Читать книгу Bez atu - Barbara Gordon - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеDochodziło południe. Kapitan Stefan Raba rozmyślał melancholijnie nad problemem starym jak świat, lecz objawionym mu obecnie w formie zaktualizowanej i blisko go obchodzącej. Jak to się dzieje, że jakieś zdarzenie dla jednych oznacza radość, a dla innych troskę? I to w sytuacji, w której obie strony nie są bynajmniej sobie wrogie. Na przykład takie Targi Międzynarodowe. Dla miasta — doroczne wielkie święto, jubel, no i zarobek. Okres, kiedy ten punkt na mapie staje się celem wędrówek ludzi z całego świata i z całej Polski. Dla gospodarki kraju — wielki sprawdzian, doroczny egzamin, nie pozbawiony tremy i szczypty hazardu, w rezultacie jednak zawsze korzystny i pomyślny. A dla milicji poznańskiej — istne utrapienie. Bo te ogromnie poważne pertraktacje i transakcje handlowe, oprawione w ramy barwnego, hałaśliwego festynu, nie pozbawione są marginesu, który mógłby zaciemnić obraz, gdyby mu pozwolono rozrosnąć się ponad miarę. Trzyma go w ryzach milicja. Stąd jej punkt widzenia Targów odmienny od ogólnego. Gdy inni cieszą się udaną ekspozycją, korzystną transakcją, sukcesem propagandowego wysiłku, milicja uważa za pomyślny dzień, w którym nie zdarzyła się żadna kraksa drogowa, w żadnym lokalu nie było awantury, nikt nie został okpiony czy okradziony z zegarka lub portfelu.
Bezpośrednim powodem tych smętnych rozważań kapitana Raby była leżąca na jego biurku teczka, wypełniona na razie jeszcze kilkoma tylko kartkami papieru. Nie oznaczało to jednak bynajmniej, że sprawa będzie łatwa i prosta. Odwrotnie, skąpe dane wróżyły żmudną robotę.
Raba sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer telefonu swojego bezpośredniego przełożonego. Major Karolak odezwał się natychmiast.
— Mam już akta tej sprawy, majorze — ton Raby sugerował, iż czuje się w pełni uszczęśliwiony poruczonym mu zadaniem. — Ale chyba dacie mi kogoś do pomocy. Kilku pracowników naszego wydziału oddelegowano...
— Nikogo nie dostaniecie — Karolak wyrażał się zazwyczaj bardzo zwięźle.
— Jak to, nikogo? — w głosie Raby zabrzmiało niekłamane przerażenie.
— Targi.
— Wiem o tym. Ale to niepodobieństwo...
— Skierowałem do was Kostalównę.
Rabie wydało się, że major z trudem tłumi śmiech. Zawołał płaczliwie, zapominając o respekcie, należnym wyższej szarży:
— Porucznik Jolanta Kostal! Majorze, oszczędźcie mi tej klęski! Czy ja sobie na to zasłużyłem? Piętnaście lat nienagannej pracy... Z babką mam prowadzić śledztwo? To już wolę sam.
— Więc to prawda, co mówią. Że jesteście wrogiem kobiet. To ja już teraz wiem, kto utrudnia w komendzie życie młodej kadrze — rozzłościł się Karolak. — Kształcimy świetne, zdolne dziewczyny, angażujemy je, a potem robić nie mają co w komendzie, bo tacy zacofańcy jak wy do roboty ich nie dopuszczają...
Długość reprymendy świadczyła, że Raba poważnie naraził się Karolakowi. Spróbował więc wycofać się z honorem:
— Ja mam być wrogiem kobiet? Niecne oszczerstwo. Naprawdę nie mam nic przeciwko koleżankom-milicjantkom, majorze. Mają co robić u nas. Maluchy do domu odprowadzać, kiedy od mamy nawieją, nosy im ucierać. Zbłąkane dziewczęta ze złej drogi zawracać. Czemu nie. Ale zaraz do śledztwa dopuszczać...
— Na najbliższej odprawie zreferujecie wasz pogląd na zatrudnienie kobiet w MO — mruknął ironicznie Karolak i ostrzejszym już tonem uciął dyskusję — a co do Kostalówny — to jest rozkaz.
Trzask energicznie odkładanej słuchawki rozległ się równocześnie z pełnym rezygnacji westchnieniem Raby:
— Tak jest, majorze.
Zajęty rozmową nie zauważył, że w pewnym jej momencie drzwi pokoju otworzyły się cicho i stanęła na progu szczupłą dziewczyna, której szare oczy wyrażały rozbawienie. Bujne, kręcące się ciemnoblond włosy nosiła krótko przycięte, cerę miała świeżą z ładnym rumieńcem, a krótki, zadarty nosek nadawał jej twarzy wyraz wścibski i zadziorny. Oczywiście słyszała całe zakończenie rozmowy. Pełne, różowe wargi zacisnęły się gniewnie. Gdyby Raba umiał czytać w ludzkich myślach — a zwłaszcza w myślach młodych kobiet — dowiedziałby się, że będzie jednym z pierwszych, któremu porucznik Jolanta Kostal, magister prawa, utrze nosa. Ale Raba, przeżywszy w młodości zawód miłosny, zdyskwalifikował raz na zawsze kobiety jako obiekt, który wart jest zainteresowania. Pozostał starym kawalerem i oddał swe serce domowej hodowli niezliczonych gatunków zwierząt. Jolanta nie była ani jego ukochanym kundlem Cezarem, ani uroczą morską świnką Rzepichą, ani żadną z czarujących złotych rybek, więc przywitał ją chłodno i mrukliwie.
— Cóż ci tak humor nie dopisuje, Stefanku? — spytała Jolanta z podstępną słodyczą, sadowiąc się naprzeciwko Raby przy jego biurku.
— Dżuma by tak nie spustoszyła komendy jak nasze kochane Targi — mruknął ponuro. — Wieża Babel. Malinowski pilnuje waluciarzy, Tobiasz wesołych panienek, żeby nie broiły, Furta depcze po piętach szczurom hotelowym, Głowniak ugania się za doliniarzami, Anatol siedzi w gastronomii... Psia kość, pewnie mu znów parę kilo przybędzie przez ten czas. A ja tu siedzę jak na pokucie i mam takie szczęście, że zawsze najgorsza robota na mnie się zwali. Chcesz zobaczyć, czym mnie obdarowano?