Читать книгу Proces poszlakowy - Barbara Gordon - Страница 6
ROZDZIAŁ 1
Оглавлениеw którym jesteśmy świadkami rozejścia się imieninowych gości, lecz nie mamy okazji nikomu z nich powiedzieć „dobranoc”
— Wspaniałe powietrze! — powiedziała Olga Żar i odetchnęła głęboko.
— Ale chłodne. Żeby się nam tylko pani nie zaziębiła. Taki głos, to powiedziałbym — skarb narodowy. Służę moim szalikiem — pan naczelnik Tadeusz Szczerba zaanektował artystkę całkowicie. Brał ją w opiekę, oddzielał od reszty towarzystwa, otulał i ochraniał, uwijał się wokół niej, schlebiał i nakazywał, nie mógł się zdecydować, z której strony łatwiej, ładniej mu będzie wziąć ją pod rękę i poprowadzić przez wyboistą drogę.
Jego żona, pani Amelia, tęga, elegancka blondyna usiłowała zachować się godnie wobec zalotów swego małżonka do pięknej pieśniarki i podtrzymała rozmowę na temat świeżego powietrza:
— Tu, na krańcu Bielan mieszka się zupełnie jak na wsi — zachwyt, któremu chciała dać wyraz, zabrzmiał sztucznie.
Jej słowa, jak pałeczkę sztafetową skwapliwie podchwyciła krocząca obok szczupła dama o włosach ufarbowanych na różowo i nieustannie spłoszonym wyrazie niebieskich oczu:
— Ale ja za nic na świecie nie chciałabym mieszkać na takim odludziu. Istne pustkowie.
— Dlatego też radziłem, żebyśmy wyzli wszyscy razem. Chyba dobry pomysł — Kazimierz Nader uważał, że każdy jego pomysł stanowi dowód nieomylności.
Nie zdarzało się, by nie miał racji. Prawdę tę potrafił skutecznie wszczepić w świadomość swej żony. Niebieskie oczy popatrzyły na niego z uznaniem. Zadowolony z siebie wysunął się naprzód. Teraz niewielkie towarzystwo wyglądało jak mały pochód, na którego czele kroczył wysoki, kościsty wicedyrektor Nader.
Ostatnia para szła wolno, jak gdyby z ociąganiem.
— Jesteś niemądry — mruknęła cicho dziewczyna. Miała trójkątną twarz, której szeroko rozstawione zielonkawe oczy nadawały wyraz koci. Ciemnorude włosy straciły już o tej porze wygląd kunsztownej fryzury. Szeroką dłonią o krótkich, mocnych palcach odgarnęła kosmyki z policzka i spojrzała z ukosa na swego towarzysza. Był to gest, który lubił.
Nie dostrzegł go jednak, albo też nie chciał widzieć. Kroczył ponury, zapatrzony w wąski chodnik, obrzeżający drogę, przypominającą raczej polny trakt, aniżeli miejską ulicę.
— Byłem głupi. Ale zmądrzałem — odpowiedział jej ostro.
Przystanęła i przechyliła się w stronę siatkowego płotu, odgradzającego od drogi domki z małymi ogródkami. Urwała kwitnącą gałązkę tarniny i obracała ją leniwie w palcach. Głosowi próbowała nadać ciepło:
— Popatrz, jaka ładna. Jak u ojca w ogródku w Gliwicach. Pamiętasz?
Zacisnął usta. Przystanął. Potem wycedził przez zęby:
— Przestań, dobrze? Nic ci już z tego nie przyjdzie.
— Ja ci to wszystko wyjaśnię. Doprawdy, robisz z igły widły.
— Nie chcę twoich wyjaśnień. Wyjaśniło się już dziś dość różnych spraw.
— Więc nie pójdziesz do mnie?
Nie odpowiedział. W świetle mijanej latarni dostrzegła na jego twarzy grymas. „Tak wygląda nienawiść” — pomyślała. Umilkła speszona i zastanawiała się, jak ma dalej postąpić. W niej także wzbierał gniew i zniecierpliwienie. Janka Kosterska, od czasu przeniesienia się do Warszawy zwana Żanną, nie należała do osób łatwo rezygnujących ze swoich planów życiowych.
Młody człowiek przyśpieszył kroku. Żanna, chcąc nie chcąc podążyła za nim; uważnie stawiała kroki, aby nie połamać na wertepach swoich nowych, bardzo wysokich i cienkich szpilkowych obcasów.
Szymon Ukleja wyprzedził obie panie, Naderową i Szczerbinę, przyjaźnie prowadzące jedna drugą pod rękę i naczelnika Szczerbę, przytulonego do ramienia postawnej pieśniarki, od której był niższy o głowę. Znalazł się teraz obok Kazimierza Nadera. Duża, nieprzyjemna twarz tego człowieka sprawiała wrażenie, jak gdyby czegoś nasłuchiwał, pełen napiętej czujności. Zawsze był taki. Budził respekt i niechęć. Szymon go nie lubił, ale wicedyrektor Nader właśnie nadawał się, aby powiedzieć mu to, co przyszło Uklei do głowy:
— Fatalna historia. Będę musiał wrócić.
— Do Biegały? — pytanie zabrzmiało jak na śledztwie.
— Tak, do Zygmunta. Zostawiłem u niego papierośnicę.
— Głupstwo. Jutro pan odbiorze. Albo zadzwoni do niego, żeby zabrał do biura, będzie panu bliżej.
— Nie, nie. Wrócę — Szymon upierał się, jak niegrzeczny chłopiec. Ton miał prawie arogancki.
— Czy pan chce, żebyśmy tu na pana zaczekali? Już późno, a ja jutro... — Nader był wyraźnie rozgniewany.
— Nie będę nikomu sprawiał kłopotu. Dam sobie radę sam. Mam tylko prośbę do państwa. Jeżeli na postoju będą dwie taksówki, może by państwo, albo Szczerbowie odwieźli Żannę.
Rozmawiali głośno. Aleja, wysadzana wielkimi, starymi topolami, skończyła się, dotarła do szerszej już nieco, nowej ulicy. Wszyscy zatrzymali się i przysłuchiwali dialogowi Uklei i Nadera.
— To nie mą żadnego sensu — protestowała energicznie pani Szczerbina. Im mniej osób, tym bardziej drażnią wzrok zaloty Tadeusza do tej dziwy o sowich oczach.
— Ależ, Melu, widocznie to dla pana Szymona wartościowa pamiątka. Zygmunt jej nie schowa, przyjdzie jutro sprzątaczka i tyle będzie widział pan Szymon swoją papierośnicę. Czy to można dziś komuś zaufać... prawda, pani Olgo? — przymilał się do pieśniarki, która robiła wrażenie całkowicie nieobecnej myślami. Jej duże, czarne oczy z roztargnieniem wpatrywały się w ciemność, z której wyszli na ulicę, rozjaśnioną kreseczkami neonowych latarni.
— Zaufać? — powtórzyła pytanie z odcieniem zdziwienia. Widocznie pomyślała o czymś, lub o kimś innym. — O, zaufanie rzeczywiście nie należy dziś do monety obiegowej wśród ludzi. I słusznie chyba. To najbardziej krucha rzecz, jaką znam.
— Jak pan chce, jak pan uważa — Nader, nie zważając na tę wymianę zdań, niby główny bohater w sztuce teatralnej, prowadził swoją kwestię, swój własny spór z Szymonem Ukleją. — Wobec tego do widzenia panu. Idziemy, proszę państwa, idziemy... — i poprowadził swoje stadko naprzód, naprzód, proszę państwa, i żeby nikt gdzieś w bok, żeby nikt się już więcej nie odłączał, bo pan Nader lubi mieć posłuszną mu i możliwie liczną asystę.
Żanna podreptała również pokornie wraz z wszystkimi. Na pożegnanie wyciągnęła tylko rękę do Szymona, lecz nie napotkała nigdzie jego dłoni.
— Czekam — szepnęła.
Wzruszył ramionami.
Im szersza otwierała się przed nim przestrzeń, gdy szedł prosto przed siebie, nie wiedząc ani dokąd, ani po co, ani jak długo już idzie, tym bardziej kurczył się w sobie, tężał, zwierał się pod ciśnieniem tego, co go przytłaczało. Ciężar, którego nacisk czuł, stawał się nie do zniesienia. Trzeba to z siebie zrzucić, zrzucić koniecznie, bezwzględnie i bez reszty, żeby nic nie pozostało, albo trzeba upaść, tu, gdziekolwiek, obok drogi, w poprzek drogi, aby już nigdy więcej nie wstać. Ale szedł. Klął, potykał się, czasami coś krzyknął, raz zapłakał. Gdyby go tak ktoś spotkał, pomyślałby chyba: „Wiadomo, upił się facet, dziś Zygmunta, imieniny, zalany gość w drobny mak.” Szymon Ukleja nie był jednak pijany. Ile tego było? Dwa, tak, dwa kieliszki. Pierwszy za zdrowie solenizanta, drugi — ten z toastem.
Przestrzeń ciągnęła go, pozbawiała sił, ale także odejmowała poczucie ciężaru. Rozwierała się jak olbrzymie obcęgi. Z góry nawisało niebo, ciemne, pełne gwiazd, lekko jaśniejące na horyzoncie. Dołem, jak to na przedmieściu, wśród pagórkowatych cieni niedużych domów lekkie i pieniste jak kipiące mleko sady wyściełały każde zagłębienie w ciemności.
W pewnej chwili zawrócił. W jaki sposób odnalazł drogę z powrotem, sam nie wiedział. Szedł na przełaj, przeskakiwał po ciemku rowy i niskie płotki, ścinał trasę ukosem, przebiegając przez zarośla i ledwie widoczne ścieżki, wiodące przez podmokłe łąki. Budził wściekłość podwórzowych psów i płoszył zachłystujące się w krzakach śpiewem słowiki. Był głuchy i ślepy na wszystko, co nie było jego postanowieniem.
Wreszcie stanął. Przytomnymi już oczyma błądził po szerokiej fasadzie nowego, nieotynkowanego jeszcze bloku mieszkaniowego. W oknie sypialni dyrektora Zygmunta Biegały paliło się jeszcze światło.
Szybkim, lecz pewnym i energicznym krokiem, jaki cechuje człowieka, który powziął nieodwołalną decyzję, Szymon zaczął wstępować na schody.
Na postoju, do którego wkrótce po rozstaniu się z Ukleją dotarł Kazimierz Nader z pozostałymi gośćmi, rzeczywiście stały dwie taksówki. Ale Kazimierz Nader nie miał ochoty odwozić Żanny Kosterskiej aż na Mianowskiego. Obliczył, że to mu się nie opłaci. Odwiozą z Beatą tę śpiewaczkę, czy aktorkę — nowa sympatia durnia Biegały, ten to nie potrafi ustawić swego stylu życia — a więc tę panią Olgę Żar odwiozą taksówką na Mokotów dla zachowania pozorów, potem wsiądą do nocnego tramwaju, trzydziestki trójki i pojadą do siebie na Sadybę. Nieoczekiwanym sojusznikiem tej koncepcji okazała się pani Szczerbina. Pełna macierzyńskich uczuć demonstrowała serdeczność wobec Żanny, ujmując ją pod rękę:
— Ależ dziecino, obiecaliśmy panu Szymonowi, że dostarczymy ciebie bezpiecznie do domu. Proszę, bardzo cię proszę...
Tak więc pojechali. Żanna z panią Szczerbiną, znów wesołą i pełną kipiącej energii, i z panem Tadeuszem Szczerbą, którego wzrok przypominał spojrzenie nagle przebudzonego dziecka, państwo Naderowie zaś z Olgą, pochmurnie milczącą i zasępioną.
Na Muranowie Olga nagle ocknęła się:
— Bardzo państwa przepraszam i dziękuję za uprzejmość. Wysiądę tu... — mówiła śpiewnie swoim niskim, zawodowo modulowanym głosem. — Przypomniałam sobie, że kolega z teatru zapraszał mnie na imieniny, obiecałam, że wstąpię, jeżeli wieczór u Zygmunta wcześniej się skończy. Mieszka w tych domach — szerokim gestem mocnego ramienia i kształtnej, silnej dłoni o ładnych, długich palcach wskazywała nieokreślone miejsce wśród rojowiska muranowskich bloków, zbytecznie udzielała obszernych wyjaśnień.
Wysiadła. Przez chwilę jeszcze mogli podziwiać jej płynny, lekko kołyszący się chód, wysoką sylwetkę w rozwiewającym się szerokim, czarnym płaszczu. Podjechali jeszcze kawałek taksówką. Na Placu Dzierżyńskiego Nader powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu:
— Pan będzie łaskaw tu zatrzymać! — lecz nie podał ręki żonie, gdy usiłowała wydostać się z głębi samochodu. — Zostań — powiedział do niej opryskliwie. — Jedź do domu. Ja mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia na mieście.
Chciała coś powiedzieć. Chciała mu powiedzieć, że nie musi koniecznie wracać taksówką, mogłaby pojechać tramwajem, jak zwykle, by nie wypominał jej potem całymi tygodniami rozrzutności, chciała się zdziwić, cóż to za sprawę można mieć o tej nocnej godzinie w uśpionej Warszawie, chciała mu towarzyszyć, aby być na podorędziu, gdyby czegoś potrzebował — ale jak to się często zdarzało, nie zdążyła wymówić ani słowa. Jej mąż szybkim ruchem zatrzasnął drzwiczki wozu i taksówka ruszyła.
Gdy oddaliła się, Kazimierz Nader podszedł do rzędu samochodów, wyglądających na postoju jak drzemiące nieruchomo duże żuki i wsiadł do pierwszego z nich.
— W stronę Bielan — rzucił adres sennemu kierowcy. Zapalił papierosa i przymknął oczy. Zawsze zwykł był tak czynić, gdy obmyślał jakieś ważne posunięcie.
Olga Żar odczekała chwilę, aż znajdzie się poza polem widzenia pasażerów odjeżdżającej taksówki, zawróciła i szybko podbiegła do skraju jezdni. Ruchem wysoko uniesionej ręki zatrzymała pierwszy lepszy samochód i upewniwszy się, że jedzie on na Żoliborz, poprosiła o podwiezienie. Była bardzo piękną kobietą i rzadko spotykała się z odmową.
Gdy Żanna Kosterska wysiadła na rogu Filtrowej i Mianowskiego, w taksówce, wiozącej państwa Szczerbów wywiązała się ożywiona dyskusja.
— A ja ci mówię, że to nie ma żadnego znaczenia — usiłował przekonać żonę Tadeusz Szczerba. — Biegała powiedział to po kilku kieliszkach i żartem.
— Nie jestem tego tak bardzo pewna — oponowała pani Amelia. — Nigdy nie wiadomo, czy Biegała żartując nie mówi serio. I cóż to za temat dla żartów. Uważam, że tę sprawę należy jak najszybciej wyświetlić. Bo jeżeli...
— Cóż to, może jeszcze dziś, teraz chcesz wyjaśniać? — zauważył z przekąsem Tadeusz Szczerba. Chciało mu się spać.
— Właśnie tak! — zawołała Szczerbina — Właśnie dziś, natychmiast, żebyś wiedział. Albo-albo. Miałeś przecież rozmawiać z nim na ten temat, i co?
— Nie trafiła się okazja — ziewnął leniwie.
— No to wracamy na Bielany. Panie kierowco — zwróciła się do szofera — pan będzie łaskaw zawrócić. Dopłacimy panu za ten kurs.
Żanna ze złością zatrzasnęła za sobą drzwi mieszkania. Niedbale rzuciła różowy płaszczyk na fotel. Przejrzała się w lustrze, upudrowała nos, pociągnęła wargi szminką, poprawiła ciemne kreski w kącikach oczu. Uporządkowała włosy. Zapaliła papierosa i przysiadła na brzegu tapczana. W pokoju panował nieporządek, tak się śpieszyła na to przyjęcie. Nie spodziewała się, że stanie się ono taką katastrofą. Teraz nie miała ochoty na sprzątanie. Są sprawy ważniejsze.
Biały aparat telefoniczny stał na małym stoliku przy oknie. Podeszła i nakręciła numer telefonu Zygmunta Biegały. Nikt nie odpowiadał. Dziwne: Zygmunt przyjmuje telefony o każdej porze dnia i nocy. Taki ma zwyczaj. Chyba, że nie ma go w domu, ale to przecież niemożliwe.
Włożyła z powrotem płaszcz, zgasiła światło i cichutko, aby nie budzić nikogo z sąsiadów, wymknęła się na ulicę.