markiz. — Myślałem, że już jest tam spokój.
— W zasadzie tak, ale chciałbym, żebyś pojechał do Bangkoku z misją dobrej woli.
Markiz odchylił głowę do tyłu i roześmiał się.
— Powiem ci coś, Archibaldzie. Zawsze mnie zaskakujesz. Mogłem spodziewać się, że poprosisz mnie, bym jechał do Paryża albo Kairu, ale z pewnością nie do Syjamu.
Lord Rosebery rozparł się wygodniej w fotelu po drugiej stronie biurka, a gdy zaczął mówić, jego oczy zabłysły.
— Nie chciałbym sprawiać ci zbyt dużego kłopotu. Pomyślałem tylko, że twój jacht, który stoi tak długo bezczynnie, świetnie nadawałby się do takiej podróży. Mógłbyś wpłynać do ujścia rzeki, tak jak w zeszłym roku francuska kanonierka.
— Słyszałem o tym — odparł markiz. — Dużo na ten temat rozprawiano. Rozumiem, że po tym, jak wysłaliśmy parę okrętów wojennych w tamte okolice, wszystko ucichło.
— W istocie — przyznał lord Rosebery — jak zwykle jesteś dobrze poinformowany.
Na chwilę zapadła cisza. Minister przyglądał się badawczym wzrokiem przystojnemu młodemu człowiekowi siedzącemu naprzeciwko i nieoczekiwanie rzekł:
— Z twoją inteligencją i wiedzą o świecie mógłbyś odegrać znaczącą rolę w polityce. Spróbuj. Potrzebujemy cię.
Markiz uśmiechnął się i znudzony wyraz zniknął z jego twarzy.
— Wydaje mi się — odparł — że te rozwlekłe przemówienia w Izbie Lordów są równie nudne jak ci, którzy je wygłaszają.
Rosebery roześmiał się.
— W porządku, nie będę nalegał, żebyś robił coś w Parlamencie, jeśli pomożesz mi, tak jak kiedyś, w innej sprawie.
— Czy naprawdę chcesz, bym pojechał do Syjamu?
— Jeżeli termin ci nie odpowiada — odparł lord Rosebery — przypuszczam, że są jakieś tego powody. Czy ona jest bardzo pociągająca?
— Owszem.
Mówiąc to markiz pomyślał, że lady Bradwell, która akurat pojawiła się w jego życiu, ma urok, z jakim nie spotkał się nigdy wcześniej. Liczne jego romanse, namiętne i gwałtowne, nigdy nie trwały długo, ponieważ szybko zaczynała nużyć go ich jednostajność. W wieku trzydziestu trzech lat wciąż nie był żonaty z tego prostego powodu, iż nie spotkał dotąd kobiety, z którą chciałby spędzić całe życie. Przeżywając miłosne przygody nie myślał o małżeństwie. Przekonał się bowiem, że gdy tylko poznał bliżej którąś z tych atrakcyjnych, dowcipnych i powszechnie podziwianych piękności, tak zresztą podobnych do siebie, szybko zaczynał ziewać z nudów.
— Na Boga, Vivien — powiedział mu przed tygodniem jego najbliższy przyjaciel, Harry Prestwood. — Czego, do diabła, oczekujesz od życia? Za czym się rozglądasz? Czyżbyś już zerwał z Daisy?
Mówił o pewnej damie okrzykniętej zgodnie za największą piękność ostatniego sezonu, która, podobnie jak wiele kobiet przed nią, straciła dla markiza serce, a w konsekwencji i głowę.
Hrabina miała męża, który wolał wiejskie okolice od Londynu i po dziesięciu latach małżeństwa przestał zwracać uwagę na prywatne rozrywki swojej żony, jeśli tylko dbała o poszanowanie jego imienia.
Markiz miał reputację podrywacza, co bardziej uchodziło w czasach panowania króla Jerzego IV niż królowej Wiktorii. Dlatego też, jeśli tylko ujrzano go z jakąś kobietą, natychmiast stawało się to przedmiotem plotek.
Jednak gdy związał się z Daisy, markiz starał się być bardzo ostrożny. Zdawał sobie bowiem doskonale sprawę, że skoro oboje znani są publicznie, ich związek z pewnością nie umknie uwadze i wywoła skandal. Daisy jednak najwyraźniej się zakochała i już zaczynano o nich mówić. A ponieważ markiz nie przepadał za insynuacjami swoich przyjaciół i cierpkimi uwagami zamieszczanymi w kolumnach towarzyskich, niezwłocznie przerwał romans.
Jeśli chciał, potrafił być bezlitosny i zdeterminowany. Kiedy tylko na coś się zdecydował, żadne łzy, błagania i groźby nie mogły zmienić jego zdania.
— Jak możesz mi coś takiego proponować — rozpaczała Daisy, gdy powiedział, że powinni ograniczyć spotkania.
— Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia — odparł markiz.
— Kocham cię — wyznała Daisy. — Uwielbiam cię. Nigdy nie sądziłam, że potrafię tak pokochać jakiegokolwiek mężczyznę.
— Pochlebiasz mi, musisz jednak dbać o swoją reputację zarówno wśród znajomych, jak i w Marlborough House.
Daisy zesztywniała i przez chwilę z niedowierzaniem spoglądała na markiza przez łzy, jakby wątpiła, czy mówi to serio.
— Co miałeś na myśli wspominając o Marlborough House? — spytała. — Książę nigdy nie powie o mnie nic złego. Dobrze o tym wiesz.
— Wczoraj przy kolacji pytanie księżnej, kiedy twój mąż wraca do Londynu, było bardzo wymowne — zauważył markiz.
Daisy milczała. Świetnie zdawała sobie sprawę, że sprzeciwianie się księżnej mogłoby się skończyć wykluczeniem z towarzystwa. Chociaż Daisy wydawało się niemożliwe, by piękna Aleksandra stała się jej wrogiem, czuła, że księżna nie jest jej zbyt przychylna.
— Daisy, chcę ci podziękować za szczęście, które mi dałaś, i mam nadzieję, że na zawsze zostaniemy przyjaciółmi — rzekł spokojnie markiz, wiedząc, że uderzył w czuły punkt.
Zabrzmniało to pompatycznie, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Prawdę mówiąc wcale nie martwił się tak bardzo o reputację Daisy. Po prostu młoda dama przestała być dla niego tak atrakcyjna.
Nie potrafił zrozumieć, czemu każda kobieta, którą adoruje, powtarza wkoło to samo, tak że po krótkim czasie może przewidzieć niemal każde słowo wychodzące z jej ust.
Nie wymagał od kobiet wielkiej inteligencji — broń Boże. Nic bardziej go nie denerwowało niż przemądrzała kobieta, ale z pewnością cenił oryginalność.
Daisy potrafiła wzbudzić w nim ogień pożądania, lecz nie umiała prowadzić interesujących rozmów. Uważał za banalne wszystko, co mówiła, nawet jeśli bardzo wdzięcznie przy tym wyglądała.
— Do diabła z tym wszystkim — często mawiał markiz do Harry’ego. — Nigdy się nie ożenię.
— Ależ oczywiście, że to zrobisz — odpowiadał Harry. — Musisz przecież mieć dziedzica, a w zamku z pewnością przyda się pani domu.
Markiz zdziwił się bardziej, niż gdyby Harry rzucił mu bombę pod nogi.
— Chcesz przez to powiedzieć, że nie jestem dobrym gospodarzem? — spytał.
— Trudno znaleźć lepszego — zapewnił go Harry — ale też gdy się bawisz, jesteś rozrzutny bardziej niż ktokolwiek. Wydaje się, że dla równowagi przydałaby się jakaś piękna dama po drugiej stronie stołu, przyozdobiona brylantami rodu Oakenshawów, które zakładałaby także na otwarcie Parlamentu.
Markiz odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
— Mówisz tak jak moja matka — powiedział.
W duchu przyznawał jednak rację przyjacielowi. To było nieuniknione. Musiał w końcu kiedyś wziąć sobie żonę, która zostałaby panią na zamku, w rezydencji w Londynie oraz w licznych posiadłościach markiza rozsianych po całym kraju, a także zajęłaby miejsce u jego boku na dworze.
Ale jednocześnie porażała go myśl o nudzie, jaka z pewnością by go ogarnęła, gdyby podczas śniadań, obiadów i kolacji musiał wysłuchiwać banałów, opowiadanych przez jakąś młodą dziewczynę, i gdyby w dodatku miał świadomość, że tak będzie się działo do końca życia.
— Nie ożenię się — upierał sie markiz.
Gdy pozbył się Daisy, łagodząc jej ból rozstania wyjątkowo drogim prezentem od Cartiersa, zacząl się rozglądać za jakąś nową zdobyczą.
Nie spotkał nikogo aż do zeszłego tygodnia, kiedy na przyjęciu wydawanym przez jednego z członków rządu, którego zaproszeń zwykle nie przyjmował, znalazł się przy stole obok kobiety przedstawionej mu jako lady Bradwell. Bez wątpienia była piękna. Inaczej, jak sądził, nie posadzono by jej koło niego. Zdziwił się, że nie spotkał jej wcześniej.
— Gdzie się pani ukrywała? — spytał.
— Mieszkałam jakiś czas w Paryżu — odparła — i byłam przez rok w żałobie.
— To wszystko tłumaczy.
Mówiąc to miał na myśli nie tylko to, że nie spotkał jej wcześniej, lecz także, iż znalazł wytłumaczenie dla jej wyjątkowo eleganckiego stroju, wykwintnych manier i sposobu, w jaki odpowiadała na jego śmiałe zaloty i jaki nie był znany większości Angielek.
Gdy kolacja dobiegła końca, markiz był wielce zaintrygowany nowo poznaną damą. Dwa dni później rozpoczął starania, by zdobyć jej serce. Z doświadczenia wiedział, że nie potrwa to długo, a i rezultat zmagań wydawał mu się przesądzony.
Markiz nie był przesadnie zarozumiały. Musiałby być jednak zupełnie głupi, gdyby nie dostrzegał, że każda kobieta, którą chciał zdobyć, zawsze była mu w końcu przychylna. Wszystkie opierały się jedynie dla zasady, by zachować swoją dumę.
Lady Bradwell jednak nie tylko intrygowała markiza, ale, co więcej, stanowiła dla niego trudną do rozwikłania zagadkę. Mówiąc krótko markiz nie osiągnął jeszcze zamierzonego celu, choć nie wątpił, że wkrótce to nastąpi. Nie chciał jednak akurat w tym momencie wyjeżdżać za granicę. Nagle przyszło mu do głowy, że skoro lady Bradwell jest wdową, może udałoby się ją namówić, aby pojechała razem z nim, oczywiście w towarzystwie jakiejś przyzwoitki.
Spytał głośno ministra:
— Archibaldzie, kiedy miałbym wyruszyć z ową, jak ty to nazywasz, misją dobrej woli? I jakie właściwie byłoby moje zadanie?
Widząc uśmiech ministra i błysk w jego oczach, markiz doszedł do wniosku, że lord Rosebery nie tylko ucieszył się Z jego zgody, ale zapewne domyślał się także, co się za nią kryje.
— Chciałbym, żebyś wyruszył tak szybko, jak to możliwe — odparł. — A jeśli chodzi o twoje drugie pytanie, to wiesz przecież, co się działo w Syjamie, i dużo nie muszę ci wyjaśniać. Chodzi jedynie o to, byś rozwiał obawy króla związane z podpisaniem umowy francusko-angielskiej. — Minister uśmiechnął się i mówił dalej: — Musisz sprawić, by jego wysokość uwierzył, że nie zagraża ona jego krajowi, przeciwnie, gwarantuje mu niezależiiość.
— Z tego, co mówisz — rzekł markiz — wynika, że mocarstwa kolonialne, to znaczy Brytyjczycy w Birmie i Francuzi w Laosie będą traktować Syjam jako państwo buforowe.
— Dokładnie tak — przyznał minister — nic dziwnego jednak, że po tym całym zamieszaniu, głównie z powodu Francuzów, król Czulalongkom z obawą patrzy w przyszłość.
— Mam nadzieję, że się uspokoi — odparł markiz. — Zawsze uważałem Czulalongkorna, zresztą podobnie jak ty, za wielkiego władcę naszych czasów, który z pewnością przejdzie do historii.
Lord Rosebery przytaknął ruchem głowy. Obaj mężczyźni pamiętali początki panowania króla, kiedy to ogłosił, że dzieci, które urodzą się niewolnikom, zostaną wolnymi ludźmi, i od tamtej pory stopniowo uwalniał swoich poddanych. Czulalongkorn wprowadził również nowoczesny system pocztowy, stworzył sieć kolejową i na miejsce lokalnych feudałów, którzy mieli zbyt wielką władzę, mianował gubernatorów odpowiadających za swoje poczynania przed samym władcą.
Kiedy markiz odwiedził Syjam kilka lat wcześniej, Czulalongkorn i jego reformy wywarły na nim wielkie wrażenie. Pewnego razu jego wysokość powiedział mu:
— Wszystkie dzieci, moje własne i te najbiedniejsze, powinny mieć zapewniony dostęp do nauki.
Król Czulałongkorn nie chciał, by Syjam uzależnił się od Zachodu. Jednym że sposobów uniknięcia tego były postępowe reformy. W owym czasie Wielka Brytania całkowicie kontrolowała Birmę. Króla niepokoiła także wzrastająca siła i wpływy Francuzów w Indochinach. Rok wcześniej wynikły z tego kłopoty. Dwa francuskie okręty wojenne, które wpłynęły na rzekę Cziapana w drodze do Bangkoku, zostały ostrzelane przez Tajów. Po obu stronach były ofiary, ale do tej pory ucichły już wszelkie animozje.
— Chciałbym — rzekł minister — żebyś przekonał króla, iż Wielka Brytania naprawdę ma dobre zamiary. Myślę, że nikt nie zrobi tego lepiej niż ty.
— Pochlebiasz mi — odparł markiz — lecz wiem doskonale, że robisz to dlatego, by osiągnąć swój cel — westchnął. — W porządku, pojadę, ale pod warunkiem, że będę mógł zabrać że sobą kogoś do towarzystwa.
— To nie zależy ode mnie — stwierdził lord Rosebery — lecz od tego, czy obiekt twoich uczuć przyjmie zaproszenie — przerwał i dodał po chwili. — Znam cię dosyć długo, Vivien, i nigdy nie słyszałem, żeby jakaś kobieta ci odmówiła.
— Zawsze musi się zdarzyć ten pierwszy raz.
Lord Rosebery wstał.
— Mam umówione spotkanie. Czy zjadłbyś jutro że mną lunch? Opowiedziałbym ci dokładniej o sytuacji w Syjamie i dałbym ci listy do króla, naszego posła i konsula generalnego w Bangkoku, kapitana Henry’ego Michaela Jonesa.
— Mam dziwne wrażenie, że wymusiłeś na mnie zgodę na ten wyjazd — rzekł markiz. — Jeśli coś pójdzie nie tak, Archibaldzie, przysięgam, że nie przyjmę już więcej twoich propozycji. Do tej pory zawsze wysyłałeś mnie do tych części świata, których nie miałem większej ochoty oglądać.
— Nonsens! — odrzekł lord Rosebery. — Nie wątpię, że chętnie uciekniesz od intryg rozgrywających się w Marlborough House i przeraźliwie nudnych przyjęć, które tak cię denerwują. I kto wie... może znajdziesz na dalekiej ziemi jakąś piękną orchideę lub ujrzysz gwiazdę, jakiej zawsze szukałeś?
Markiz spojrzał na przyjaciela z niedowierzaniem.
— Kto mówi, że szukam czegokolwiek?
— A czy może być inaczej — uśmiechnął się lord Rosebery. — Masz wszystko... atrakcyjny wygląd, wysoką pozycję, majątek... z wyjątkiem tego, co dla mężczyzny najważniejsze.
— Co masz na myśli? — spytał markiz wrogim głosem, spodziewając się, jaka będzie odpowiedź.
— Miłość — rzekł minister.
Markiz już miał powiedzieć, że to ostatnia rzecz, na jakiej mu zależy, i doskonale sobie bez niej radzi, przypomniał sobie jednak, że lord Rosebery przed czterema laty stracił żonę i jego przyjaciele ze smutkiem patrzyli, jak staje się coraz większym odludkiem.
Markiz powstrzymał się więc od uwagi, którą miał na końcu języka, i rzekł tylko:
— Zawsze słyszałem, że najlepiej podróżuje się samemu.
— To dosyć oklepane powiedzenie — zauważył oschle lord Rosebery — stać cię na coś lepszego. Ale oczywiście wszystko zależy od tego, dokąd się jedzie.
Markizowi spodobała się subtelność tej uwagi.
Po chwili ciszy lord Rosebery rzekł:
— Kiedy wrócisz, będę miał dla ciebie dość ciekawą propozycję.
Markiz uniósł brwi i spytał:
— Jaką?
— Nie chcę zajmować ci teraz czasu, ale wspominałem już o tym jego wysokości, któremu pomysł bardzo się spodobał.
— Pewnie masz ma myśli gubernatorstwo? — rzekł powoli markiz.
— Może nawet coś lepszego. W każdym razie wracaj szybko... nie chcę, żebyś pozostawał zbyt długo na obcej ziemi.
Oakenshaw wstał.
— A więc zjemy jutro razem lunch, Archibaldzie — powiedział. — Lepiej przekonaj mnie, że ta podróż jest naprawdę konieczna, inaczej zapewniam cię, iż wycofam się w ostatniej chwili.
— Jeszcze nigdy mnie nie zawiodłeś — odparł minister. — Żałuję, że nie mam czasu, by jechać razem z tobą. Gdybym miał wolną chwilę, nie wahałbym się podjąć wyprawę po złote runo.
Gdy podeszli do drzwi, lord Rosebery położył dłoń na ramieniu swego młodego przyjaciela.
— Jestem pewien, Vivien, że ona chętnie przyjmie twoje zaproszenie... może nawet zbyt chętnie. Miejmy jednak nadzieję, że nie znudzisz się nią przed powrotem.
— Twoja impertynencja mnie zdumiewa! — wykrzyknął markiz i obaj roześmiali się wychodząc z gabinetu na korytarz.
Tarina Worthington nacisnęła dzwonek przy wejściu do budynku przy Belgrave Square 115 i czekała niespokojnie, aż ktoś jej otworzy. Drzwi uchylił lokaj w liberii.
— Chciałabym zobaczyć się z lady Bradwell — oznajmiła.
— Czy jest pani umówiona?
— Niestety nie — odparła Tarina — ale czy może pan jej powiedzieć, że kuzynka Tarina Worthington chce się z nią widzieć.
Lokaj rozchmurzył się nieco, gdy usłyszał słowo „kuzynka”. Ruszył powoli w stronę salonu i otworzył drzwi, by wpuścić Tarinę do środka.
— Zawiadomię milady o pani przybyciu — rzekł.