Читать книгу Dolina nocy - Barbara Gordon - Страница 5

Оглавление

Stanisław Groń czekał. To oczekiwanie było boleśnie przejmujące. Tak czeka się na pierwsze spotkanie z dziewczyną, na atak na froncie, może też na nieuchronną śmierć. Pamiętał kilka takich oczekiwań w swoim życiu. Przed wysadzeniem pociągu w latach partyzantki. I gdy stał pod drzewem, przywiązany do jego pnia, a chłopak z leśnej bandy celował w niego z urzynu, by wykonać wyrok w imieniu Polski Podziemnej. Urzyn się zaciął, a może chłopak stchórzył. Jakiś oddział wojska, przeczesujący las, przyszedł z odsieczą. Przypadkowo.

Ni z tego, ni z owego przypomniała się Groniowi właśnie teraz jedna z ostatnich rozmów z matką, sprzed lat, gdy przyjechał do domu na wieś, żeby zabrać bratanicę Ewkę. W liṡcie matka napisała: „Szwagierce Twojej, Magdzie, zmarlo się miesiąc temu. Antek poszedł z domu znowu precz, powiedział, że na gospodarkę nie wróci. Zabierz dziecko, bo się tu zmarnuje”. Matka mówiła:

— Ja do ciebie, Stasiu, nie pojadę. Ty masz swoje życie, ja swoje. Ale Ewkę weź, ja już jej nie wychowam, za stara. A jeszcze jej kto wypomni ojca, leśnego. Swoi to nie, ale tu teraz nowych dużo, obcych. Kiedyś leśni chodzili sobie środkiem drogi przez wieś, spotykali milicjantów, kłaniali się sobie grzecznie i rozchodzili, każdy w swoją stronę...

— Policjantów chyba — sprostował. Stanisław. — Podczas wojny.

— Milicjantów, mówię, a nie policjantów — rozgniewała się. — Nie we wojnę. Po wojnie to już było.

Ona wiedziała swoje, on swoje. Chciał jej odpowiedzieć, że w tych stronach, gdzie teraz przebywa, on i powojenni „leśni” nie salutują sobie uprzejmie na środku wiejskiej drogi.

Za oknami posterunku w Topolewie stała cicha letnia noc. Niby spokój, pogasły prawie wszystkie okna w domkach zatulonych w bujną zieleń resztek dawnego lasu i ogródków. Latarnie palą się z rzadka mdłym światłem. Odjechały ostatnie pociągi. Na peronie pusto. Te godziny, gdy ludzie przekręcają kontakty, niby kładąc kres swym dziennym sprawom, elektrycy nazywają „doliną nocy”, bo najmniejsze jest wtedy zużycie prądu. A ksiądz tutejszy, sprawny-kaznodzieja, powiada, że to Bóg kładzie swą miłosierną dłoń na świat, aby zaznać mógł spokoju. Wiadomo — kto śpi, nie grzeszy.

Ale kto śpi, a kto nie śpi w Topolewie tej nocy?

Reflektory samochodu wyskoczyły nagle spoza zakrętu drogi i oddaliły się. Groń poznał: to doktor Grządkowski. O tej porze? Chyba od Niedzińskich, widocznie starsza pani znów zasłabła. Tutejsze sfery wyższe, „państwo”. Mówi się: „u Pawlusów”, „u Kabatów”, ale: „u państwa Niedzińskich”. Należą do nielicznej już garstki tych, co jeszcze przed wojną pobudowali tu sobie wille na lato, a wojna osadziła ich w Topolewie na stałe, jak rozbitków na mieliźnie po zatonięciu okrętu. Obok nowobogackich, czyli „prywaciarzy”, są nie wysychającym źródłem pokus dla wszelakiego rodzaju band, gangów i indywidualnych złodziejaszków. Ot, chociażby dla Kabata. Ciekawe, czy rodowe srebra Niedzińskich to też jego robota...

Na skos od okien posterunku, za torami, świeci się w oknie małego domku. To u tego literatasocjologa, Kotkowskiego. Towarzysz magister albo pracuje, albo zabawia się z dziewczynkami.

A teraz spoza budyneczku stacji, z krzaków, wymknęło się kilka cieni. Paroma susami przesadzili tory. I znikli. Oczywiście koło rampy, gdzie stoją wagony z węglem. Podkradanie węgla to specjalność Banaszczaka, jego braci, a teraz już i synów.

Groń sięgnął po słuchawkę. Nikt się w składzie nie odzywa. Dozorca, stary Jacoń, pewnie popił sobie i śpi w najlepsze. Trudno, Groń nie ruszy się teraz z posterunku. Radiowozu nie ma co wzywać. Jest w drodze. Dopiero co dzwoniła kelnerka z zajazdu „Na rozdrożu”, że pobili się pijacy, więc posiał tam chłopaków. Wreszcie odezwał się zachrypnięty głos:

— A czego tam?

— Słuchaj, Jacoń, tu Groń. Banaszczaki węgiel ci ciągną, a ty śpisz.

— Niech ja skonam! Ich sześciu, a ja sam?

— Wróci radiowóz, to ci go podeślę.

— Powiem im, żeby poczekali. — Stary mruknął jeszcze coś, co brzmiało niezbyt uprzejmie i odłożył słuchawkę.

Ot, jak to jest. Pod samym Gromowym nosem złodziejaszki grasują, a on nic nie poradzi. Zanim obudzi telefonem któregoś ze swoich i ściągnie go na pomoc, ferajna będzie już po drugiej stronie toru, na melinie u „Lewego”, gdzie zawsze, o każdej porze dnia i nocy każdy może się napić według życzenia: wódki, bimbru, denaturatu, czyli „dingsu”, a nawet kradzionego z zakładów farmaceutycznych spirytusu metylowego.

Westchnął z rezygnacją. Wciąż za mało tu ludzi, chociaż i tak więcej, niż dawniej bywało. Jest radiowóz. Jest pies śledczy. Ale to, co publicyści i teoretycy zowią marginesem społecznym, to przecież nie biały pasek papieru na kartce zeszytu szkolnego, oddzielony starannie przez pilnego ucznia za pomocą linijki, a żywi ludzie. Pulsująca gorącą krwią gromada ludzka, dzieląca się na komórki, na grupy, grupki, bandy, gangi, klany, większe, mniejsze, gardzące prawem ludzkim i boskim, porządkiem i tak zwanym uczciwym zarobkiem. Och, jak on ich zna! Tyle lat prowadzą między sobą, on i oni, ni to grę, ni to walkę, ni to pojedynek, ni to polowanie. W dzień spotykają się na ulicy, jak gdyby nigdy nic, ot, po sąsiedzku, kłaniają się sobie grzecznie, nie przymierzając jak ci powojenni leśni i milicjanci w jego rodzinnej wsi. Nawet już nie uśmiechają się drwiąco, jak kiedyś, za jego plecami. Niektórzy tylko spieszniej wskakują do kolejki, bo ten i ów akurat znalazł dorywcze zajęcie.

Dziwne mu się wydało, że właśnie dzisiejszej nocy znajduje czas na ten rozrachunek. Ile zrobił przez te niemal trzydzieści lat swojej pracy milicyjnej w Topolewie, żeby tu był porządek, ład, żeby można było żyć spokojnie, chodzić po nocach bez obawy o życie, zdrowie i portmonetkę. Wiele supłów rozwiązało samo życie. Ale nie wszystko szło ku lepszemu tak samo przez się. Ile to tygodni tropili bandę, która uprawiała ordynarny rozbój, ile miesięcy trwała cierpliwa akcja likwidacji kolonii hipisów, ile czasu zajęło wyśledzenie, kto napada w ciemnościach na samotnie wracające do domu z pracy kobiety, zarzucając im od tyłu na szyję oponę samochodową? A kilkakrotne rozbicie gangów gwałcicieli?

Groń od lat obserwował, rozgryzał różne paczki i gangi. Widział, a nieraz wyczuwał, jak się rodzą, lęgną, sklejają. Już w szkole. Albo przy budce z piwem i lodami. Albo po leśnych wertepach, gdzie wagarują, szukają niewypałów i napuszczają psy na spółkujące w zaroślach parki. Albo najprościej — na stacji. Oto promenada, salon towarzyski Topolewa, giełda pomysłów i miejsce zbiórek. Siedzi takich paru na ławeczce i tylko patrzeć jak coś zbroją, gdy podnoszą się leniwie, bez słowa, przeciągają się jak koty i rozkołysanym krokiem, podpatrzonym na westernach, z rozstawionymi w łokciach na boki ramionami wsiąkają w którąś z osiedlowych uliczek.

Północ. Zadzwonił telefon. Groń drgnął. Tak się zamyślił, że ten dzwonek rozbrzmiał mu w uszach jak alarmowy sygnał.

— Posterunek w Topolewie — mruknął, podnosząc słuchawkę.

— Tu Bielski. Może mnie potrzebujecie, komendancie? Nie śpię jeszcze. — Głoś, dobiegający z drugiej strony przewodu był stonowany, ale jednocześnie brzmiało w nim autentyczne zaniepokojenie.

— Nie, nie. Dziękuję wam. Nie trzeba. W razie czego zadzwonię do was. — Grenia irytowała wymowa Bielskiego, tak starannie i wyraźnie akcentującego poszczególne zgłoski. Z trudem opanowywał rozdrażnienie na samą myśl, że wogóle mógłby do czegokolwiek potrzebować Bielskiego.

Odłożył słuchawkę, nie chciał przeciągać dyskusji. Mógłby na przykład zrobić Bielskiemu kawał i posłać go, żeby poszukał Banaszczaków z ich łupem. Wyobraził sobie swego wymuskanego zastępcę, jak pomyka przez krzaki i zarośla za nieuchwytnymi złodziejaszkami i o mało nie parsknął śmiechem. Chłopaki z posterunku mówią na niego „towarzysz profesor”, bo coś tam skończył, zdaje się, że prawo. Jakie licho go przyniosło do Topolewa, powinien w Komendzie Wojewódzkiej albo Głównej siedzieć, tam jego miejsce.

Bielskiego przenieśli niedawno z Łodzi. Podobno „na własne życzenie”. Mówią, że babka go rzuciła, nie chciała iść za milicjanta, inna wersja brzmi, że ożenił się, ale żona mu uciekła...

Groń zasępił się. Czuł, że nie jest w porządku w stosunku do tego młodego podwładnego, który wobec niego niczym nie zawinił — chyba tylko tym faktem, że był, że istniał. No bo czy to źle, że taki on schludny, taki rygorysta, że od nich wszystkich mądrzejszy, wykształcony, lepiej przystosowany do nowych czasów? Oni, to znaczy Groń i paru starych, co się jeszcze tu trzymają na posterunku, należą do czasu, który jest już za nimi, z którym zmagali się na śmierć i życie, który niejednego z nich zjadł, nadkruszył i wycwanił, i nauczył jakiejś takiej smutnej pobłażliwości, że „nie na wszystkośmy mocni”... Z tymi ludźmi Groń porozumiewa się nieraz bez słowa, jednym gestem, jednym spojrzeniem. Ale co siedzi w takim Bielskim, co on myśli, co czuje, jaki jest — Groń nie wie. I nigdy się pewno nie dowie, bo chyba już niedługo rozstaną się. Bielski zastąpi tu Gronia. Wszyscy to wiedzą, żadna tajemnica. Odmładzanie kadry. A Groń przechodzi na emeryturę, bo mu się już należy. Mógłby zostać w Topolewie, ale nie zostanie. Głupio by było. Pojadą z żoną do starszego syna. Jest leśnikiem na Suwalszczyźnie.

Bielski siaduje naprzeciwko i oczu z niego nie spuszcza. Nie to, żeby się wtrącał lub krytykował polecenia i decyzje Gronia. Ale tak, jak gdyby usiłował ze swojej strony coś zrozumieć. Podpatrzyć, jak on, Groń, to „robi”. Widać, że wielu rzeczy nie pojmuje.

Bo właśnie — tylu rzeczy nie wie. Po prostu nie wie. Dlaczego Groń puścił ostatnio „Lewego” po libacji w jego melinie, libacji, która kosztowała życie trojga ludzi, strutych metylowym spirytusem? Dlaczego, dlaczego? Bo czy go się puści, czy potrzyma jakiś czas, i tak będzie dalej służyć pijakom swoją norą. Zamknie się „Lewego”, powstaną natychmiast nowe meliny — dwie, trzy, cztery. Trzeba będzie te nowe meliny tropić, obstawiać, likwidować. A tak „Lewy” pilnuje, żeby mu nikt konkurencji nie robił. A zresztą — „Lewy”... Ma przed sobą dwa, trzy miesiące życia. Rak płuc. Więc zamykać go, czy nie zamykać? Bielski mówi: zamknąć. Groń powiada:

„Dajmy sobie z nim spokój” — i wie, że tak samo myślą ludzie w Topolewie. Oj Bielski, Bielski, życia nie znacie, chociaż książek żeście się nałykali. Myślicie, że posterunek to urząd, a urząd, to znaczy dystans. Trzymać ludzi z dala od siebie, za barierką. I lepiej nawet za wiele o nich nie wiedzieć, tyle tylko, ile potrzeba do konkretnej sprawy.

Co prawda tego wieczoru Groń nie mógł się go pozbyć. Kędziora też się kręcił jak Marek po piekle, to akta przekładał, to palcem próbował, czy paprotki podlane.

— Idź ty do czorta, Kędziora — warknął Groń. — Już ciebie tu nie widzę.

— Jak tam chcecie, szefie — burknął poufale. Mógł sobie na to pozwolić. Stary kumpel. Piętnaście lat razem tu siedzą. — Ale po mojemu to żle robicie. On tu nie przyjdzie. Frajer byłby. Jeszcze jakiś numer odwali. Głowę dam, że ostrzeże kolesiów. A mielibyśmy sprawę z głowy...

— Nie odwali numeru. I przyjdzie. Trudno, ryzyko. Mnie będą bić, nie was. Żeby mieć z głowy sprawę, powiadasz...

Kędziora się nastroszył. Coś zgrzytnęło w tonie komendanta. Przygana? Ironia? Pod czyim adresem? Kędziory czy Bielskiego? Bo Bielski też oponował przeciwko decyzji Gronia, ale nieco inaczej. Kędziora miał na myśli konkretnych ludzi, Bielski prawił tak w ogólności, bezosobowo, ale za to uczenie.

Groń mrugnął na Kędziorę. Ten zrozumiał.

— No już dobrze, szefie. Trudno. Idziemy, kolego — pociągnął Bielskiego za ramię. — Chodźmy. Po drodze coś ciekawego wam pokażę. Pewnie nie wiecie jeszcze, gdzie tu dziewczynki mieszkają...

Trzasnęły drzwi. Został sam i poczuł się nagle jak więzień. A przecież sam siebie uwięził. Swoją własną decyzją, jak kartą, na którą wszystko postawił. Może nie życie — choć i taka przegrana mogła się zdarzyć, ale to wszystko, czym owo życie dotychczas wypełnił. Całe nagromadzone przez zgórą pięćdziesiąt lat dobro i zło. Więzy z ludźmi. Zaufanie — swoje do ludzi i ludzi do niego. Swoje porywy zapału i twardą wytrwałość, zaciętość i chwile wzruszeń, wszystko, o co walczył, do czego dążył, co osiągnął i nawet to, czego osiągnąć nie zdołał, co mu umknęło, przeciekło przez palce. Będąc u kresu drogi musiał się sprawdzić. Wygrał, czy przegrał. A potem — niech go diabli wezmą. Niech go wyleją, pociągną do odpowiedzialności. Niech sobie tu Bielski gospodaruje. Będzie miał na pewno lżej, łatwiej. Nawet nie przez to, że czasy inne. Po prostu będzie miał mniej roboty. Nie będą do niego przychodzić, jak do Gronia, ze swoimi prywatnymi sprawami. Nie przyjdzie Felek Karaś, żeby się poradzić, czy ma się żenić z czarną Irką, czy też nie, bo ona, wszyscy wiedzą, kurwa za przeproszeniem komendanta, ale obiecała, że po ślubie to już się nie będzie puszczać, a i ludzie mówią, że z takich często są dobre żony, więc czy to prawda, czy nie, czy wierzyć Irce, czy nie wierzyć, co komendant myśli i może by komendant z nią pogadał, wymiarkował, czy ona tak szczerze, czy wstawia kit. I nie przyjdzie stara Kuflińsk, że jej syn, Kajtek, podbiera jej pieniądze i różne drobiazgi z domu wynosi, ale ona nie chce składać żadnego meldunku, broń Boże, wstyd by był, więc tylko tak po przyjaźni, może by komendant chłopaka wziął za ucho i posiraszył trochę, żeby on już tego nie robił, i że komendant o tym wie nie od niej, tylko od kogoś...

Pokój pełen był ciszy — aż gęstej, ale Gromowi wydało się, że właśnie oni, ci wszyscy, tutejsi, defilują przed jego biurkiem i każdy swoje, swoje, swoje, szeptem, półgłosem i świdrującym uszy krzykiem, z rozpaczą, zniechęceniem i nadzieją, błaganiem i groźbą.

Tak się zapamiętał w tych rozmyślaniach, że aż poderwał się na krześle, kiedy skrzypnęły drzwi posterunku i od progu odezwał się lekko schrypnięty głos:

— Cześć, Stachu. Można?

Pytanie było retoryczne, gdyż gość nie czekał na zaproszenie. Bezceremonialnie, gestem zadomowionego bywalca przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Gronia. Był czas, gdy na widok tego człowieka twarz Gronia rozjaśniała sie, ale ten czas minął.

Przybyły przetarł dłońmi pomiętą jakby twarz i zaczerwienione oczy, pod którymi rysowały sięciemne podkowy obrzęków. Dawał do zrozumienia, że jest śmiertelnie znużony. Dawniej Groń współczułby mu, teraz nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Pomyślał tylko, że są przecież w jednym wieku, dobiegają sześćdziesiątki, ale Kotkowski wygląda dużo starzej.

Literat zapalił carmena, poczęstował Gronia, ale ten odmówił — wolał swoje klubowe.

— Napijesz się herbaty? — zapytał Groń. Była to wyraźnie zdawkowa uprzejmość. — Z termosu — dodał. — Maszynka nam się dziś przepaliła.

Nie było to prawdą, Greniowi zwyczajnie nie chciało się odprawiać całej herbacianej ceremonii akurat dla Kotkowskiego. Termos i kanapki przyniosła z wieczora Marta, żona Gronia.

Kotkowski wbrew oczekiwaniu zgodził się potulnie nawet na herbatę z termosu.

— A może... — bąknął i sięgnął ręką do kieszeni. Wysunęła się z niej do połowy płaska butelka z pozłacaną zakrętką w formie kubeczka. Koniaczek, stały rynsztunek Kotkowskiego.

— Ani moje imieniny, ani twoje — powiedział sucho Groń, nalewając herbatę do szklanek, wydobytych z szafki.

— Ale pozwolisz, że ja... — nie czekając na przyzwolenie Kotkowski dolał sobie koniaku do herbaty. Groń milczał. Pił powoli, z przyjemnością, gorący płyn. Teraz dopiero uświadomił sobie, że jest głodny, że chce mu się pić, że od wieczora nic nie jadł, a tu już północ minęła.

— Podobno puściłeś Kabata — wycedził literat. — Wszyscy tak mówią w Topolewie.

— To dobrze mówią. Puściłem.

Kotkowskiego poniosły nerwy. Aż zapiał:

— Ale dlaczego? Dlaczego? Takiego... takiego oprycha, chuligana, złodzieja! Prowodyra bandy!

— A ty to wszystko skąd wiesz, że oprychy, złodziej, prowodyr bandy? Masz dowody, co?

— Przesłuchanie? — żachnął się Kotkowski.

— Może. Bo jeżeli tak twierdzisz i masz dowody, to dlaczego to kryłeś? Dopuściłeś, żeby się rozbujali na całego? — Groń cedził słowa powoli, zimno.

Kotkowski spłoszył się.

— Dowody... Dowodów nie mam. Ale to jasne. Każdy w Topolewie ci powie...

Dolina nocy

Подняться наверх