Читать книгу Gwiazdy na ziemi - Barbara Gordon - Страница 5
Rozdział 1
ОглавлениеSYRENY
W mieszkaniu Lendów na drugim piętrze zgasło światło.
— Znów przepaliły się korki — powiedziała Marianna Lendowa do córki. — Skocz no, Milka, do tego, jak mu tam, nie pamiętam nigdy nazwiska, no, do tego kierowcy piętro niżej, może by co pomógł.
— Ech tam, co też mama! On kiedy pomoże... Żeby mu tak zapłacić grubo, to i owszem. Zresztą — zapalając ręczną latarkę spojrzała na zegarek — późno. Za kwadrans dziesiąta. Pewnie już śpią.
— Spróbuj. Mam dziś jeszcze tyle roboty. Muszę jutro te fartuchy do spółdzielni oddać, bo nie zaliczą na ten miesiąc. Jak tu bez światła...
Mila Lendówna niechętnie zeszła na pierwsze piętro i zastukała. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich drobna, chuda kobieta o zalęknionych oczach.
— Ach, to pani, panno Milu — zaciągała z wileńska. Położyła palec na bladych ustach — Tylko proszę cichutko mówić, bo mój mąż już śpi. Potrzeba coś pani?
— Nie, nie, już nic, jeżeli pani mąż się położył, to już nic, dziękuję — dziewczyna wycofywała się w głąb schodów.
— Czego tam? Kto tam?! — rozległ się z wnętrza mieszkania zachrypnięty głos o twardym brzmieniu.
Na twarzy kobiety odbiła się trwoga. Zrobiła ruch, jak gdyby chciała biec do wołającego człowieka — ale jak tu zostawić drzwi otwarte i stojącą w nich sąsiadkę? Dreptała w miejscu, bezgłośnie otwierając i zamykając usta.
— To ja, proszę pana, Mila od Lendów. Z góry. Korki nam się przepaliły, a Marka nie ma. Żeby tak pan mógł... Mama bardzo by prosiła...
— Dalibyście też spokój po nocy. Śpię, nigdzie nie pójdę. Idźcie sobie rano do administracji — odburknął niegrzecznie męski głos i gwałtownie zajęczały sprężyny łóżka.
— Panna Mila przeprosi mamusię. Ja to, wie pani, ja bym chętnie.... Ale nie umiem, nie znam się na tym... — kłopotała się kobieta, cała jednocześnie zwrócona w stronę, gdzie umilkł twardy głos i zaległa złowróżbna cisza. Pomarszczona twarz uśmiechała się z zażenowaniem.
— Przepraszam. Dobranoc. — Mila zawróciła i wchodząc do swojego mieszkania ze złością trzasnęła drzwiami. — Mówiłam mamie, że nic z tego nie będzie. Nieużyty ordynus. Szkoda, że razem ze swoją szanowną rodzinką nie wywędrował do Vaterlandu. Nie musiałabym na tę jego ponurą gębę patrzeć.
— Co też ty, Milcia! — zawołała matka. — Nasłuchasz się głupstw i pleciesz. Taki sam on Polak, jak i my. Tyle że tutejszy. Widzisz, tamci pojechali, a on został.
— Kto tam wie, po co on tu został. Zresztą może mu tu źle? Aż za dobrze. Wielka zasługa! — prychnęła pogardliwie dziewczyna przycinając knot w naftowej lampie. — A po ciemku będzie mama dziś przez niego szyła, no, może nie?
Lendowa westchnęła z rezygnacją i sięgnęła po świece do szuflady kuchennego kredensu.
— Wróci już dziś Marek z tej wycieczki, to naprawi światło — mruknęła pocieszająco Mila i zabrała się do odrabiania lekcji.
*
Nowobory zapadały w sen. Na pogodnym, wysokim niebie mrugały gwiazdy. Brał mróz. Gasły światła w oknach, najpierw pojedynczo, potem po kilka lub kilkanaście na raz i oto w końcu całe domy znikały nagle sprzed oczu, chowając się za ciemnością.
Zazwyczaj nie zdarza się nic niezwykłego w porze nocnego spoczynku w niezbyt wielkim mieście, w połowie mroźnej i śnieżnej zimy, gdy gałęzie drzew i krzewów stają się kruche i łamliwe, jak gdyby ulepione zostały z gliny, której nie wypalono, pozwalając jej wysychać do woli na wietrze i mrozie. Soki z nich spłynęły wzdłuż pnia w dół, skryły się i zakrzepły w najtajniejszych rozgałęzieniach korzeni, a wraz z sokami z rośliny, zdawałoby się, uszło życie.
Ludzie również o tej porze niechętni bywają ożywionemu działaniu. Ciężar zimowej odzieży nie sprzyja sprężystości ruchów. Troska o opał, o żywność, o ubranie dla dzieci i ich stopnie w szkole czyni uśmiechy ludzkie bladymi jak leniwe, zimowe słońce. O wiośnie, która odejmie część tych ciężarów, myśli się i mówi niby o progu jakiegoś innego, nowego życia. O ostre słowo zmęczonym ludziom łatwiej. O życzliwość trudniej.
Jeśli wszakże na ogół nie zdarza się nic niezwykłego, nic tak szczególnego, iż stanowić by mogło przedmiot publicznej debaty i zwrócić na Nowobory oczy całego kraju, nie znaczy to bynajmniej, że w Nowoborach nic się nie dzieje ciekawego. W Nowoborach, oczywiście, jak i gdzie indziej, niezależnie od pory roku czy dnia, dzieją się różne ludzkie sprawy, przyjemne lub nieprzyjemne, zamykające się całkowicie w obrębie pewnego odcinka czasu lub brzemienne w długotrwałe skutki tylko dla tych ludzi, których bezpośrednio dotyczą. Przeżycia te i zdarzenia nabierają wagi ogólniejszej dopiero w tym wypadku, jeżeli dadzą się zaklasyfikować jako dana statystyczna, by posłużyć uogólnieniom jakiegoś zjawiska. Ktoś kupił książkę, ktoś po pijanemu pobił żonę, ktoś zmarł na raka, komuś urodziło się dziecko. Jeden poszedł na emeryturę, drugi rozpoczął pracę. Oto i po jednej cyfrze dodać do obliczeń, jaki to mamy stan czytelnictwa w kraju, jaką jest plagą pijaństwo, jaka śmiertelność — a jaki przyrost naturalny. O sumę wypłacaną odtąd co miesiąc pewnemu obywatelowi z Nowoborów podwyższyć trzeba budżet emerytalny, dodać jedynkę do liczby nowo zatrudnionych. W wymiarze codziennym jednak to, co dzieje się w Nowoborach, należy niepodzielnie do tych wyłącznie, których losy kształtuje i splata z dniami miasta.
W Nowoborach ludzie dzielą się zdecydowanie na dwie kategorie. Jedni mają zwyczaj mówić:
— Bo ja, proszę pana, mieszkam w Nowoborach! — i prostują się przy tym z godnością. Spoglądają czujnie w twarz rozmówcy, badając podejrzliwie, czy aby nie dojrzą w jego oczach iskierki współczucia lub w skrzywieniu ust — lekceważenia.
Drudzy zaś odwracają szyk zdania:
— W Nowoborach mieszkam, proszę pana... — machają ręką ze zniechęceniem i wzdychają.
Przy tym wszystkim myliłby się ten, kto by sądził, że życie miasta płynie leniwie i płyciutko niby wąski strumyk po podmokłej łące. Kilka dużych i sporo mniejszych zakładów przemysłowych dostarcza gospodarce krajowej potrzebnych wyrobów, ludziom zaś miejscowym pracy oraz tematów do rozmów, zmartwień i radości, ponieważ normalną koleją rzeczy tu surowca na czas nie dostarczono, ówdzie nastąpiła awaria maszyny, gdzie indziej znów rozpędzono nareszcie dokuczliwą klikę lub aresztowano pracownika magazynu, który nie wytrzymał próby charakteru i przywłaszczył sobie tonę rurek o średnicy półtora cala — w celu podniesienia osobistej stopy życiowej.
Wiele się w mieście buduje. Powstało całe nowe osiedle na krańcach miasta, zamkniętych niewysokimi, krągłymi jak bochny chleba, pokrytymi ładnym lasem wzgórzami. Nowe, białe domy, świecące wesoło szybami szerokich okien, wydają się szczególnie przyjemne, gdy ogarnia je pomarańczową poświatą zachód słońca. To prawda, że budowniczowie osiedla sknocili to i owo; że drogi pozostawiono w stanie pierwotnym i nie przydatnym dla pojazdów mechanicznych; że okna otwierają się z trudem, ale za to drzwi zamknąć nie sposób — lecz, mój Boże, Kolumba u wrót Ameryki także jeszcze nie witała Statua Wolności.
W pewnym sensie można sobie pozwolić na podobne zestawienie. Ludzie bowiem, którzy wyruszyli ławą na zasiedlenie okolic, otaczających Nowobory, czuli się z pewnością zdobywcami i odkrywcami Nowego Świata. W puste domy, porzucone przez poprzednich mieszkańców, wnieśli swoje życie, swoje obyczaje, dla siebie stare i zwykłe, dla okolic tych nowe i dziwne. Podobni się stali do ogrodnika, zaszczepiającego na zdziczałym pędzie oczko, ścięte ze starego, bujnie kwitnącego różanego krzewu. Z nakładania się na siebie obu tych starych warstw życia zrodziło się życie nowe, z którego nowości nie zawsze twórcy jego zdają sobie sprawę. Czasami, latem lub wiosną, gdy pogoda zachęca do spaceru, chadzają na cienisty, stary cmentarz miejscowy za kościołem i tam próbują odczytywać napisy, wykute w obcym języku na kamiennych, omszałych lub marmurowych płytach nagrobków. Wpatrują się w nieznajomy, kanciasty kształt liter z taką samą zapewne ciekawością, z jaką nowi osiedleńcy za Oceanem przyglądali się posągom, kutym przez Inków lub Majów.
Zainteresowanie dla tych pamiątek posiada jednak charakter raczej powierzchowny i z biegiem lat przemijający. Nowoborzanie mają już teraz swoich zmarłych, których odwiedzają w pogodne lub poświęcone ich pamięci dni, a zresztą życie odstręcza od wpatrywania się w przeszłość. Życie jest trudne, dość w nim własnych, współczesnych trosk, dość tych problemów, jakie rodzi współżycie między ludźmi przybyłymi do Nowoborów z różnych stron kraju, a nieraz i świata. Jeden „całuje rączki”, inny klnie na to po warszawsku. Dla jednego przysmakiem „świńskie ucho”, dla drugiego ruskie pierogi. Klecą się trudne małźeństwa, niełatwe związki, animozje pomiędzy obecnymi mieszkańcami czasami oporniej zamierają, aniżeli między tymi, co tu są, i tymi, co kiedyś tu byli. Dopiero chyba dzieci, które już po wojnie w tym mieście przyszły na świat, podrosły i poszły do szkoły, będą mówić o sobie wszystkie jednakowo: „my z Nowoborów!”
Dworzec znajduje się na krańcu miasta. Jedzie się do niego małym miejscowym autobusem długą, wysadzaną wysokimi topolami i kasztanami aleją, wzdłuż której ciągnie się miejski park, ongiś należący do dóbr przemysłowo-ziemskiego magnata o bardzo długim nazwisku, rozpoczynającym się pompatycznie od „von und zu”. Prócz tego Nowobory przecina szosa, łącząca odległe wielkie miasta nicią komunikacji autobusowej co stanowi dla nowoborzan pomyślną okoliczność. Korzystać bowiem mogą w ten sposób zarówno z kolei, jak i dalekobieżnych autobusów. Szosa ta, zanim ostrzem swym wbije się w miasto, rozsuwając na bok jego niedbałe, pierwsze zabudowania, zanim zginie w plątaninie ulic, stając się po prostu jedną z nich, by odzyskać swą smukłą prostotę i samotność dopiero na drugim krańcu przedmieść i wystrzelić białym biczem prosto w zagłębienie między dwoma wzgórzami — zanim wykona ten skok przez miasto lub może raczej ruch nurka, znikającego pod falą i ukazującego się znów na powierzchni po drugiej stronie wodnej fałdy — krzyżuje się z torami kolei. Miejsce to jest dość oddalone od dworca. Pociąg zdążył już tu nabrać szybkości, niezbędnej dla punktualnego przybycia do następnej węzłowej stacji. Przejazdu strzeże szlaban. Podnosi i opuszcza swe długie, patykowate ramię gestem uroczystym, mającym w sobie coś z dworskiego ceremoniału lub ze spraw ostatecznych. Zakaz, przezeń wyrażany, jest jednoznaczny, nieodwołalny i nieubłagany. Przyzwolenie, jeśli go udziela, może zostać w każdej chwili cofnięte.
Szlaban stanowi wszakże tylko narzędzie w ręku człowieka. Jest coś przerażającego w tym, iż tak często w życiu brak wspólnej miary człowieka i zadania, które ma on spełnić: jest wiele wielkich ról i miernych aktorów, wiele ciężkich sterów i słabych dłoni. Podobnie wielka bywa rozpiętość między tym, czym człowiek być może i czym się staje.
Tej nocy dróżnik, strzegący przejazdu, upił się i tej nocy szlaban nie spełnił swojego zadania. Na skrzyżowaniu szosy z torami kolejowymi zdarzył się tragiczny wypadek. O godzinie dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt pociąg osobowy zderzył się na przejeździe z autobusem, przybywającym do Nowoborów zazwyczaj o dwudziestej drugiej.
O godzinie dwudziestej drugiej w całym mieście zawyły syreny. Karetki pogotowia, straż ogniowa i milicyjne wozy rwały pełnym gazem ku krańcom miasta, zawodząc płaczliwie i groźnie.
*
Doktor Julian Donat wkładał płaszcz w przedpokoju. Czynił to powoli, chociaż wiedział, że powinien się spieszyć. W lustrze widział swoją twarz — dużą, szeroką, jasną, o prawidłowych rysach, szaroniebieskich uważnych oczach, wysokim, gładkim czole, nad którym falowały przerzedzone nieco na skroniach włosy piaskowego koloru. Była to twarz otwarta, budząca zaufanie wśród pacjentów i szacunek wśród podwładnych, jakkolwiek szacunek ów nie był pozbawiony domieszki lęku.
Tego wieczora Julian Donat nie nosił wszakże na swej twarzy uśmiechu, którym zwykł był dodawać otuchy cierpiącym, ani też nie ściągał surowo płowych brwi, co przywoływało natychmiast do porządku opieszały personel szpitalny. Patrzał w swoją twarz w lustrze niby w oblicze obcego, może nawet wrogiego człowieka. Ciężkie rysy skuwał w nieprzyjemną maskę grymas niesmaku i złości. Wyglądało na to, że doktor Julian Donat, dyrektor szpitala w Nowoborach, tak bezkompromisowy i wymagający w stosunku do otoczenia, jest głęboko niezadowolony z samego siebie, nie mogąc zaś pozwolić sobie na ujawnienie tej znakomitej diagnozy wobec kogokolwiek, korzysta zchwili samotności, by powiadomić o niniejszym fakcie swe odbicie w lustrze.
W ciszy mieszkania rozległ się chrobot. W uszach Donata zabrzmiał on jak krzyk, nawołujący donośnie i nagląco: „Już czas! Ani chwili do stracenia!”. Donat skrzywił się i wykonał gest, jak gdyby chciał zatkać sobie uszy, by nie słyszeć tego, co za chwilę nastąpi. Stary poniemiecki zegar z kukułką i ciężarkami w kształcie szyszek zapowiadał, że za minutę wydzwoni godzinę dziesiątą.
On jeden pozostał tu z dawnego urządzenia wnętrza. Zawdzięczał swą obecność Irenie. Śmieszył ją. Lubiła się śmiać i lubiła wszystko, co mogłoby sprowokować śmiech. Śmiała się ładnie, pełnym akordem czystych dźwięków, podobnych do ptasiego trelu. Zegar z kukułką został więc, śmiesząc tym bardziej, iż znalazł się na tle spokojnych, gładkich, nowoczesnych mebli, którymi Donat zastąpił ciężkie szafy, stoły i łoża, stanowiące prawdopodobnie dumę i chlubę poprzednich właścicieli mieszkania.
— Irena... — szepnął Julian i jeszcze raz powtórzył nieco głośniej: — Irena — próbując swoich sił przy wymawianiu tego imienia.
Już od kilku minut powinien cierpliwie tkwić na przystanku w grupce osób oczekujących przybycia dalekobieżnego autobusu. Stoją, przytupując od czasu do czasu na mrozie dla rozgrzewki lub przechadzając się wzdłuż tej strony rynku, gdzie mieści się kino, duży nowy sklep samoobsługowy i apteka. Na ukos widać oświetlone wejście do miejscowego hotelu i restauracji, przed którą do późnej nocy rozlegają się pijackie awantury. Pośrodku ciemną bryłą majaczy pusty i cichy o tej porze ratusz. Ludzie z niepokojem spoglądają na zegarki i jeden mówi do drugiego:
— Już powinni tu być. Może autobus spóźni się dziś? Podobno zaspy na szosie.
— Ależ nie, wczoraj przybył punktualnie, nawet minutę czy dwie przed czasem. Zależy od szofera.
Donat gra sobie całą tę scenę, jak by przed sobą samym udawał, że znajduje się już na przystanku, podczas gdy w rzeczywistości od kwadransa targuje się z własnym zegarkiem o każdą minutę.
„Nie muszę przecież marznąć tam na mrozie. Do przystanku stąd minuta drogi, może półtorej. Przez ogródek, przez podwórze i już brama... Naprzeciwko bramy przystanek. Zdążę”.
Musi zdążyć. Przynajmniej pod tym względem trzeba być wobec Ireny w porządku. Dlatego chociażby, że ona się spóźniła. Trudno nawet obliczyć, jak bardzo: o dwa lata, może o rok.
„Irena przyjeżdża. Moja żona, Irena. Już nie na dzień, dwa, nie na tydzień. Na zawsze” — powtarza sobie w myślach, zaskoczony, jak by nie wiedział dotychczas, że moment taki nadejdzie nieuchronnie. Zdumiony, że to, czego tak bardzo kiedyś pragnął, dziś stanowi tak wielki i kłopotliwy ciężar.
Irena przyjedzie i zamieszka tu razem z nim. „Może raczej obok mnie” — koryguje własną myśl skrupulatnie Julian Donat. Przez ramię patrzy niechętnie na skrzynie i paczki, ustawione w rogu przedpokoju, które przybyły dziś rano, nadane przez Irenę jako przesyłka bagażowa. Nie tknął ich, jak gdyby się bał, iż czynnością tą zaaprobuje fakt, że od tej pory stale już, dzień w dzień i noc w noc, Irena i jej sprawy wypełnią swoją obecnością przestrzeń miejsca w tym domu i przestrzeń czasu w życiu Juliana. Przestrzeń w mieszkaniu istnieje i jest w niej miejsce dla Ireny. Ale w życiu Juliana wszystko, cokolwiek myśli, odczuwa i czyni jako lekarz i jako człowiek, nosi imię Łucji. Wszystkie sprawy Donata tak należą do Łucji, jak gałęzie drzewa do pnia, który je zrodził. Gałęzie odrąbane od pnia umierają. Cokolwiek istnieje poza związkiem z Łucją, nie liczy się.
Donat bada uważnie swoją twarz w lustrze: o ile ją zmieniły, jak wyraźnie utrwaliły się na niej przeżycia, które oderwały go od Ireny? Co wyczyta z tej twarzy, jej rzeźby i jej mimiki adiunkt Irena Donatowa, tak biegła w odczytywaniu starożytnych hieroglifów i określaniu bytu ludzi, zmarłych przed wiekami, na podstawie najbardziej kruchych szczątków czy narzędzi?
Irena nie miała wprawdzie zwyczaju badać jego rysów. Prawie nigdy nie pytała go, co czuje, co myśli. Po prostu brała go takim, jaki był, czy za jakiego go uważała, podobnie jak przyjmowała bez zastanowienia wszystko, co przynosiło jej życie.
— Mam wrażenie — powiedział jej kiedyś trochę ze śmiechem i trochę z gniewem — że o wiele bardziej obchodzi cię życie erotyczne Bolesława Chrobrego i posąg faraona Ramzesa, aniżeli ja.
Roześmiała się beztrosko:
— Widzisz, o tobie wszystko wiem. Znam ciebie na wylot. A tamci... Ukrywają przede mną jeszcze wiele tajemnic. Pasjami lubię odgadywać tajemnice.
Już wtedy chciał zawołać:
— Mylisz się! Mylisz się, Ireno. Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz. Ty tylko masz świadomość, że ja istnieje. Gdy odkrywasz tajemnice zmarłych, to tak, jak byś zerwała kwiat, przechodząc drogą. Może zachwycić pięknem, ale pożyje krótko. A współżyć z żywym człowiekiem i kochać go to tak, jak byś roślinę pielęgnowała, żywą roślinę, cierpliwie, starannie, z radością. Miłość to codzienne, niestrudzone poznawanie drugiego człowieka...
— Co dzień odkrywam w tobie coś nowego, innego, coś, czego jeszcze nie znałam. I wciąż jestem niesyta tego poznawania — powiedziała kiedyś Łucja do Juliana i Donat o mało nie powołał się na to określenie w sporze z Ireną. Łucja mówiła z uśmiechem, który uważano za ironiczny, lecz który w rzeczywistości stanowił maskę jej nieśmiałości: — Najlepiej z całej doby lubię moment, kiedy zasypiam, bo wtedy myślę o tym, że rano nastanie nowy dzień i przyniesie mi twój nowy gest, którego nie widziałam jeszcze, spojrzenie, jakiego nie zauważyłam, spostrzeżenia, z których każde jest niby bogaty prezent.
Irena nie była ciekawa ani jego spojrzeń, ani gestów, ani sądów. Tak mu się przynajmniej zdawało. Właściwie też bowiem niewiele o niej wiedział. Zaledwie zdążyli do siebie przywyknąć, gdy nastąpiła trzyletnia rozłąka. Julian objął stanowisko dyrektora szpitala w Nowoborach, co, z uwagi na młody stosunkowo wiek, uważano za niezłą karierę, Irena zaś pozostała w Warszawie, pragnąc uzyskać doktorat. Na długie miesiące znikała razem ze swoją archeologiczną grupą nad brzegami zarośniętych jezior, koczowała u stóp „szalenie interesujących” pagórków, przetrząsała okolice malutkich, zamierających osad, wątłych potomków bogatych i ruchliwych grodów prasłowiańskich.
Donat zapina płaszcz i po głowie snują się myśli przybrane w ironiczną formę, by zatrzeć nieco ich gorycz:
„Irena musi zrozumieć. Wina nasza jest obopólna. Tyle żon rezygnuje z własnej kariery, gdy wymaga tego sytuacja ich mężów. A tu, patrzcie państwo... Wschodząca sława polskiej archeologii. Nareszcie raczyła przypomnieć sobie, że ma męża. Sprawy ułożyły się pomyślnie i pani adiunkt zechce uprzejmie zamieszkać na stałe ze swoim mężem. Ach, jak pięknie. Bardzo pięknie. A ja nie chcę. Ja już teraz tego nie chcę”.
Donat czuje, jak wzbiera w nim głucha niechęć do Ireny, granicząca z nienawiścią.
Zegar z kukułką, śmieszny zegar — zabawka Ireny. „Ja też jestem jej zabawką. Może też ją śmieszę” — dręczy siebie Donat, aby potem móc tym łatwiej wydobyć z siebie to, co ma do powiedzenia Irenie.
Otwierają się u góry, nad cyferblatem, mikroskopijne drzwiczki i wysuwa się z nich mały, drewniany ptaszek, oznajmiając kukaniem godzinę dziesiątą. Jego głosik jest przekorny i zawadiacki. Julianowi wydaje się, że ptaszek drwi z niego w bezczelny sposób.
Zdarza się, że jakieś wspomnienie dopada nas tak nagle, iż odczuwamy je niczym niespodziewany i bolesny cios. Donatowi kukanie drewnianego ptaszka przypomniało pewien upalny czerwcowy dzień, spędzony z Ireną. Poznali się bardzo po prostu w pewnej mazowieckiej wsi. Zachorował ktoś w grupie studentów archeologii, odbywających ćwiczenia praktyczne pod kierunkiem adiunkta, wezwano młodego lekarza z pobliskiego miasteczka. Jedną ze studentek Donat zabrał ze sobą wracając, by przyniosła z apteki potrzebne dla chorego kolegi lekarstwa. Dziewczyna miała oczy koloru dojrzałego kasztana, przysłonięte długimi, bardzo gęstymi, czarnymi rzęsami o zawiniętych końcach. Oczy te miały lekko skośny, nieco egzotyczny wykrój, mrużyła je, gdy patrzała z bliska na rozmówcę i gdy się śmiała. Długie, ciemne włosy nosiła upięte w koronę. W świetle słońca połyskiwały rdzawo. W małym miasteczku nudno. Młody lekarz umówił się ze studentką na wycieczkę kajakiem po pobliskiej rzece. Rzeka pachniała chłodną wilgocią wykrotów i przybrzeżnych zarośli, niedojrzałe jeszcze zboża na wietrze opalizowały na przemian zielenią i fioletem, ze strony lasu dolatywarło wołanie kukułki. Wyciągnęli kajak na brzeg, pozostawili go beztrosko na piaszczystej łysinie łączki i milcząc poszli w kierunku lasu, jak gdyby posłuszni wezwaniu kukułki.
Donat kuli się pod naporem tego przypomnianego obrazu. Może dlatego Irena tak lubiła ten stary zegar? Dlaczego dziś dopiero skojarzył to dawne wspomnienie i dźwięk, którego obojętnie wysłuchiwał tyle razy dziennie od trzech lat?
W tej samej chwili za oknem rozlega się zawodzenie syreny. Wzmaga się i narasta, przelatuje tuż nad dachem domu, wdziera się do wnętrza mieszkania, aż dzwoni szkło w kredensie, i oddala pośpiesznie, zachłystując się własną trwogą. Kukułka kuka nie zrażona i pogodna. Donat nasłuchuje i drżącymi palcami sprawdza, czy ma klucze od mieszkania w kieszeni. Znów sygnał wybiega z ciemnej i cichej głębi usypiającego miasta, tnie jak biczem i odlatuje. Kukanie kukułki płynie po tej wznoszącej się i opadającej fali zawodzenia syreny niczym swawolnie huśtająca się łódeczka.
Teraz słychać dwie syreny jednocześnie. Dogania je trzecia i już cała ciemność nad miastem jest nie barwą, lecz dźwiękiem. Całe miasto woła o pomoc. Doktor Donat wybiega z mieszkania, zatrzaskując z rozmachem drzwi. W sekundzie ciszy, gdy jęk najbliższej syreny miękko opada, słuch Juliana odnajduje jeszcze raz dobiegające zza drzwi odezwanie się kukułki.
*
Łucja Bitmarowa, chirurg ordynator szpitala w Nowoborach, o godzinie dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt zamknęła za sobą starannie drzwi swojej kawalerki i przekręciła klucz. Gestem tym rozstawała się z pracowitym dniem i witała trudną noc. Nie zapalając światła, podeszła do okna i przyłożyła gorące czoło do szyby, parzącej mrozem. Szybę pokrywała lodowa narośl, układająca się warstwami w wymyślne ornamenty. Wyobraźnia mogła wyszukać wśród nich konkretne kształty: tu wierzba płacząca, ówdzie palma, niżej mech, paprocie wysuwające spośród pierzastych liści długie, kolczaste łodygi, ni to pędy róży, ogołocone z liści i kwiatów, ni to lekko wygięte szpady, wkłute ostrzem w górną płaszczyznę szyby, pustą jak blade, zimowe niebo. Poprzez ten dziwny, egzotyczny las z niespokojnego snu lub płótna surrealistycznego malarza Łucja widziała, jak w głównym pawilonie szpitalnym kolejno wygaszano światła w poszczególnych pokojach i salach. Doktor Łucja Bitmarowa pomyślała z ulgą, że po tak męczącym dniu, jak dzisiejszy, nic już chyba nie powinno się zdarzyć. Długimi, szczupłymi palcami dotknęła boleśnie pulsujących skroni.
Właściwie koniecznie trzeba by w ciągu nocy zajrzeć na oddział. Przykra sprawa. Jak to się złożyło, że dziś znów tych dwoje ma dyżur? Antoś Firmin powinien mieć gabinet lekarski w eleganckiej dzielnicy Londynu i tam udzielać porad znużonym życiem bogatym kobietom. Akurat do tego się nadaje ze swoją szczupłą, wytworną sylwetką, czarującymi ruchami i z tą miną uwodziciela pensjonarek. Nic dziwnego, że taka Flora Dyląg straciła głowę. Tych dwoje — Antoś jako dyżurny lekarz i Flora jako dyżurna siostra — nie gwarantuje spokojnej nocy. Znów im strzeli coś do głowy, jak w zeszłym tygodniu w sobotę.
— My przecież wyszliśmy tylko na godzinkę. Na kawę. No i raz zatańczyliśmy... To naprawdę nie trwało długo... — szlochała Flora, podczas gdy piękny Antoś zachowywał olimpijski spokój. Jego nic nie potrafi wytrącić z równowagi.
W Warszawie albo w większym szpitalu żadne z nich nie zostałoby na stanowisku ani dnia. Dyscyplinarka z miejsca. Ale tu... Wciąż trzeba się z każdym liczyć. Nikt nie chce zbyt długo siedzieć w tej dziurze.
Czy dopilnują na przykład Feliksiaka w separatce? Flora wieczorem machnęła ręką i wycedziła pogardliwie:
— E tam, taki chuligan… Szkoda zachodu. Dziś jego, jutro on kogoś nożem ciachnie. Dziwią się wszyscy, że pani doktor tak się nim przejmuje.
Edwarda Feliksiaka przywieziono wczesnym ranem z kłutą raną boku. Ostrze noża zadrasnęło osierdzie.
— Porachunki towarzyskie — orzekł fachowo sanitariusz Ramuć pchając wózek na salę operacyjną. — O tę rudą Heńkę, bufetową z baru „Przodownik”, im poszło. Jemu, znaczy się Feliksiakowi, i Zdziśkowi od Boruckich, co to, wie pani doktor, zakład rymarski niedaleko rynku mają.
— No i co ten Borucki, przyznał się, siedzi? — spytała myjąc starannie ręce.
— Ale tam! Uciekł. Ukrywa się. Tyle że wszyscy wiedzą, gdzie, prócz milicji, oczywiście. Nikt go nie wyda, on nożem, za przeproszeniem, sprawniej może od pani doktor macha.
Operacja trwała prawie cztery godziny. Łucja myślała z odrobiną goryczy, że gdyby taka operacja zdarzyła się w innym, większym mieście, napisaliby o niej w prasie. Z Nowoborów do gazety nie trafisz. Edek Feliksiak będzie żył. Chociaż ma trochę racji postrzelona Flora: bezużyteczny twór przyrody. Kiedy wyjdzie ze szpitala, będzie zapewne znów pić i straszyć zapóźnionych przechodniów po ciemnych ulicach. I będzie czekać, aż Zdzisiek Borucki opuści kryjówkę albo więzienie, żeby mu odpłacić, bo państwowa sprawiedliwość swoją drogą, a pamięć ludzka swoją.
Łucja myślała o tym mimo woli, kładąc uważnie i starannie ostatnie szwy. Właściwie nie powinno się znać ludzi, których się operuje. To mąci myśl, rozprasza uwagę. Lekarz nie ma prawa ludzi sądzić, nie jego to rzecz. Pomyślała wówczas także przelotnie o pewnym zbrodniarzu wojennym, skazanym sądownie na śmierć za śmierć tysięcy ludzi, której był sprawcą. Zbrodniarz dogorywa w więzieniu, gdyż prawo zabrania wykonywania wyroku na człowieku obłożnie chorym. Oto z jednej strony człowiek chory, który, wbrew naturze, nie powinien życzyć sobie wyzdrowienia. Z drugiej — lekarz, któremu powierzono leczenie skazańca. Co czuje, co myśli taki lekarz, któremu etyka jego zawodu nie pozwala sądzić i skazywać ludzi? A jeżeli ktoś z bliskich lub przyjaciół tego lekarza zginął z rozkazu osądzonego oprawcy? To co? To nic. Jego wiedza lekarska należy do pacjenta — kimkolwiek on jest. „To bardzo trudne, ale to jest słuszne. Trzeba uznać ten hamulec, bo przecież nie jesteśmy święci” — myśli Łucja i mówi do asystującego kolegi:
— Jeszcze jedna transfuzja będzie tu potrzebna.
— Nie mamy już krwi grupy A — odpowiada z niezmąconym spokojem młody człowiek o pucołowatej, różowej twarzy.
— A ja teraz się o tym dowiaduję — denerwuje się Łucja.
Trzeba zaraz po operacji pójść w tej sprawie do Donata. Ten mały Zawilski to istny gamoń. Zadziwiająca flegmatyczność, a przecież to jego pierwsza posada, powinien przejmować sie, niechby się nawet zdenerwował choć raz. A on nic — jak skała. Widocznie wszystko to razem nic go nie obchodzi. Na pewno kiedy szedł na medycynę, śniły mu się krocie z prywatnej praktyki. A tu Nowobory i „klops z kapustą”, jak mawia sanitariusz Ramuć, były kapral.
Za to Łucja umie się jeszcze przejmować i nie potrafi nie denerwować się. Zanim jeszcze poszła do Donata, wezwano ją na konsultację na internę.
— Pani doktor... Ratujcie... Ja chcę żyć... Dzieci. Dzieci — jęczała, tracąc przytomność, Michalina Kraskowa.
Łucja pamiętała tę szczupłą, bladą twarz o wielkich, zielonkawych oczach, okoloną rzadkimi, wypłowiałymi włosami, spiętymi w mały kok. Ta kobieta przynosiła w menażce obiad elektrykowi, który pracował przy remoncie szpitala i montował przewody w nowej salce aparatury rentgenowskiej.
— Ogólne zakażenie — informował Łucję ginekolog, doktor Kamil Kora, starszy, dobroduszny człowiek o staroświeckich poglądach na życie. — Usunęła ciążę w czwartym miesiącu u pokątnej babki. Chyba tutaj nic się już nie da zrobić.
Bolesław Kraska siedział na ławeczce w korytarzu i patrzył przed siebie otępiałym wzrokiem.
— Jak pan mógł do tego dopuścić?! — krzyczała na niego Łucja.
— A bo ja wiedziałem, czy co? Sama poszła się psuć.
— Ale do takiej baby, co to wszyscy wiedzą, że znachorka!
Wzruszył ramionami:
— Znachorka, nie znachorka, kto ją tam wie. Innym widać dobrze robiła. Na doktora skąd brać, kiedy cała moja pensja tysiąc dwieście złotych. Troje dzieci w domu.
— A szpital po co jest? Do przychodni nie mogła się zgłosić? Popatrzył zgorszony w wielkie, szare oczy Łucji, płonące gniewem, i nagle złagodniał. Ze smutnym, pobłażliwym uśmiechem machnął desperacko ręką:
— Pani doktor to jak dziecko, słowo daję... Do przychodni. Zaraz by wszyscy wiedzieli, co się kroi. Pani doktor to niby nie wie, jacy ludzie są? „Nie godzi się...” Życie by zatruli do grobu.
— Ludzie, ludzie! Będą wam teraz te troje dzieci wychowywać? Tak lepiej, co?! — dławiła się własnymi słowami i niemożnością wytłumaczenia temu człowiekowi swojej racji, która była dla niego i niepojęta, i wroga.
Gniótł czapkę w palcach, obracając ją na wszystkie strony, i patrzył spode łba zarazem tępo i błagalnie, jak bite zwierzę Rozłożył ręce gestem wyrażającym tradycyjne, bezradne i bierne poddanie się wyrokom opatrzności:
— Tak na to widać przyszło. A niechże tam pani doktor się jakoś postara...
Nie słuchała już. Pobiegła do gabinetu Donata i nerwowo splatając i rozplatając palce, jak gdyby gimnastykowała je bezustannie, słuchała, jak Donat rozmawia z Warszawą, prosi o przyjęcie chorej na klinikę dla zastosowania sztucznej nerki, jak zamawia lotnicze pogotowie ratunkowe. Gdy doktor Kora i siostra oddziałowa opuszczali gabinet Donata, chciała wyjść razem z nimi. Julian powiedział cicho:
— Zostań.
Teraz dopiero zauważyła, że siedzi przy biurku blady, przygarbiony, skrzyżowawszy na szklanym blacie swe duże, mocne ręce ruchem podobnym do gestu Bolesława Kraski. Podniósł głowę i spojrzał na Łucję pustymi oczami. Jego słowa zabrzmiały sucho i twardo:
— Dziś przyjeżdża Irena.
— Ach, tak... Na długo?
— Na zawsze.
Łucja przeciągnęła ręką po oczach, jak by budziła się ze snu. Zdawało jej się, że nie rozumie, co do niej mówi Julian. Spytała:
— Teraz dopiero mi to mówisz? To tak... tak nagle jakoś się zdecydowało?
— Dziś rano otrzymałem list. Odmówiła udziału w ekspedycji do Egiptu i ma prowadzić badania gdzieś tu, w pobliżu. Wierzy, że się bardzo cieszę — dokończył ironicznie, w oczy Łucji jednak nie patrzył.
Czuła, że mówi nieprawdę. Po prostu nie miał odwagi powiedzieć jej o tym. Z pewnością od paru dni obmyślał, jak ma jej to powiedzieć. Zanadto go kochała, żeby się na niego gniewać.
— No i jak teraz będzie, Julianie? Co będzie z nami? Jak sobie wyobrażasz? — zadawała cicho pytania, raczej sobie samej niż jemu.
— Och, nie wiem... Nie wiem! Pomyślimy. Jakoś to przecież trzeba rozwiązać. Irena to bardzo... bardzo porządny człowiek. Jest rozsądna. Powinna się zgodzić na... rozejście się. Nie sądzę, żeby jej tak bardzo na mnie zależało. Przecież wiesz.
Brzmiało to dość porywczo, dość przekonywająco, lecz Łucja wiedziała doskonale, że wszystko nie jest bynajmniej takie proste, jak Julian by chciał.
Wyszła bez słowa i Donat jej już nie zatrzymał.
Teraz siedziała bez ruchu, skulona na swoim tapczanie, wsunąwszy obie dłonie w gąszcz potarganych, jasnych jak len włosów. Czuła się przemarznięta do kości, chociaż kaloryfery grzały mocno. Jej niewysoka, szczupła postać skurczyła się. Opanowało ją poczucie zupełnej bezsilności. Zapłakała. Dlaczego właśnie jej tak fatalnie układa się los? Czego się tknie, wali się w gruzy, co nawiąże, pruje się jak zetlała nitka. Zaczęło się od sprawy Pawła. Jej były mąż, z jej powodu istota kaleka i wykolejeniec. Lata koszmaru i lata ucieczki. Zawsze ją odnajdywał sobie tylko wiadomymi sposobami. Uginała się, wracała i piekło rozpoczynało się od nowa. Ale to nie on winien, że został narkomanem, i ta świadomość kazała jej za każdym razem przyjmować jego błagalne zapewnienia, iż wszystko się zmieni, bez wiary w trwałość tych przyrzeczeń. Dopiero Julian przerwał ten koszmarny łańcuch.
Czy dobrze się stało, że w ten sposób krzywda Pawła i klęska Pawła staiy się ostateczne? Wszyscy współczuli Łucji, litowali się nad nią, a ona jedna wiedziała, że to Pawła trzeba żałować, nie jej. Przez nią przestał być człowiekiem, bo nie wolno wiązać życia z kimś, kogo się nie kocha. Nie wolno bezkarnie zabijać czyjejś miłości obojętnością. Zabijać miłość w człowieku to takie samo przestępstwo, jak okaleczyć fizycznie albo zabić człowieka. Łucja zabiła Pawła, choć człowiek ten żyje. Poczucie utraty własnej godności, nie Pawła, lecz Łucji, jak zaraza poraziło ich dom i ten dom rozpadł się. Dziewiętnastoletnia zbuntowana Monika — u siostry Łucji w dalekiej Warszawie. To nie córka — to obca i wroga dziewczyna. Gdy pytają Łucję, czy ma dzieci, odpowiada:
— Tak, mam córkę. Studiuje w Warszawie — i stara się zmienić temat.
Alina pisze, że Monika znów przestała się uczyć, polonistyka ją nudzi, i zaczęła występować w jakimś zespole studenckim.
Przy Julianie Łucja odżyła. Odzyskała pewność siebie. A dziś znów się wszystko zawaliło. Nie stanowi to dla Łucji niespodzianki. Przecież wiedziała o Irenie. Irena była wszakże dalekim cieniem, przemykającym tak, jak odbicie chmury przeleci czasami przez pole. Julian chce rozejść się z Ireną. Ale Łucja nie ma już sił, by zaczynać życie wciąż od nowa. Tu, w Nowoborach, taka rzecz jest w ogóle nie do przeprowadzenia. Ludzie... Łucja nie zniesie ludzkich uśmieszków, drwinek, aluzji i afrontów, czynionych wprost czy za plecami. Myśli z goryczą:
„Jakie miałam prawo wymyślać dziś temu nieszczęśliwemu elektrykowi? Jego matka z pewnością jeszcze zamawia kołtun u wnuków. A ja, wykształcony człowiek, i też boję się ludzi. Co będą myśleć, mówić, robić ze mną”.
Mogłaby wyjechać. Znów tułać się po obcych kątach w jakimś prowincjonalnym szpitalu, zająć po raz któryś z rzędu nieprzytulny pokój w bocznym skrzydle i pozwalać nowym ludziom rozgryzać po kawałeczku, ze smakiem i zaciekawieniem, swoje nieudane, nieudolne życie? Nie. Dość.
Otworzyła podręczną apteczkę, wyjęła z niej kasetkę. Z kasetki wydobyła mały flakonik, odsypała z niego szczyptę proszku do opłatka. Położyła go na dłoni. Przyglądała mu się z baczną uwagą, marszcząc cienkie, jasne brwi. Nie chciała się pomylić: to nie powinno, trwać długo i nikt nie powinien mieć z nią kłopotów. Przełożyła opłatek do lewej dłoni, jak by bojąc się z nim rozstać, i skreśliła pospiesznie kilka słów na bloczku z receptami, który pierwszy nawinął się jej pod rękę.
Pomyślała raczej ubawiona:
„Ale będzie skandal! Ale będą gadać! Tylko mnie na szczęście nic to już nie będzie obchodzić. Zupełnie jak w kiepskim melodramacie: on, kochanka, żona wraca, kochanka popełnia samobójstwo. Trudno, nic na to nie poradzę. Przecież on od niej nigdy nie odejdzie, choćby nie wiem co mi opowiadał. Tylko że ja nie chcę o tym nic wiedzieć”.
Pisała ostatnie słowa, gdy doleciał do niej z oddali narastający, rwący się, coraz bliższy, coraz bliższy, w końcu przeszywający ją całą na wskroś, monotonnie falujący jęk syreny. Nie był to jednak zwykły sygnał pogotowia, gdy pod bramę szpitala zajeżdża karetka z chorym czy ofiarą ulicznego wypadku. Sygnał ten ciągnął za sobą inne, jak gdyby stanowił jądro komety, one zaś prószyły za nim smugą, warkoczem uwitym tym razem nie z rozżarzonych pyłów, lecz z jątrzących dźwięków. Pierwszy sygnał rozbił się o masywną, żelazną bramę szpitala i zgasł tuż pod nią, zdławiony piskiem gwałtownie hamowanych opon. Ale już rój następnych sygnałów nadciągał, przegarniając ciszę i ciemność nad miastem długimi, lepkimi mackami.
Do drzwi pokoju Łucji Bitmarowej dobijała się energicznie siostra Flora:
— Pani doktor! Pani doktor! Proszę zaraz na dół, do hallu! Ach, Boże. Boże, cóż za straszna katastrofa!
Doktor Bitmarowa zgniotła zapisaną kartkę w małą kulkę i wrzuciła ją do popielniczki. Pomięty opłatek potoczył się po stole. Schwyciła go i odruchowo wsunęła do kieszeni lekarskiego fartucha.
— Już idę — odpowiedziała swoim zwykłym, opanowanym głosem, który zabrzmiał może tylko odrobinę bardziej głucho.
*
— Za pietnaście minut powinniśmy być na miejscu — powiedział wesoło do Ireny sąsiad, drobny, szczupły szatynek lat około czterdziestu. Adorował ją przez całą drogę, wpatrując się z uwielbieniem w jej smagłą, oryginalną twarz o nieco zbyt wydatnych kościach policzkowych. Mrużyła przekornie swoje brązowe, skośne oczy. Bawiła ją ta przygoda. Opowie Julianowi, będzie się śmiał. Włożyła puszystą, wełnianą czapeczkę na ciemne warkocze, upięte w imponującą koronę dookoła małej, zgrabnej głowy. To uczesanie miało wielką zaletę: nie wymagało zabiegów fryzjerskich, których daremnie szukać na biwakach i stanowiskach archeologicznych.
— Niechże pani pamięta... Gdyby pani potrzebowała jakichś materiałów, powiedzmy, cegły, cementu, to do mnie jak w dym. Pamięta pani: Maurycy Jantar, inżynier, wszyscy mnie znają. Wystarczy zapytać, każdy powie, gdzie mnie szukać. Może pani na mnie liczyć. Jeszcze dobre pół roku potrwa ta budowa, przebudowa i licho wie co jeszcze tam wymyślą. A potem dalej, w świat, w Polskę... — dorzucił zawadiacko.
— Nie znudziło się panu tak stale wędrować z miejsca na miejsce? — spytała zawiązując szalik.
— Wie pani, że nie. Jak dotychczas, to nie. Wesołe życie, raz tu, raz tam. Wciąż nowi ludzie. Nowe, hm, hm... kobiety — cmoknął znacząco i przymilny uśmiech okrasił jego pełne, różowe wargi.
— No, a co żona na to?
— Mowa! — roześmiał się cwaniacko. Irenę zastanowił ten żargon w ustach pana inżyniera. — Kto by tam zważał! Niech i tak szczęśliwa będzie, że moniaki posyłam. Owszem, nawiedziła mnie tu kiedyś ukochana małżonka, posiedziała dwa dni, posłuchała, popatrzyła i orzekła: „Nic tu po mnie”. Nie podobało jej się w Nowoborach. I wróciła do Radomia, tam mieszka z córką naszą przy swoich rodzicach. I dobrze. Ot, gdybym ja taką żonę miał, jak pani, nie przymierzając, to co innego. Sam bym na krok od siebie nie puszczał. Ho, ho, o nie! — znów śmiał się impertynencko, mrużąc bure oczka.
Irena pomyślała: „Nie powinnam potępiać tego człowieka”. Z innych pobudek, ale przecież właściwie przez całe lata robiła to samo. Julian przyjechał kiedyś do niej pod Kruszwicę, gdzie prowadziła, jak to nazywał, swoje „wykopki”. Miał urlop i chciał spędzić cały miesiąc z nią razem. Po dziesięciu dniach już go nie było. Koledzy śmieli się: „Nie szkodzi. Potęskni, lepiej będzie kochać”. Czy tak? Czy na pewno tak? Julian ostatnio coraz rzadziej pyta: „Kiedy to się skończy? Kiedy będziemy już zawsze razem?” A może nawet ostatnio nie pytał już o to wcale? Irena nie może sobie przypomnieć.
Autobus podskakiwał na dziurawej szosie. Ścieśniły się wzdłuż drogi krągłe, przysadziste wzgórza. Zębata linia lasu upodabniała ich wierzchołki do grzbietów legendarnych smoków z dziecinnych książek. Nagle za wzgórzami zajaśniało, jak by ktoś zapalił poza nimi mocny reflektor. Wysunął się rąbek księżyca — był wielki i rozpłaszczony. Niedługo zamienił się w ogromną, jasną kulę, toczącą się na wyścigi z autobusem po krawędzi wzgórz wzdłuż drogi. Pomarańczowa barwa wyciekała, pozostawiając w kuli księżyca barwę złocistą, potem cytrynową. Jak gdyby razem z barwą uchodziło z balonika powietrze, księżyc zaczął maleć i nabrawszy lekkości, oderwał się od ziemi.
Irena, zapatrzona w księżyc i zamyślona, nieuważnie słuchała paplaniny sąsiada. Czy nie dlatego właśnie zrezygnowała z udziału w wymarzonej ekspedycji do Nubii, że pieszczocie Juliana zaprzeczał jego daleki i obojętny wzrok, że tak często w jej obecności spoglądał na zegarek, jak gdyby się spieszył, gdy zaś pytała go, czy ma jakąś pilną sprawę do załatwienia, odpowiadał skwapliwie: „Ach nie, nie, tak tylko chciałem wiedzieć, która godzina...” Może liczył godziny, minuty i sekundy jej pobytu nie z żalem, że tak szybko mijają, lecz z pretensją, że zbyt wolno biegną. Mówił też „mój dom”, a nie „nasz dom”.
— Teraz będzie inaczej — powie Irena do Juliana, gdy zasiądą za pół godziny przy herbacie, choć właściwie żałowała dotychczasowego trybu życia. Dla niej dorywczość ich w stosunku stanowiła nieustającą atrakcję. O spotkaniach z Julianem myślała jak o świątecznych dniach.
— Nie będę ci nigdy cerowała skarpetek ani pichciła nóżek wieprzowych w galarecie. Nie potrafię, nie lubię tego i nie nadaję się na gospodynię domową. Zaraz przestałabym cię kochać. Chyba nie chcesz? — tłumaczyła mu kiedyś i zdawało się, że Julian przyjmuje jej argumenty ze spokojnym zrozumieniem.
Grupa młodzieży z miejscowego technikum, wracająca z wycieczki do stolicy, zaczęła śpiewać. Jak zwykle w takich wypadkach przeplatały się przyśpiewki z repertuaru „Śląska” i „Mazowsza” z modnymi szlagierami. Śmieli się głośno i hałaśliwie, dziewczęta chichotały zalotnie. Dziewczyna, siedząca po drugiej stronie przejścia obok Ireny, odwróciła głowę w stronę śpiewających i popatrzyła na nich niechętnie i pogardliwie. Jej twarz wydała się Donatowej znajoma, a może tylko podobna do czyjejś innej, znanej. Przez całą drogę dziewczyna siedziała zasępiona, nie odezwła się ani razu, robiła wrażenie znudzonej. Wpatrywała się dużymi, szarymi oczami w monotonny krajobraz. Bujne, kasztanowate włosy, niestarannie utrzymane, opadały kosmykami na ładne czoło. Za Ireną tęga blondyna w futrze z nutrii, ze śmiesznym kołpakiem na głowie i w kosztownych, ale za to brzydkich botkach na nogach, zwierzała się sąsiadce głośnym szeptem ze świetnych interesów, zrobionych w Warszawie na jakichś zagranicznych paczkach.
— Ten szpital... — mamrotał sąsiad Ireny. Nastawiła uszu. Nie wspominała mu, kim jest ani po co jedzie do Nowoborów. — Ten szpital — ciągnął poufnie — będę remontować, jak długo się da. Rozumie pani, mam jeszcze inną budowę, za tamtą grubsza forsa poleci. A tu... — machnął lekceważąco ręką — szkoda gadać. Ale za to przerzuty materiałowe mogę sobie robić. Ot co. Ci ze szpitala zmiarkowali coś ostatnio i gwałtują. Skargi na mnie piszą, a jakże. Tam taki jeden jest, co najwięcej się ciska. Pan doktor Donat. Zna pani może? — Nieczekając na odpowiedź Ireny zwierzał się dalej: — A ja nie lubię, jak mi kto w paradę włazi. Czy ja wtrącam się do jego chorych albo, za przeproszeniem, do jego romansów? Zresztą — zachichotał nieprzyjemnie — ja tobym na tę jego cizię nawet nie poleciał. Za chuda na mój gust. I taka anielica. Nieprzystępna. Podobnież pobrać się mają. Tylko że on żonaty. Ale mówią, że rozwód dostanie, bo z żoną tak jak by nie żył, ona gdzieś w Warszawie stale przebywa, dzieci nie mają. Pewnie dostanie ten rozwód...
Plótł jeszcze coś, ale Irena już nie słuchała. Co mówi ten człowiek? O kim to on tak mówi? O Julianie? Co za brednie. Którą kobietę łączy z Julianem? Irena bardzo rzadko zaglądała do szpitala. Zbyt krótkie bywały jej odwiedziny w Nowoborach, by miała interesować się jeszcze sprawami zawodowymi Juliana, a zresztą, prawdę mówiąc, Irena nie cierpiała szpitalnej atmosfery. Kiedyś jednak, podczas pobytu Ireny, przyszła do domu z jakimiś ważnymi papierami kobieta, do której Julian mówił „Łucjo”. Irena odniosła wrażenie, że Julian jest wściekły, iż kobieta ta niepokoi go w domu szpitalnymi sprawami. „Nie można było poczekać z tym do jutra?” — denerwował się. Łucja nie odpowiedziała. Milczała, bacznie przypatrując się Irenie. Irena pomyślała wtedy, że zapewne z ciekawością, jak też wygląda żona dyrektora. Dziś uświadomiła sobie: ciemnoszare oczy w oprawie długich, jasnych rzęs miały wyraz wrogi.
Kojarzyła teraz szybko w myślach te oczy i reakcje Juliana, które same w sobie mogły nie znaczyć nic lub znamionować chwilowe zmęczenie, rozdrażnienie — lecz w kręgu spojrzenia owej mało Irenie znanej Łucji nabierały szczególnej wagi. „Nie, to niemożliwe. Po prostu niewiarygodne. Nie będę przecież wierzyła plotce, opowiadanej przez poznane przygodnie indywiduum, z pewnością nie budzące zaufania. To jakiś bardzo nieciekawy człowiek. Zapewne mierzy świat i ludzi swoją rozciągliwą miarką. Nie, nie, to niemożliwe. Nasza miłość była zbyt wielka, żeby Julian mógł tak łatwo jej zaprzeczyć...”