Читать книгу TOPR.Żeby inni mogli przeżyć - Beata Sabała-Zielińska - Страница 6

TOPR kiedyś i dziś

Оглавление

„TOPR rozwijał się dziwnie”, mówią ratownicy, wskazując okresy całkowitej stagnacji Pogotowia, po których nagle następowały wręcz cywilizacyjne skoki. Patrząc na to, jak dziś wygląda, trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno, bo w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, toprowcy chodzili na wyprawy z pochodniami, mając do dyspozycji przestarzały sprzęt i borykając się z całą masą ograniczeń.

Pod auspicjami GOPR-u zarządzanie organizacją mocno kulało, a żelazna kurtyna oddzielająca nas od reszty świata nie pozwalała na spektakularny rozwój techniczny. Mimo to TOPR nieustannie szedł do przodu, to nieporadnie przebierając nogami, a czasami stawiając siedmiomilowe kroki. Zawsze jednak odwołując się do przeszłości i tradycji jako fundamentu, na którym odważnie i bez kompleksów budował i buduje przyszłość. A było się do czego odnieść, bo jak czytamy w magazynie „Wierchy”: „Od chwili założenia i w pierwszych latach działalności Pogotowia było o nim głośno w całej Polsce. Żywo komentowano w prasie każdą jego akcję. Cieszyło się ono uznaniem i poparciem całego społeczeństwa, toteż nie napotykano w tym okresie na trudności finansowe. Koszta wypraw ratunkowych były w większości wypadków zwracane przez poszkodowanych lub ich rodziny”16. TOPR zaczynał mieć jednak kłopoty kadrowe: „Nowi członkowie przybywali do Straży niemal co roku, ale pokrywało to jedynie straty, jakie TOPR ponosiło zwłaszcza w okresie pierwszej wojny”17.

W ciągu pierwszych trzydziestu lat istnienia stowarzyszenia przyrzeczenie złożyło pięćdziesięciu ochotników, którzy wzięli udział w trzystu akcjach ratunkowych. Ich działalność przerwał wybuch drugiej wojny światowej, ratownicy, w obliczu klęski kraju, zawiesili pracę Pogotowia, ale niemiecki okupant w 1940 roku wymusił na nich ponowne podjęcie służby górskiej, zmieniając nazwę TOPR na Freiwillige Tatra Bergwacht. W ciągu pięciu lat ratownicy pod niemieckim logo wyszli na akcję blisko siedemdziesiąt razy. Pierwszy wypadek zanotowano 12 lutego 1940 roku – Franciszek Bryja, pracownik kolejki na Kasprowy Wierch, zginął w lawinie, która spadła w Dolinie Goryczkowej. To zresztą był jedyny wypadek lawinowy w czasie wojny, pozostałe zdarzenia to głównie kontuzje, zaginięcia i upadki z wysokości, często kończące się śmiercią. „Zabiła się Niemka, przy zrywaniu szarotek. Pomoc Pogotowia Ratunkowego nie była potrzebna”, między innymi taki opis znajdujemy w księdze wypraw, wędrujący w tym okresie turyści do wytrawnych bowiem nie należeli. W rubryce zgłoszenia przy adnotacji: „od ilu lat chodzi po Tatrach” pojawiają się odpowiedzi: „od jednej godziny!” albo „prawie w ogóle nie!”.

Ciekawe, że mimo toczących się działań wojennych aktywność górska w Tatrach była całkiem spora, i to nie tylko wśród Niemców. W meldunkach nie brakuje polskich nazwisk, opatrzonych czasami dość specyficznymi rysopisami. „Wzrost niski, niezbyt zgrabna, za okularami”, scharakteryzowano jedną z zaginionych Polek, która wyszła na wycieczkę w 1943 roku. Ratownicy znaleźli ją… sześć lat później! Biedaczka spadła ze Zmarzłej Przełęczy. Okupant nie ingerował w to, kogo ratują toprowcy, choć ewidentnie miał ich na oku. Na zdjęciach z akcji widać niemieckich żołnierzy pod bronią, którzy asystują ratownikom. W tym czasie szczególnym powodzeniem wśród turystów cieszył się Giewont i to tam dochodziło do największej liczby wypadków. Drugie miejsce w tym rankingu zajmował Kasprowy Wierch i jego okolice.

Najcięższą i najniebezpieczniejszą akcją Pogotowia w okresie wojny, a zarazem akcją zamykającą ten okres była wyprawa do Doliny Zuberskiej po rannych radzieckich partyzantów, ukrywających się w drewnianej chatce w Skrajnym Salatynie, na północnych zboczach Brestowej. W nocy z 11 na 12 lutego 1945 roku ratownicy TOPR-u mimo fatalnych warunków pogodowych, zawiei śnieżnej i głębokich śniegów, przeszli na słowacką stronę Tatr, na wciąż okupowany przez Niemców teren, by wyciągnąć partyzantów z opresji. Zakopane było już wtedy wyzwolone przez Sowietów, którzy szybko dali się tutejszej ludności we znaki, nic więc dziwnego, że nikt z własnej i nieprzymuszonej woli nie zamierzał nadstawiać za nich karku. Wprawdzie komunistyczne władze przez całe lata wmawiały nam, że właśnie tak było, prawda jednak wygląda zupełnie inaczej. Do TOPR-u, a właściwie do: „Pogotowia Polskiego Tatrzańskiego /Górskiego/ –. Wawrytka Jana i Wartytko Wojciecha, Marusarza, Gąsienicy Władysława, Gąsienicy Jana i inn ych” [pisownia oryginalna], przyszło z Komendy Komisariatu Milicji Obywatelskiej w Zakopanem wezwanie następującej treści: „Natychmiast rozkazuje się zebrać dwudziestu ludzi wraz ze sznurami, sankami i innymi sprzętami dla ratowania rannych żołnierzy w górach. Zgłosić się na /5/ godz. rano dnia 11.2.1945 r. w Komendzie milicji Obywatelskiej. W razie niewypołnienia rozkazu winni pociągnięci będą według prawa wojennego” [pisownia oryginalna].

Sprawa zatem postawiona była jasno – albo idziecie, albo kula w łeb! Argumentacja, trzeba przyznać, dość przekonująca – ratownicy pod wodzą Zbigniewa Korosadowicza, ówczesnego naczelnika TOPR-u, stawili się więc, gdzie trzeba, i zrobili, co trzeba, mimo strasznej pogody i wielkiego niebezpieczeństwa. Do przerzucenia na naszą stronę było czterech rannych żołnierzy. Nieludzko ciężka akcja trwała czterdzieści osiem godzin. Partyzantów trzeba było pakować w tobogany (czyli specjalne sanki do zwożenia rannych) i przewozić na naszą stronę, przedzierając się dosłownie pod nosem szwabów. Trasa ucieczki prowadziła zaledwie 150 metrów od niemieckich posterunków! Wraz z rannymi przerzucono dwie sanitariuszki i lekarza. Operacja była absolutnie brawurowa, jedna z najtrudniejszych w historii Pogotowia. W schronisku PTTK na Polanie Chochołowskiej wmurowana jest tablica pamiątkowa przypominająca to wydarzenie, oczywiście bez adnotacji o prawdziwych motywacjach działania ratowników. Zaraz po wojnie nakręcono o tym film pt. Błękitny krzyż.

Koniec wojny dla toprowców oznaczał początek wzmożonej pracy. Postanowiono czym prędzej odbudować kadrę, dlatego starsi ratownicy zaczęli intensywnie szkolić młodszych, choć nie bardzo było na czym. Niemcy podczas ucieczki rozkradli cały sprzęt, magazyny świeciły więc pustkami. Wprawdzie od 1946 roku Pogotowie zaczęło dostawać z Wydziału Turystyki przy Ministerstwie Komunikacji stałe miesięczne dotacje, które szły na cele ratownicze, nie były to jednak żadne kokosy.


– Bieda dosłownie piszczała. Ratowaliśmy tym, czym mieliśmy, a mieliśmy niewiele. Sprzęt albo pamiętał czasy Zaruskiego, albo był wykonywany chałupniczo, co sprawiało, że ekwipunek często ważył tyle, co człowiek – wspomina Antoni Janik. – Haki, uprzęże, raki, młotki, to wszystko było robione z żelaza, na plecach mieliśmy więc po czterdzieści, pięćdziesiąt kilogramów. Tylko karabinki produkowane były przez specjalistyczne zakłady w Bielsku-Białej, całą resztę wykuwali miejscowi kowale. Same raki ważyły ze dwa kilogramy. Do tego dochodziły liny sizalowe, czyli z włókien agawy, które gdy namokły, stawały się prawdziwym kołem młyńskim u szyi, często zresztą bezużytecznym, zwłaszcza gdy zamarzły. Trzeba było mieć żelazne mięśnie, żeby całe to żelastwo wynieść na górę. Wyglądaliśmy jak pionierzy ratownictwa, zresztą całe Zakopane zdawało się cofnąć do dawnych czasów.

Na szlakach na przykład wciąż spotykało się sławnych góralskich przewodników w przedwojennym stylu. Góralskie portki, pasterska torba, kierpce, cucha i kostur – tak prezentował się porządny towarzysz wędrówki, który gadał i zachowywał się jak nestor fachu z czasów Chałubińskiego. Pełna cepeliada, a właściwie spektakl. „Pon płaci – pon wymaga”, mawiali górale, stopień stylizacji dostosowując do stopnia ważności gościa: im bardziej znany turysta, tym bardziej „wyzdajany” był jego przewodnik, taka to była moda.


Ratownicy ze swoim przedwojennym ekwipunkiem wpasowywali się w ten obrazek doskonale. Drewniane nosze i tobogany oraz toporne narty zapinane na metalowe sprzączki, smarowane tip-topem, zdawały się dopełniać stylowej całości. W TOPR-ze nie był to jednak powód ani do dumy, ani do radości.

W tym okresie z pomocą po raz kolejny ruszyli darczyńcy, wspierając TOPR konkretnymi wpłatami. Wśród najhojniejszych znaleźli się państwo Wiktoria i Olgierd Dewitzowie, z imponującą kwotą dwudziestu pięciu tysięcy franków szwajcarskich, które były odszkodowaniem za śmierć ich ukochanej córki. Dziewczyna zginęła w katastrofie lotniczej. Szwajcarskie linie wypłaciły rodzinom ofiar rekompensaty, a hojni rodzice, wznosząc się ponad tragedię, oddali pieniądze na szczytne cele.


– TOPR kupił za nie pierwszy zestaw alpejski, stalowe liny oraz akie do zwożenia rannych, które w końcu zastąpiły prymitywne tobogany, doprowadzające ratowników do szału – wspomina Kazimierz Gąsienica-Byrcyn. – Cholerne to były „urządzenia”. W oryginalnym wydaniu tobogany zamiast dyszelków miały linki, które, mówiąc oględnie, były rozwiązaniem do dupy, o czym niemal boleśnie przekonał się mój ojciec.

Pewnego razu, tuż po wybudowaniu kolejki na Kasprowy Wierch, dostał wiadomość, że w połowie Goryczkowej leży połamany narciarz i woła o pomoc. Pojechał więc po niego, zapakował biedaka w rzeczony tobogan, czule owinął góralską derką i dawaj w długą.

Trasa jednak w żadnej mierze nie przypominała tej, którą zjeżdżamy dzisiaj – nie było przecież ratraków. Pod nartą skrzypiał więc dziewiczy puch, a pod nim wszystko, co Pan Bóg stworzył – kosówka, kamienie – słowem, jazda była ekstremalna, do tego na ekstremalnie beznadziejnych dechach, ledwo oheblowanych, zatkniętych na twarde buty za pomocą rdzewiejących sprężyn. Nie trzeba było wiele, by noga gdzieś tam się omsknęła, gdzieś zapadła i by cholerna linka toboganu wyślizgnęła się z rąk i wraz z saniami oraz rannym samotnie pomknęła Bóg wie gdzie. W tym wypadku tobogan śmignął w stronę szyjki i pośredniego Goryczkowego, za zgubą zaś pędem puścił się Stanisław. Pęd jednak, w obliczu wspomnianych dech, tchu nie zapierał, dość powiedzieć, że gdyby nie rzeźba terenu, połamaniec być może zaparkowałby pod którąś z krupówkowych knajp. Śmiałej jeździe na krechę przeszkodził jednak przeciwstok i tak oto, gdy tobogan znalazł się na wzniesieniu, wytracił prędkość, by rozwinąć ją ponownie, tyle że gnając w przeciwną stronę. Na szczęście Stanisław także tam doszusował, złapał zgubę i drżącą ręką odsłonił derkę, spodziewając się ujrzeć ledwo żywego turystę. I owszem, spojrzały na niego wielkie oczyska, tyle że zachwycone! „Ależ pan, panie ratowniku, jeździ!”, rzucił zazdrośnie narciarz, doceniając kunszt, na co Stanisław, nie tracąc animuszu, podkręcił sumiasty wąs, skromnie przyznając: „Cos to dlo mnie taki sius!”.


Robienie dobrej miny do nie najlepszej gry stanowiło w tamtych czasach element ratowniczej codzienności, nie bardzo było z czym iść na wyprawę, w górach tymczasem dużo się działo. Zamknięci w komunistycznym kraju Polacy korzystali, jak mogli, z rodzimych atrakcji, na szlakach i na ścianach wspinaczkowych roiło się więc od żądnych wrażeń turystów, tyle że słabo wyekwipowanych i równie słabo wyszkolonych.


– Bywało, że w weekend w ścianie wisiała setka taterników – wspomina pan Antoni Janik. – Do wspinaczki dosłownie ustawiały się kolejki. W ściany pchali się ci, którzy coś umieli, i ci, którzy nie mieli o tym zielonego pojęcia. Efekt był taki, że wypadek gonił wypadek. Pamiętam, że jednego roku, w latach sześćdziesiątych, mieliśmy sto osiem akcji!


A tu ani telefonów komórkowych, ani śmigłowca, ani skutera, ani nawet samochodu, żeby podrzucić ratowników możliwie najbliżej miejsca zdarzenia. Wszystko odbywało się „z buta” i wszystko, z dzisiejszej perspektywy, za późno. Biedak, który uległ wypadkowi w górach, musiał mieć nie lada szczęście, by przeżyć, bo – po pierwsze, ktoś musiał jego wypadek zobaczyć albo usłyszeć wołanie o pomoc, a po drugie, tenże świadek musiał mieć na tyle siły, determinacji i orientacji w terenie, żeby zbiec do najbliższego schroniska i o zdarzeniu poinformować dyżurujących tam ratowników. W tym czasie poszkodowany mógł co najwyżej gorliwie modlić się do Najwyższego o siłę, by doczekał przyjścia pomocy, co wcale nie było oczywiste, zważywszy na to, że zorganizowanie wyprawy i dotarcie na miejsce zdarzenia trwało godzinami.


– W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych znajdowaliśmy często zwłoki, rzadko udawało się uratować kogoś, kto był w ciężkim stanie – mówi wprost pan Janik. – Najgorsze były lawiny. Śniegi były po pas, w związku z tym sprzęt i ludzi dowożono do schronisk… sankami. Samo dotarcie na miejsce zdarzenia było bardzo trudne, dlatego wyprawy trwały nieraz po dwadzieścia godzin.


Dziś, gdy zdarzy się wypadek, w centrali TOPR-u natychmiast rozdzwaniają się telefony. Co najmniej kilka osób zgłasza to samo zdarzenie, w tym często dzwoni sam poszkodowany. Dyżurny ratownik od razu ma informację o miejscu wypadku oraz odniesionych przez turystę ranach i natychmiast organizuje wyprawę. Dodatkowych ratowników wzywa, wysyłając do nich esemes, dzięki czemu najszybsi potrafią dotrzeć do centrali w kilka minut!

Siedemdziesiąt lat temu ten proces odbywał się „drogą pantoflową”. Pierwszy z ratowników, który dowiadywał się o akcji, dawał znać drugiemu, drugi leciał do trzeciego itd. Z wiadomością do kolegów wysyłano żony, dzieci lub parobków.


– W moim rodzinnym domu przy ulicy Kościeliskiej była stacja TOPR-u – wspomina Maria Matejowa, córka słynnego ratownika Stanisława Gąsienicy z Lasa i wdowa po Stanisławie Matei, który zginął w katastrofie śmigłowca w Dolinie Olczyskiej. – To był jedyny punkt pogotowia mieszczący się poza centralą, z jedynym w okolicy telefonem. Przez nasz dom przechodziły więc wszystkie interwencyjne powiadomienia. Kiedy dzwoniła centrala TOPR-u z wiadomością o wyprawie, to tata łapał za plecak i przygotowywał się do wyjścia, a moim zadaniem, jako małej dziewczynki, było pobiec z wiadomością do sąsiadów, bo obok nas mieszkało kilku ratowników: Tadek Giewont, Staszek Giewont, Żymuła, Grandysowie, Władysław Gąsienica-Roj. Miałam ze sobą karteczkę, na której ojciec pisał czas i miejsce zbiórki, informując jednocześnie, czy transport, czyli konna furka (!), jest już zorganizowany. Ależ to były czasy. Sprzęt mieli tak strasznie kiepski, że kiedy po wojnie dostali rowery, to zdawało się, że mają do dyspozycji wehikuły czasu. Na „gaziki”, czyli radzieckie samochody terenowe typu GAZ-67, musieli czekać jeszcze dobrych kilka lat.


Tak jak na wiele innych rzeczy, które wolniej lub szybciej docierały pod Tatry, zmieniając oblicze Pogotowia. Pierwszego rozwojowego kopa dały TOPR-owi stalowe liny. Natychmiast wyparły wspomniane ciężkie sizalowe powrozy, uwalniając obolałe ramiona ratowników, ale co ważniejsze, pozwalając prowadzić trudne akcje ścianowe.

W 1958 roku do TOPR-u dotarł zestaw alpejski, zwany od pomysłodawcy specjalnej uprzęży „zestawem Grammingera”. Służył w akcjach w bardzo stromym terenie górskim. Pozwalał na opuszczanie bądź wciąganie na górę ofiary wypadku wraz z ratownikiem. To była prawdziwa rewolucja. Zestaw składał się ze stumetrowych, cienkich, ale bardzo wytrzymałych lin stalowych, które (huraaa!) można było łączyć ze sobą, uzyskując dowolną długość liny. W zestawie był bęben hamujący, dzięki któremu w sposób kontrolowany opuszczało się ratownika i rannego, oraz tak zwane szelki Grammingera, zwane czasem portkami, w których transportowano poszkodowanego.

Gdy toprowcy dostali ten wynalazek, od razu zabrali się do intensywnego ćwiczenia, co docenili cztery lata później, gdy na Kazalnicy doszło do bardzo poważnego wypadku i równie poważnej akcji, która określana jest mianem jednej z najtrudniejszych w historii TOPR-u.

W połowie gigantycznej ściany Kazalnicy zawisło dwóch słowackich wspinaczy. Jeden po uderzeniu głową o skałę zginął na miejscu, a jego partner wpadł w potrzask. Nie umiał poradzić sobie z ciałem kolegi, nie potrafił też samodzielnie zjechać do podstawy ściany.


– Stanęliśmy przed wyzwaniem pokonania czterystu dwudziestu metrów pionowej ściany – wspomina Antoni Janik. – Musieliśmy połączyć pięć stalowych lin, ale też wszystko dokładnie przemyśleć i dokładnie omówić, wtedy przecież nie było jeszcze łączności! Mogliśmy co najwyżej do siebie krzyczeć, nie mając żadnej gwarancji, że się usłyszymy. Mieliśmy tymczasem opuścić kolegę w przepaść „na głucho!”. Wiedzieliśmy, że to ogromne ryzyko, ale co było robić, nie mieliśmy wyjścia. Z duszą na ramieniu zabraliśmy się do działania i niestety nie obyło się bez kłopotów. I to jakich!


– Pierwszy zjazd wykonał Józek Uznański. Bezbłędnie – wspomina Michał Gajewski, kierownik tej wyprawy. – Sprawnie podebrał żywego wspinacza i bez problemu zjechał z nim do podstawy ściany. Podczas drugiego zjazdu po martwego taternika lina zablokowała się. Gramminger, którym właściwie ślepo się zachwycaliśmy, miał niestety słabe punkty: w miejscach łączenia lin powstawały zgrubienia, które podczas ocierania się o skały zahaczały o wyłomy skalne. I tu właśnie tak się stało, a wspomniany już brak łączności o mało nie doprowadził do tragedii. Lina zaklinowała się, ale my, będąc na górnym stanowisku, nie mieliśmy o tym pojęcia. Nie widzieliśmy tego, nie słyszeliśmy też kolegi z dołu, więc ciągle go opuszczaliśmy, nie mając świadomości, że zwoje liny kłębią mu się nad głową powyżej zaklinowanej złączki. Gdyby ta nagle odskoczyła, ratownik spadłby w sposób niekontrolowany, co mogłoby skończyć się jego śmiercią. Sytuację należało natychmiast opanować, czyli odbić linę z wyłomu skalnego tak, by jej nie uszkodzić. Wszyscy byliśmy w pełni świadomi wysokiego ryzyka, ale musieliśmy wykonać zadanie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.


Ta sytuacja pokazała jednak, że długie zjazdy bez możliwości porozumienia się między ratownikami to misja samobójcza. Toprowcy wpadli więc na pomysł, by wysyłać w rejon działań obserwatora, czyli ratownika, który będzie przyglądał się akcji z pewnej odległości i w razie zagrożenia krzyczał, dając w ten sposób znać, że dzieje się coś złego. Koncept, teoretycznie dobry, w praktyce nie wypalił. Ratownik nie zawsze wszystko widział, a darcie się wniebogłosy nie zawsze docierało tam, gdzie trzeba.

Z ulgą, radością i podnieceniem powitano więc w 1971 roku pierwsze radiotelefony skonstruowane przez warszawskiego inżyniera Wojciecha Nietykszę, którego wynalazek stał się kolejnym milowym krokiem w ratownictwie. Dzięki radiotelefonom można było nieść pomoc nie tylko bezpieczniej, ale i odważniej. Ratownicy sięgali głosem, gdzie wzrok nie sięgał, przekazując sobie niezbędne informacje. Toprowcy to cudo techniki nazwali Klimkami, na cześć słynnego Klimka Bachledy, i nie rozstawali się z nimi przez całe lata. Owszem, były one ciężkie i nieporęczne, ale do dziś nikt złego słowa o nich nie powie. Gwoli ścisłości radiotelefony „bazowe” w schroniskach nazywano z kolei Wawą, na część Wawrzyńca Żuławskiego18.


Wspomniana akcja na Kazalnicy trwała półtora dnia! Między innymi dlatego, że nocą przerwano działania, bo nie było nic widać. Mówimy przecież o czasach pochodni, zatem konia z rzędem temu, kto odważyłby się wspinać po pionowej ścianie przy rachitycznym ich blasku. O czołówkach nikt wtedy jeszcze nie marzył, brakowało też porządnych latarek, w związku z tym akcje taternickie po zapadnięciu zmroku po prostu wstrzymywano. Owszem, ratownicy podchodzili możliwie najbliżej miejsca wypadku, zakładali nawet stanowiska i poręczówki, nie mówiąc o podtrzymywaniu na duchu poszkodowanych, ale ze zjazdem lub wspinaczką do nich czekali do świtu. Kiedy zatem w Tatrach nastała jasność, czyli gdy ratownicy dostali kolejny wynalazek w postaci stałej mocnej wiązki świetlnej, znowu ruszyli do przodu.

♦ ♦ ♦

Pierwsze czołówki dotarły do TOPR-u w latach siedemdziesiątych, tyle że niewiele miały wspólnego ze sprzętem, który teraz mamy w sklepach.

– Były zwyczajnie do dupy – nie owija w bawełnę Andrzej Blacha, zwracając uwagę na najistotniejszą rzecz, która je dyskwalifikowała: – Baterie! Błyskawicznie się wyczerpywały, a że w tamtych czasach (mowa o latach osiemdziesiątych) kosztowały majątek, zamykano je w szafie wyprawowej i… reglamentowano jako towar szczególnie cenny. Jaka więc mogła być użyteczność sprzętu na baterie? Zerowa! Dziś brzmi to tak niewiarygodnie, że aż absurdalnie, a jednak właśnie z tego powodu do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku używaliśmy pochodni! Do niedawna więc niewiele widzieliśmy, nie mówiąc już o tym, że notorycznie mieliśmy przepalone ubrania. Wystarczył lekki podmuch wiatru, by tryskały w powietrze kaskady iskier i smoły. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, żeby nie podpalić kolegów lub samemu nie stać się żywą pochodnią. Kiedy więc pojawiły się naprawdę dobre, mocne czołówki, odetchnęliśmy z ulgą. Nie mówiąc już o tym, że świat nam się rozjaśnił, choć nie od razu.

Pamiętam, jak chodziliśmy z latarkami monterskimi, taszcząc na plecach specjalne skrzyneczki. Patent był dość ciekawy i polegał na tym, że do zwykłej latarki podłączało się kabelek, który prowadził do żarówki w czołówce. Jeśli z jakichś powodów kabelek się wysunął, wyłączając czołówkę, automatycznie włączała się latarka. To było całkiem dobre rozwiązanie, wymyślone przez jakąś polską firmę z Częstochowy, ale nijak miało się do czołówek francuskiej firmy Petzl. Dopiero one wprawiały nas w szczery zachwyt, zwłaszcza że można było przebierać w różnych modelach: na diody, na żarówki, na żarówki i diody, wodoodporne. Cuda-cudeńka, dzięki którym zobaczyliśmy, jak wiele można zobaczyć! Dostęp do nich wciąż jednak był mocno ograniczony z powodu bajońskich jak dla nas cen.


– Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych czołówka Petzla w przeliczeniu na złotówki kosztowała dwadzieścia pięć milionów! Starych złotych, żeby było jasne, ale i tak dla nas to była cena jak za statek kosmiczny – wspomina Sebastian Szadkowski. – W najlepszym czasie lat dziewięćdziesiątych przeciętna pensja wynosiła przecież trzy miliony złotych, zatem jeśli chciało się mieć czołówkę albo coś, co ją przypominało, trzeba było ruszyć głową i samemu coś wykombinować. Moja pierwsza czołówka wobec tego składa się, uwaga, z: mydelniczki, półtorawoltowej żarówki i czteroipółwoltowej baterii!


Dziś na szczęście nie trzeba szukać ratunku w szalonej kreatywności, choć tysiąc trzysta złotych za niektóre modele czołówek wciąż może przyprawiać o zawrót głowy. Odzyskanie wzroku przez ślepca jest jednak bezcenne, a tak pojawienie się ledowego światła odebrali grotołazi.


– Mając tysiąc trzysta lumenów na czole, zaczęliśmy poznawać jaskinie od nowa – mówi Roman Kubin. – Byliśmy w szoku, wchodząc do doskonale znanych nam dziur i odkrywając korytarze, studnie, kominy, o których nie mieliśmy pojęcia, choć przechodziliśmy obok nich latami. Ale tak to już jest, że jak ma się kiepskie światło, to patrzy się przede wszystkim pod nogi, a kiepskie światło dominowało w jaskiniach. Chodziliśmy z lampami karbidowymi19, które owszem, dawały przyjemny dla oka, bardzo plastyczny pomarańczowy blask, tyle że słaby. Nie bardzo jednak było w czym wybierać, człowiek więc cieszył się z tego, co ma, a nawet doszukiwał się dobrych stron. Lampy karbidowe dawały romantyczne światło, poza tym, dzięki zachodzącej w wytwornicy reakcji termicznej pomiędzy wodą a karbidem, grzały wiecznie zmarzniętych grotołazów.


– Mogliśmy wysuszyć skarpetki, rękawiczki i trochę się ogrzać, co w nieprzyjemnym wilgotnym środowisku jest na wagę złota – mówi Sebastian Szadkowski. – W jaskini cały czas jest się przemoczonym i spoconym, a maksymalna temperatura pod ziemią to tylko cztery stopnie Celsjusza. Wystarczy na chwilę stanąć w bezruchu, by przemarznąć do szpiku kości. Przytulenie się do takiej karbidóweczki było więc niezwykle przyjemne. Teraz mamy pakiety chemiczne, specjalne namioty, punkty cieplne, bez żalu zatem pożegnaliśmy karbid, zwłaszcza że okazał się największym złem, jakie ludzie wnieśli do jaskiń. Nie dość, że niemiłosiernie śmierdział, to jeszcze na długie lata potężnie zanieczyścił teren. Zatruł podziemne wody i jeziora, a skamieniałe złogi węglanu wapnia wtopiły się w tatrzańskie skały, tak że TPN całymi latami zdrapywał go ze ścian i sukcesywnie wynosił na powierzchnię. Dlatego używanie karbidu jest teraz całkowicie zabronione.

♦ ♦ ♦

Wszelkie nowości, w postaci sprzętu lub ubrań, które mimo żelaznej kurtyny jakoś docierały do Polski, były trochę jak łakocie za szybą. Teoretycznie dostępne, praktycznie – nie bardzo. W latach osiemdziesiątych cały import kontrolowała firma Universal, odpowiedzialna za prowadzenie żelaznej polityki zakupowej. Sprowadzało się to do tego, że kontrolowała zakupy, czyli de facto decydowała, nie mając jednocześnie zielonego pojęcia o realnych potrzebach TOPR-u. Efekt był taki, że ratownicy nie dostawali tego, co chcieli, tylko coś, co przypominało to, co chcieli, będąc jednak czymś innym, do tego mocno wątpliwej jakości.


– Pamiętam akcję na Kazalnicę w 1984 roku po wspinacza, który uległ wypadkowi na drodze zwanej „Schody do nieba” – wspomina Andrzej Blacha. – Polecieliśmy po niego śmigłowcem.


Tak, pod Tatrami pojawił się śmigłowiec. Pierwsza maszyna wzbiła się w tatrzańskie niebo już w 1962 roku, ale pionierski lot jednosilnikowym SM-1 skończył się mało efektownie – maszyna, która miała dolecieć do Pięciu Stawów Polskich, ostatecznie przysiadła na Równi Krupowej, pokonana przez pogodę.


– Polecieliśmy na Kazalnicę po rannego, na miejscu Mietek Ziach wykonał standard, czyli desantował się w rejonie szczytu, zjechał sto dziesięć metrów na linie, zapakował taternika w nosze, wciągnęliśmy obu na górę i wróciliśmy do Zakopanego.


Wszystko poszło zgodnie z planem i pewnie nikt nie wracałby do tej akcji, gdyby nie historia, która wydarzyła się kilka dni później, gdy władze miasta poprosiły TOPR o pomoc w przeniesieniu ponadtrzystukilogramowego bloku skalnego na pomnik Stanisława Marusarza. Ratownicy zgodzili się wykonać zadanie. Zabrali ze sobą ten sam zestaw Grammingera, którym, jak już wiemy, parę dni wcześniej ratowali taternika.


– Zamarliśmy, kiedy w trakcie podnoszenia głazu karabinek zrobił niewybredne fruuu, rozdziawiając paszczę. Otworzył się z taką łatwością, jakby był z plasteliny. Wtedy zapaliły nam się wszystkie kontrolki i to był moment, w którym uznaliśmy, że kupowanie dziwnego sprzętu przez dziwnych ludzi to zwykłe przestępstwo. Zaczęliśmy więc boje o normalność, czyli o to, żebyśmy sami mogli decydować o naszym wyposażeniu. Walka trwała kilka lat i sięgała wielu ministerstw, w końcu jednak w 1987 roku przyszła zgoda. Wtedy Paweł Zadarnowski natychmiast odpalił swojego „ogórka”, czyli transportowego volkswagena, i z Piotrkiem Malinowskim ruszyli do fabryki Salewa w Niemczech, gdzie zrobili zakupy jak się patrzy.


– Poważnych rzeczy nie da się robić na niepoważnym sprzęcie – przyznaje Krzysztof Długopolski i dodaje, że w TOPR-ze nie ma miejsca na improwizację czy partyzantkę. – Oczywiście my sami, prywatnie, podczas wspinaczek i treningów czasami balansowaliśmy na granicy, kupując na użytek własny karabinki i przyrządy robione przez tak zwanego Kazia „Mordercę”. To był gość z Kielc, który chałupniczo klepał taki sprzęt. Nie miał przy tym, rzecz jasna, żadnych certyfikatów, w żaden sposób tego sprzętu nie sprawdzał, można więc założyć, że był co najmniej wysoce niepewny. Ale, co ciekawe, to nie jego „rękodzieło” stało się przyczyną szokującej ksywki. Facet był taternikiem i ostro się wspinał, w każdym razie i jego wyczyny, i jego sprzęt znane były w środowisku wspinaczy. Nie znam przypadku, żeby ktoś przez Kazia zginął. Znam za to wiele osób, które dzięki Kaziowi osiągnęły niejeden szczyt. W czasach komuny profesjonalny sprzęt można było kupić wyłącznie za dewizy, i to za tak niewyobrażalne sumy, że wybór był prosty – albo Kaziu, albo nic, dlatego ci, którzy kochali góry, kochali też Kazia. Oczywiście jego wyroby nigdy oficjalnie nie były używane w TOPR-ze, ale wychowało się na nich całe pokolenie ratowników. A zatem cześć i chwała Kaziowi Mordercy!


– Za moich czasów ratownik ochotnik dostawał od Pogotowia: czerwony sweter i czerwoną czapeczkę na głowę. I tyle. Kropka – wspomina Jerzy Maciata. – Resztę samemu trzeba było sobie zorganizować. Mama więc plotła z wełny rękawiczki, a mój brat Jędrek szył dla nas portki ortalionowe na wyprawy, o ile załatwił materiał! Sami też robiliśmy sobie uprzęże! Teraz to jest nie do pomyślenia, ale kiedyś sprawa była prosta: albo masz czym ratować, albo nie ratujesz wcale. Profesjonalny sprzęt dostawali wyłącznie ratownicy zawodowi, reszta pracowała na tym, co miała. Obrabialiśmy zatem na tokarce aluminiowe krążki, tworząc własne rolki „Petzla” z gustowną obudową z blachy mosiężnej, a wieczorami bez wstydu łapaliśmy za igłę i dratwę, by ręcznie szyć uprzęże. Test wytrzymałościowy rzeczonych szelek polegał na tym, że po włożeniu ich na zad dwóch wyrośniętych kolegów wieszało się na nich, szarpiąc wściekle, z nadzieją, że co ma puścić, puści teraz, obnażając słabe punkty konstrukcji. To były czasy, w których powiedzenie „ryzyk-fizyk” zdawało się mottem wszelkiego działania.

Weźmy nasze pierwsze toprowskie skutery – ruskie burany. Jezu, ile było z nimi roboty! Notorycznie chodziliśmy cali ufajdani, bo to cholerstwo ciągle się psuło. Wiecznie trzeba było przy nich majstrować i człowiek na okrągło śmierdział benzyną. Mieliśmy tu, na zapleczu, prawdziwy warsztat samochodowy, który hulał pełną parą. Kombinowaliśmy, wycinaliśmy coś z blach, przerabialiśmy zaczepy, klęliśmy przy tym na czym świat stoi, ale robiliśmy koło tego, bo to była nowość. Jak jechałeś takim buranem z akią, to było coś! To nic, że te akie non stop się wyczepiały, pokrucyfiksowało się trochę, przerobiło to i owo i jakoś to było. Dziś słucha się tego jak opowieści z epoki kamienia łupanego, dziś każda rzecz musi mieć certyfikat, atest, musi być sprawdzona i bezpieczna. Wtedy mieliśmy ratować ludzi, tyle że nikt się nie interesował, jak i czym to zrobimy.


Gdy opadła żelazna kurtyna, TOPR ruszył z kopyta, oczywiście w stronę Zachodu. Ratownicy, nie mając punktów odniesienia, spodziewali się, że między nimi a kolegami z innych gór świata będzie przepaść, tymczasem okazało się, że nie jest źle. Owszem, Zachód zachwycał ogromem wyposażenia i, z naszej perspektywy, kosmicznie nowatorskim sprzętem, za to umiejętnościami to my wprawialiśmy Zachód w zdumienie.


– W 1992 roku wyjechaliśmy na szkolenie do Austrii – wspomina Blacha. – Pełni nadziei i ciekawości świata ruszyliśmy w trasę… karetką! Fiatem kombi, z przyciemnianymi szybami. Byliśmy strasznie podekscytowani! Czegoż to myśmy się tam nie spodziewali?! Czegoż to nie oczekiwali! I co? I nic! Niczego się tam nie nauczyliśmy, bo Austriacy byli zwyczajnie gorsi od nas. Oczywiście, ich organizacja pracy oraz rozmach działania robiły wrażenie, podobnie jak przygotowane ćwiczenia, ale nie pokazali niczego, czego my byśmy nie robili. Co więcej, mając łatwy dostęp do nowoczesnego sprzętu, wcale z niego nie korzystali! Na przykład wciąż pracowali na węzłach wspinaczkowych zwanych prusikami, podczas gdy my mieliśmy już przyrządy zaciskowe typu „małpa”. A mieliśmy je po tym, jak w 1982 roku przyjechali do nas francuscy ratownicy jaskiniowi i przez dwa tygodnie szkolili nas w tatrzańskich jaskiniach, ucząc najważniejszych jaskiniowych technik ratowniczych. Przekazali nam wtedy mnóstwo wiedzy z różnych dziedzin ratownictwa górskiego, a my porządnie odrobiliśmy lekcję, adaptując wiele z tych technik do naszych warunków. Kiedy więc na tym szkoleniu w Austrii pokazaliśmy, co umiemy, to szczęki wszystkim opadły. Inna rzecz, że Austriacy nie bardzo się tym przejęli, bo ich podejście do ratownictwa jest, delikatnie rzecz ujmując, dziwne. Szczycili się na przykład tym, że w stowarzyszeniu nie ma ratowników zawodowych. Że, hołdując starym zasadom, utrzymują strukturę opartą wyłącznie na ratownikach ochotnikach, co dla nas jest zwyczajnym dziwactwem. Żadna firma bowiem, a już na pewno ratownictwo, nie będzie się rozwijać, mając wyłącznie ludzi z doskoku.


TOPR nigdy nie zamierzał stać w miejscu, choć ograniczenia sprzętowe nie zawsze pozwalały rozwinąć skrzydła. Czterdzieści lat temu nacisk na szkolenia i poziom tych szkoleń pozostawiały wiele do życzenia, głównie z powodu braku odpowiednich narzędzi. W ratownictwie zachodzi ścisła korelacja pomiędzy tym, co się umie, a tym, co się ma. Teoria musi znaleźć pokrycie w praktyce, bo samym gadaniem jeszcze nikt nikogo nie uratował, szkolenia muszą odbywać się w terenie, w terenie zaś musi być sprzęt. Dlatego gdy opadła żelazna kurtyna i TOPR zaczął mieć dostęp do nowoczesnego wyposażenia, natychmiast stał się jedną z najlepszych służb ratowniczych.


– Zmieniał się sprzęt, ale też zmieniało się nasze podejście do ratownictwa – przyznaje Andrzej Maciata. – Z grupy narwanych ochotników, z takiego trochę pospolitego ruszenia, staliśmy się absolutnymi zawodowcami, absolutnymi profesjonalistami. I tu nie chodzi o same umiejętności ratowania, ale także o nasze podejście do tego. Na początku mojej kariery, a było to czterdzieści lat temu, gdy działałem jako ochotnik, wszystko odbywało się na zasadzie: „Eee, co się przejmujesz! Damy radę! Jakoś to będzie. Nie ma się co szkolić”. Trochę jak w tym przewrotnym powiedzeniu: „Gorzej było, a chwalili”. Teraz do TOPR-u wstępują zawodowcy, ludzie, którzy szkolą się na własną rękę, za własne pieniądze i z własnej woli pogłębiają wiedzę, dzięki czemu ich poziom już na wejściu jest bardzo wysoki.

♦ ♦ ♦

Dostęp do nowoczesnego sprzętu to podstawa rozwoju, podobnie jak powszechny dostęp do technologicznych wynalazków, takich jak wspomniane już genialne „Klimki”. Komunikacja jest jedną z najistotniejszych części procesu ratowniczego, a w wielu wypadkach wręcz fundamentem sukcesu. Przecież samo wołanie o pomoc jest formą komunikacji, a w każdym razie próbą jej nawiązania.


– Tu stajemy się sobie bardziej bliscy, bardziej życzliwi, bardziej skłonni do poświęceń – mówi Maciej Latasz. – W górach jest zdecydowanie większa solidarność. Ludzie potrafią się zatrzymać, zapytać, czy nie potrzebujesz pomocy. I potrafią udzielić ci tej pomocy lub zadzwonić po nią i zostać przy tobie, czekając na jej nadejście. Po prostu troszczą się o słabszego, nawet jeśli jest zupełnie obcą osobą. Ta solidarność jest namacalna, a przecież zapewne są to ci sami ludzie, którzy w mieście niechętnie zajmą się potrzebującym. Dlatego mówimy, że góry uczłowieczają, bo sprawiają, że ludzie zmieniają swoje zachowanie – stają się lepsi.


– Tu czujemy, że nasz wybór i nasza postawa mogą zdecydować o czyimś życiu lub śmierci – kontynuuje Maciata. – O ile w mieście łatwo nam włączyć tryb „ktoś inny to za mnie załatwi”, o tyle zostawienie rannego na szlaku to skaza na całe życie. My, w przeciwieństwie do mediów, które sprzedają głównie głupie i nieprzemyślane zachowania turystów, widzimy tę drugą stronę medalu i w wielu przypadkach jesteśmy prawdziwie zbudowani. Pamiętam chłopaka, który znosił z Krzyżnego dziewczynę na plecach. Zupełnie obcą mu osobę. Zobaczył, że jest osłabiona, wymiotuje i jest z nią naprawdę źle. Zadzwonił do nas z prośbą o pomoc, ale jej nie zostawił. Zrezygnował z własnych planów wycieczkowych, wziął ją na grzbiet i wyszedł nam naprzeciw. Albo pan, który podszedł do „odpoczywającego” na szlaku mężczyzny, bo coś go zaniepokoiło. Mimo zapewnień osłabionego, że nic mu nie jest, turysta nas wezwał, widział, że mężczyzna bełkocze. Jego zainteresowanie uratowało temu człowiekowi życie. Miał wylew.


Niedawno grupa turystów, narażając własne życie, przeprowadziła spektakularną akcję ratowania człowieka, który spadł ze Zmarzłych Czub. Było sierpniowe popołudnie, gdy do centrali TOPR-u przyszło zgłoszenie, że na niewielkiej półce skalnej tuż nad przepaścią leży nieprzytomny mężczyzna. Świadkowie zdarzenia uznali, że sytuacja jest na tyle dramatyczna, że muszą do niego zejść, by uchronić go przed upadkiem w otchłań. Ratownicy, znając teren, odradzali im tego typu działania, turyści jednak nie odpuścili. Kiedy więc nad Zmarzłe Czuby nadleciał toprowski Sokół, oczom ratowników ukazał się mrożący krew w żyłach, ale jednocześnie wzruszający widok ludzkiego łańcucha, na którego końcu wisiał ranny. Turyści, trzymając za ręce jeden drugiego, opuścili się do poszkodowanego i zabezpieczali go przed upadkiem w przepaść. Niewątpliwie uratowali mu życie, bo rannego od zsunięcia się w otchłań faktycznie dzieliły centymetry. Mężczyzna był w bardzo ciężkim stanie. Wyciągnięcie go z tego terenu okazało się ogromnym wyzwaniem. Miał niekontrolowane wymioty, zachłystywał się, zabezpieczenie go w pionowej ścianie graniczyło z cudem. Na miejsce musiał dolecieć lekarz, żeby rannego zaintubować i odpowiednio przygotować do transportu. Śmigłowiec z rannym od razu poleciał do Krakowa, dzięki czemu mężczyzna szybko trafił na stół operacyjny. Miał krwiaka mózgu. Przeżył! Dzięki odwadze innych.


Taka odwaga potrafi zmieniać świat, a czasem nawet odmienić lub przypieczętować jego losy. I to dosłownie. Mało kto wie, że właśnie w Tatrach pewnego czerwcowego dnia 1914 roku empatia jednego człowieka doprowadziła do zmiany porządku na Ziemi. W tym wypadku niestety, zdecydowanie niestety, ale jak mówi stare powiedzenie: „Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”, a zatem…

Jest czerwcowy poranek 1914 roku. Znany nam już Stanisław Gąsienica-Byrcyn, świetny przewodnik i ratownik TOPR-u, prowadzi w Tatry wycieczkę gimnazjalistów z Nowego Sącza. Marszruta zakłada przejście przez Zawrat do Pięciu Stawów, a potem dojście do Morskiego Oka. Warunki w górach są jednak fatalne. Wysoko w Tatrach wciąż trzyma zima, szlaki są zasypane i oblodzone, Byrcyn zmienia więc plany, kierując grupę na południowy trawers Świnicy. Na przełęczy zarządza wyczekiwany odpoczynek, lecz, co okaże się za moment, nie wszystkim przyjdzie złapać oddech. Ledwo grupa wpada w błogi letarg, gdy od Zawratu daje się słyszeć wołanie o pomoc. Toprowiec natychmiast staje w gotowości, a kierownik wycieczki, Florian Wiliński, decyduje się zwolnić go na chwilę z obowiązków przewodnika, by mógł pełnić ratowniczą powinność. Rusza więc na pomoc w honorowej asyście uczestniczącego w wycieczce aptekarza, magistra Bączkowskiego, oraz kilku rosłych chłopców, potrzebnych do ewentualnej ewakuacji ratowanych. Pół godziny później ekipa wraca, cała i zdrowa, prowadząc dwóch przemoczonych, przemarzniętych, ale ocalonych turystów. A właściwie spacerowiczów, bo jak wspomina Wiliński: „Nie mieli ze sobą nawet najlichszego ekwipunku wycieczkowego, nawet torby czy plecaka ani choćby kawałka chleba”.

„Malinowski, poseł do Dumy”, przedstawił się pierwszy z uratowanych, wylewnie dziękując za pomoc, podczas gdy drugi mruknął tylko „Uljanow”, patrząc spode łba na swoich wybawców.

Panowie, jak się okazało, wpadli w oblodzoną skalną grzędę Zawratu, w której, gdyby nie pomoc, niechybnie by zginęli. Wiliński mówi wprost: „O wyjściu o własnych siłach nie mogło być mowy, nic innego nie mogli uczynić, tylko stać cierpliwie, a lodowata woda ze zwisającego nad nimi topniejącego lodu ściekała na nich. Nietrudno odgadnąć, jaki byłby ich los, gdyby zostali w tym położeniu choćby przez jedną noc, gdyż wówczas w nocy panował jeszcze mróz. Wyciągnięcie ich na linach z tej czeluści było nadzwyczajnym, szczęśliwym przypadkiem, w tych czasach bowiem w Tatrach, w początku czerwca żywego ducha, jak się to mówi, nie spotykało się!”20.

– W ten sposób mój ojciec osobiście przyczynił się do rozwoju komunizmu! – przyznaje Kazimierz Gąsienica-Byrcyn, dodając pół żartem, pół serio, że to był chyba jedyny przypadek w historii TOPR-u, kiedy ratownik miał poważne wątpliwości, czy aby dobrze zrobił, udzielając pomocy. – „Kiebyk wiedział, że to Lenin, to by były inne losy Europy!”, mawiał ojciec z uśmiechem, dodając, że „jeszcze mu skurwisyn za dwie dniówki winien!”21.

„Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”, mówi Talmud, i gdyby słowo „ratuje” zamienić na „zmienia”, trudno byłoby o lepszą ilustrację tej mądrości.

W każdym razie bez zainteresowania i empatii ani rusz, ale ważne miejsce w obecnym zestawie pierwszej pomocy ma… telefon komórkowy. Fakt, że nigdzie się bez niego nie ruszamy, sprawia, że stał się on kolejnym ważnym elementem w rozwoju ratownictwa.

♦ ♦ ♦

– Dawniej w centrali TOPR-u był jeden telefon i jeden radiotelefon. Informacje o wypadkach przeważnie docierały drogą radiową, ze schronisk, bo tam zazwyczaj trafiał świadek zdarzenia, wszystko więc trwało strasznie długo – wspomina Tomasz Wojciechowski. – Teraz wręcz przeciwnie, mamy informacje na bieżąco. Bywa, że lawina jeszcze nie wyhamowała, a my już wiemy, że coś się dzieje. Dzięki temu niemal jednocześnie z dotarciem informacji uruchamiany jest śmigłowiec i jeśli warunki na to pozwalają, w ciągu tak zwanej złotej godziny poszkodowany ma szansę znaleźć się w szpitalu. I to jest największy plus telefonów komórkowych. Ale i przekleństwo, bo często jesteśmy wzywani do zdarzeń, gdzie mogłoby się obyć bez nas.


Reakcja ratownika dyżurnego na wezwanie i podejmowane przez niego kroki zależą od tego, w jakim stanie jest człowiek wzywający pomocy, w jakim jest terenie, jakie są tam warunki i jakie są prognozy pogody. Ratownik telefonista musi ocenić wszystkie te elementy i na ich podstawie podjąć decyzję, co robić dalej, to bardzo ważna rola.


– Zawsze powtarzam, że „telefonista” może łatwo trafić na pierwsze strony gazet, bo na tym stanowisku nietrudno o pomyłkę – przyznaje Wojciechowski. – Odbieramy masę zgłoszeń, ważnych i nieważnych, irytujących, kłopotliwych i natarczywych. Ludzie dzwonią do nas w przeróżnych sytuacjach i z różnymi sprawami, a my wszystko musimy przefiltrować, przeanalizować, zachowując przy tym maksymalną czujność. „Telefonista” ocenia sytuację i decyduje, czy uruchomić całą machinę ratowniczą, czyli powiadomić o zgłoszeniu kierownika dyżuru, który podejmuje dalsze kroki. Jeżeli zatem „telefonista” zbagatelizuje sprawę lub coś mu umknie, może to kogoś kosztować życie. Musi więc mieć się na baczności, by w nawale zgłoszeń nie przegapić tych ważnych.

Pamiętam dwunastogodzinny dyżur, podczas którego odebraliśmy ponad pięćset połączeń telefonicznych. Trwały poszukiwania turysty, w które koniecznie chciały się włączyć straż pożarna, ludność miejscowa, a nawet, na specjalną prośbę premiera, trzecie skrzydło Lotnictwa Transportowego. I wszyscy dzwonili, dzwonili, dzwonili i ktoś te telefony musiał odbierać! HORROR! Zwłaszcza że wszystkie numery TOPR-u zazwyczaj obsługuje jeden człowiek. To oznacza, że nawet jeśli ktoś nie dzwoni na numer alarmowy, tylko na tak zwany normalny, w nadziei, że w ten sposób nie będzie przeszkadzał, to i tak blokuje linię, ponieważ zajmuje „telefonistę”.


W TOPR-ze jest ścisły podział ról, każdy wie, co ma robić i co do niego należy. Telefonista jest od łączności ze zgłaszającym wypadek, a kierownik dyżuru organizuje wyprawę, zbierając ludzi i podejmując decyzję, jak ma przebiegać akcja. Wszystkie te czynności odbywają się w dyżurce, która w momencie przyjęcia zgłoszenia staje się centrum dowodzenia. Wtedy to małe pomieszczenie z dźwiękoszczelną szybą, zza której można obserwować całe „zamieszanie”, wygląda jak plan filmowy amerykańskiego thrillera. Dzieje się tam jednocześnie tak dużo rzeczy, że niezorientowany w sytuacji człowiek ma wrażenie, iż nastąpiła jakaś eksplozja emocji: dźwięków, głosów, krótkich komend i szybkich na nie reakcji. Rzeczywistość zdaje się rozwarstwiać. W jednej z warstw obdzwaniani są ratownicy, których wzywa się na wyprawę, w innej trwają rozmowy z ekipą, która już zbiera się do akcji, w kolejnej – kontroluje się sytuację, z często pozostającym na linii poszkodowanym lub świadkiem zdarzenia, trwają także rozmowy przez radiotelefon ze śmigłowcem, który wzbija się w powietrze. Każdy niepotrzebny komentarz, każda niepotrzebna w dyżurce osoba są źle widziane, organizacja wyprawy jest bowiem naradą wojenną, alertem najwyższego stopnia, który wymaga maksymalnego skupienia.

Bywa, i to wcale nierzadko, że na to nakłada się kolejne wezwanie, a więc konieczność organizacji następnej wyprawy, po chwili jeszcze jednej i jeszcze jednej, a może nawet dwóch – to obraz dyżuru w szczycie sezonu, w którym kilka akcji i wypraw prowadzonych jest jednocześnie. Jeśli nasza wyobraźnia ogarnie to wszystko – witamy w TOPR-ze.

Cztery wezwania w ciągu trzech minut – taki swoisty rekord „pobił” na swoim dyżurze kierownik Andrzej Maciata.


– To był jeden z najtrudniejszych dni, jakie przeżyłem w Pogotowiu. Była zima, koniec roku. Przez cały dzień nie działo się nic. Cisza, spokój, nuda. I nagle telefon. Lawina! Spod progu Zmarzłego Stawu spadł chłopak z deską śnieżną. Żyje, ale ma poważny uraz miednicy, sprawa pilna. Kilka sekund później znowu telefon: na drodze wspinaczkowej Wesołej Zabawy wisi niespecjalnie wesoły wspinacz, który spadł z pierwszego wyciągu, trzeba go stamtąd szybko zdjąć. Nie zdążyłem złapać oddechu, gdy nadeszło kolejne zgłoszenie: poślizgnięcie i upadek z wysokości. A na deser telefon numer cztery: lawina pod Świstówką, z dwiema zasypanymi osobami!

I teraz tak. Po pierwszym telefonie wysłałem śmigłowiec po tego chłopaka nad Zmarzły Staw. Kiedy Sokół był w powietrzu, nadeszła wiadomość o lawinie, brałem więc pod uwagę zawrócenie go do tego wypadku, okazało się jednak, że śmigłowiec wypada z gry, ponieważ w górach potwornie wieje. Nie jest w stanie dolecieć w żadne miejsce, a nawet wylądować obok centrali TOPR-u, więc od piętnastu minut krąży nad polaną, nie mogąc przysiąść, tak nim rzuca. My tymczasem na gwałt musimy zorganizować cztery wyprawy. Wzywam chłopaków z domów, wysyłam po nich samochody, jednocześnie decydując, kto gdzie idzie i w jakiej kolejności. Było jak w ulu, a ja jako kierownik dyżuru musiałem nad tym panować. Mając ograniczoną liczbę ludzi i środków, musisz zdecydować o kolejności działań. Zarządzić tym, co masz. Wtedy trzeba dokonać czegoś w rodzaju triażu, czyli sklasyfikować wypadki w zależności od zagrożenia życia rannych. Jeśli więc mamy gościa ze złamaną nogą i gościa, który spadł ze ściany, to w pierwszej kolejności wyślę ratowników do wspinacza, bo prawdopodobieństwo śmiertelnych urazów po takim upadku jest dużo większe niż ewentualne powikłania po złamaniu nogi. Sytuację jednak cały czas trzeba analizować i w razie konieczności dokonywać korekty decyzji. Dlatego jeżeli zaczyna się bardzo duży ruch turystyczny, kierownik dyżuru zazwyczaj wcześniej wysyła zapytanie do ratowników o tak zwaną gotowość. Dzisiaj na przykład mamy duże prawdopodobieństwo jakiegoś poważnego wypadku, bo Zakopane jest nabite ludźmi, właśnie wyszło słońce, tyle że w górach po nocnych przymrozkach jest lód! Przewidując, że ktoś skądś spadnie, zaraz po objęciu dyżuru zapytałem, w jakim stanie jest śmigłowiec (wiedziałem bowiem, że miał drobną usterkę), policzyłem też dokładnie, jaki mam stan ludzi na już. Dziś na szczęście na dyżurze jest sporo ratowników, bo aż ośmiu, plus ja, plus zespoły w schroniskach, plus trzech dyżurujących na śmigłowcu, i to są ludzie do wyjścia od zaraz. Zresztą wyszli, bo właśnie prowadzimy dwie akcje. Dwie złamane nogi – jedna na Kasprowym Wierchu, druga na Przysłopie Miętusim. Na szczęście w obydwa te miejsca ratownicy spokojnie mogą dojechać kolejką i samochodem, gdybym jednak miał w zanadrzu, załóżmy, tylko trzech ratowników, już wysyłałbym do kolegów esemesy z prośbą o zgłaszanie gotowości. Gotowość to rodzaj dyżuru pod telefonem, więc każdy, kto ją potwierdza, ma spakowany plecak i zaraz po wezwaniu rusza do centrali.


Wezwania na akcję są dwojakie. Albo wysyła się esemes z hasłem „ratownicy potrzebni od razu”, albo „ratownicy potrzebni do ewentualnej akcji”. Jeśli toprowcy dostają wersję A, od razu ruszają do centrali. Wersja B oznacza, że czekamy na wezwanie, które wcale nie musi nastąpić. Może też zdarzyć się sytuacja, że mimo ściągnięcia ratowników z domów wciąż jest ich za mało do obstawienia wszystkich prowadzonych wypraw, wtedy lżej ranni po prostu są zmuszeni czekać w kolejce. I takie historie bywały.


– Kiedyś pewna turystka ze skręconą kostką czekała na pomoc dwie godziny – przyznaje Maciata. – Mieliśmy tak dużo innych, znacznie poważniejszych wypadków, że nie byliśmy w stanie szybciej wysłać do niej ratowników. Bidulka nie mogła zejść z Grzybowca, ale rozumiała naszą sytuację i nie miała pretensji. Na szczęście takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko, znacznie częściej bijemy rekordy szybkości, oczywiście jeśli w akcjach bierze udział śmigłowiec. Niektóre nasze wyniki mogą szokować: dziesięć minut od zgłoszenia do odstawienia rannego do szpitala naprawdę robi wrażenie.


– Nigdzie nie ma zapisanych czy też ustalonych norm, w ile minut mamy być gotowi do akcji, ale robimy wszystko, by ruszyć jak najszybciej – mówi Henryk Florkowski. – W związku z tym nie raz zapominaliśmy o pozostawionych na gazie garnkach, stawiając do pionu strażaków, gdy włączał się alarm przeciwpożarowy. Niejeden garnek trzeba było wyrzucić i z niejednego alarmu się wytłumaczyć, bo jakoś tak mamy, że nie selekcjonujemy wypadków na lżejsze i trudniejsze, a co za tym idzie, na ważniejsze i mniej ważne. Jak jest wezwanie, to lecimy, i to dosłownie. Inna rzecz, że trzeba to robić rozsądnie, to znaczy sprawdzić to, co musi być sprawdzone, i zabrać to, co musi być zabrane.


Zbawienne „śmigło” ciągnie jednak za sobą smugę cienia. Ledwo bowiem Sokół zakręci łopatami, ledwo ryknie w przestworzach, w dyżurce TOPR-u natychmiast rozdzwaniają się kolejne telefony, tym razem od dziennikarzy. Niestety, trzeba odebrać również te, by ostatecznie rzucić słuchawką, gdy namolny gryzipiórek nie daje za wygraną.

♦ ♦ ♦

– Nie lubimy głupich mediów! A głupie media to te, które nie wiedzą, o co pytać, i bezczelnie zawracają głowę – mówi otwarcie Andrzej Blacha. – To jest niekończąca się historia, bo jak jedni się podszkolą, to przychodzą następni, znowu zieloni, i tak miotamy się w chocholim tańcu. Pamiętam, jak kiedyś wpadł do nas taki żółtodziób. Byłem akurat kierownikiem dyżuru i organizowałem wyprawę po ciała turystów zasypanych w Pięciu Stawach w lawinie. Nie mogliśmy ich odnaleźć. Codziennie grupa ratowników wychodziła przeszukiwać teren, akcje były więc żmudne i przykre. Tego dnia miała iść kolejna grupa, zbieram więc ludzi, robię plan, gdzie kto leci i jaki teren przeszuka, gdy nagle widzę przez okno, że w naszą stronę dystyngowanym krokiem zmierza dziennikarz odwalony jak stróż w Boże Ciało. Dzierży mikrofon niczym kopię i z bojowym nastawieniem wpada do dyżurki, oznajmiając, że chce porozmawiać z „jakimś starym góralem o tym, co się tutaj dzieje!”. W nas od razu się zagotowało. Na szczęście na miejscu był naczelnik, który natychmiast przejął rozmowę, ustawiając pismaka do pionu. „Wstyd mi za pana – zaczął. – Sposób, w jaki pan tu wszedł i zadał pytanie, świadczy o tym, że nie ma pan pojęcia, do jakiej instytucji pan przyszedł!”, zganił reportera, a ten zwinął uszy po sobie i natychmiast się zmył. Po miesiącu objawił się ponownie, ale już jako zupełnie inny człowiek. Odrobił lekcję.


– A z tobą, Zetka22, jak było? – kontynuuje Blacha, zwracając się teraz do mnie. – Też byłaś zieloniutka jak szczypiorek na wiosnę. Pamiętam, jak zadzwoniłaś zapytać o wypadek na Czerwonych Wierchach, który miał miejsce na Łopacie. Tyle że ja próbowałem doprecyzować, o którą Łopatę ci chodzi. Bo Łopaty są dwie! Jedna w Kondratowej, druga rozdziela Wyżnią Chochołowską od Jarząbczej. Ale ty nie miałaś o tym pojęcia. „Jak to o którą? Łopata to Łopata!”, rzuciłaś zbulwersowana, na co ja spokojnie odpowiedziałem: „Widzę, że nie znajdziemy wspólnego języka, dopóki się pani czegoś nie nauczy”. No i nauczyłaś się.


Oj tak, wywołana do tablicy uderzam się w pierś i otwarcie przyznaję, że byłam w gronie nieznośnych korespondentów, którzy swoją upierdliwością sporo napsuli ratownikom krwi. Ileż to razy skamlałam przez telefon, prosząc o kilka zdań wyjaśnienia. Ile razy stałam za dźwiękoszczelną szybą dyżurki, błagalnie wznosząc oczy do nieba, bo teraz, natychmiast muszę mieć informację. Fakt, że ratownicy znosili to z godnością, świadczy o ich opanowaniu i zahartowaniu w boju, każdy inny obywatel bowiem, mając na głowie tak wiele tak ważnych rzeczy, przegryzłby naprzykrzającemu się dziennikarzowi tętnicę szyjną – i powiem więcej – każdy sąd by go uniewinnił! Tym bardziej że w czasie organizacji wyprawy sami ratownicy często nie znają szczegółów zdarzenia, o czym więc mają opowiadać nieznośnym mediom. Oczywiście wiedzą, co i gdzie się stało, ale te ważne informacje – jaki jest stan zdrowia poszkodowanego i jakie były przyczyny wypadku – docierają do centrali później, po przejęciu rannego przez ratowników.

Dziennikarze w szale ścigania się z konkurencją cisną i cisną, tymczasem puszczenie w świat jakiejkolwiek wiadomości oznacza… kolejne telefony od kolejnych dziennikarzy, tym razem z Polski, czyli ludzi kompletnie niezorientowanych w temacie. I wtedy to już nic, tylko zabić!

Pytania typu: „Gdzie jest miejscowość Bula pod Rysami?” albo dywagacje dziennikarki w programie na żywo: „Jak czuł się odnaleziony właśnie MARTWY turysta?” szokują ratowników.


– Bezmyślność tych pseudodziennikarzy i ich całkowity brak empatii są porażające. Nie wiadomo, czy być złośliwym, czy po prostu odesłać ich do diabła – ze smutkiem przyznaje Wojciechowski, dodając, że najlepiej współpracuje im się z lokalnymi mediami: – Znamy tych ludzi dobrze, wiemy, że są profesjonalistami i że nie napiszą głupot, dlatego mamy z nimi pewien układ. Wysyłamy do nich esemes z krótką informacją, co się stało, prosząc o kontakt najwcześniej za godzinę lub dwie, w zależności od prowadzonych przez nas działań, całą resztę zaś spławiamy, grzecznie prosząc o ewentualny kontakt dużo później.

♦ ♦ ♦

Później, bo linie muszą być w miarę możliwości wolne, by wykonywać naprawdę ważne telefony.


– Czasem dostajemy kilka zgłoszeń w sprawie jednego wypadku, bo jest wielu świadków zdarzenia. Te informacje często wymagają dużego doprecyzowania, a czasami wręcz odtworzenia całej wycieczki krok po kroku, żeby dojść do tego, w którym dokładnie miejscu to się stało – mówi Krzysztof Długopolski. – W tym samym czasie, jeśli jest konieczność zorganizowania dużej wyprawy, musimy zawiadomić ratowników i ściągnąć ich na centralę. Zazwyczaj odbywa się to drogą esemesową. Mamy do tego celu specjalną aplikację, która daje możliwość wysłania wiadomości albo do pojedynczo wybranych ratowników, albo – jednym kliknięciem – do wszystkich. Jest także system, dzięki któremu widzimy na mapie radiotelefony ratowników wyposażone w GPS-y, co pozwala nam zlokalizować ich w terenie i ewentualnie przekierować na miejsce zdarzenia. Nieustannie jesteśmy też w kontakcie ze śmigłowcem, któremu na bieżąco przekazywane są informacje spływające od świadków oraz ustalenia szczegółów akcji. Kiedy już trochę ogarniemy organizację wyprawy, oddzwaniamy do osoby zgłaszającej wypadek i informujemy ją, co się wydarzy i jak będzie wyglądać akcja. Czy odbędzie się klasycznie, czyli ratownicy pójdą pieszo, czy poleci śmigłowiec. Jeśli startuje Sokół, instruujemy, jak należy go przyjąć i na co zwrócić uwagę, żeby nie wydarzyło się coś niebezpiecznego. Jeśli w rejonie wypadku jest dużo turystów, spodziewamy się, że wielu z nich będzie machać do śmigłowca, pozdrawiając ratowników, co utrudni wypatrzenie miejsca z poszkodowanym, dlatego prosimy, by jedna osoba stanęła przy nim z rękami podniesionymi do góry, tworząc literę Y, wskazując w ten sposób rannego. Prosimy również, by świadkowie zdarzenia w miarę możliwości zabezpieczyli teren, czyli poprosili znajdujących się w pobliżu turystów, by trzymali plecaki i wszystkie rzeczy, które mogą się poderwać przy podmuchu wirnika i do niego wpaść.

Jeśli z kolei mamy kilkugodzinną wyprawę nocną albo taką, w której śmigłowiec nie bierze udziału, to co jakiś czas nawiązujemy kontakt z poszkodowanym, by wiedział, że nad nim czuwamy. Te rozmowy są jednak krótkie, w obawie przed rozładowaniem baterii telefonu rannego. Sprowadzają się więc do pytań o stan zdrowia i warunki, w jakich się znajduje, podajemy mu także informacje, gdzie są ratownicy i jaki jest przewidywany czas dotarcia do niego.


Wszystkie opisane czynności koordynuje „telefonista”, będąc w oku cyklonu, który na dobrą sprawę sam rozkręca. Bywa, że w przypadku dużych wypraw albo gdy prowadzonych jest kilka akcji, „telefoniście” pomaga drugi ratownik, nie jest to jednak idealna sytuacja. Lepiej, jeśli jedna osoba ma wszystkie dane dotyczące zdarzeń, bo wtedy minimalizuje się ryzyko przeoczenia czegoś. Na szczęście wszystkie rozmowy są rejestrowane, dzięki czemu ratownicy mają możliwość ich odsłuchania. To ważne, bo bywają połączenia, gdy niewiele słychać, jeśli na przykład przychodzą drogą radiową albo gdy słowa zagłusza wiatr. Czasami takie wezwanie trzeba odsłuchać kilkakrotnie, żeby dowiedzieć się, o co faktycznie chodzi. Zdarza się też, że rozmowa zostaje nagle przerwana i ratownicy nie są w stanie dodzwonić się do zgłaszającego, zostają wtedy ze strzępkami informacji, na podstawie których muszą podjąć działania. Dlatego najważniejszą rzeczą w zgłoszeniu wypadku jest podanie miejsca zdarzenia. Ratowników nie interesuje, a w każdym razie nie w pierwszej kolejności, kto zgłasza wypadek, mniej istotne jest nawet, co się stało, najważniejsze – gdzie.

16

Tadeusz Aleksander Pawłowski, Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, „Wierchy”, rocznik jubileuszowy 1873–1948, s. 149; https://jbc.bj.uj.edu.pl/Content/55757/PDF/NDIGCZAS003476_1948.pdf.

17

Tamże.

18

Wawrzyniec Żuławski (1916–1957), pisarz, taternik, ratownik górski; zginął w masywie Mont Blanc w Alpach.

19

Karbidówka – typ lampy gazowej, w której jako paliwa używa się acetylenu. Acetylen otrzymuje się w reakcji chemicznej karbidu z wodą w zbiorniku lampy.

20

Michał Jagiełło, Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach, dz. cyt., s. 260.

21

Chodzi o wspomnianą w rozdziale Mężczyźni na miarę czasów równowartość dniówek przewodnickich, które dawniej zwyczajowo płaciło się ratownikom za udział w wyprawie.

22

Zetka to moja radiowa ksywka w Zakopanem.

TOPR.Żeby inni mogli przeżyć

Подняться наверх