Читать книгу Człowiek w białym kombinezonie. - Ben Collins - Страница 7

1 // Przesłuchanie

Оглавление

Pojedyncze promienie słońca, przenikające przez baldachim z drzew, przecinały wilgotną nawierzchnię jezdni. Liście uciekały spod wirujących kół. Miałem jeszcze sporo czasu, ale z takiej jazdy warto czerpać przyjemność – dlatego wrzuciłem następny bieg i podkręciłem muzykę.

Zawieszenie zadrżało, kiedy mocno przyhamowałem na zniszczonym asfalcie i wszedłem w długi, ostry wiraż. Samochód robił swoje, lecz ja, jak zwykle, myślami byłem gdzie indziej. Czy to aby na pewno był dobry pomysł? Kim jest facet, z którym mam się spotkać? No i gdzie, do diabła, odbędzie się to spotkanie?

Zerknąłem na skomplikowane wskazówki dotyczące trasy i zorientowałem się, że dojeżdżam do punktu, w którym szosa przechodzi w ślepy zakręt – gdzieś w tym miejscu powinien być mój zjazd. Zwolniłem, upewniając się, czy coś nie nadjeżdża z naprzeciwka, po czym skręciłem na nieutwardzoną, pozbawioną jakichkolwiek oznaczeń drogę.

Kciukiem lewej ręki wciskałem przycisk na dźwigni ręcznego hamulca, bawiąc się myślą o obróceniu samochodu o 180 stopni. Dotarłem na szczyt łagodnego wzniesienia, z którego roztaczał się szeroki widok na okolicę. Tuż obok pastwiska z owcami usytuowany był strzeżony wjazd. Znajdował się metr bez czterech centymetrów na prawo od zupełnego pustkowia.

Gdy zatrzymałem się przed bramą, pilnujący wjazdu strażnik zerwał się na równe nogi, rozlewając przy tym herbatę. Wyłonił się ze swojej budki i podszedł do okna samochodu.

– Czy wie pan, dokąd pan jedzie?

– Tak – skłamałem.

– Z kim ma się pan spotkać?

To było już trudniejsze pytanie, ale jakoś sobie poradziłem.

– No, w porządku. Tylko proszę pamiętać: mamy tu ruch jednokierunkowy.

Otoczył mnie ogrom przestrzeni – bezchmurne niebo, trawa, beton i lotnisko. Droga na wprost wiodła w kierunku starego samolotu pasażerskiego DC3. Ja natomiast skierowałem się w prawo, po nawierzchni ze spękanego betonu. Minąłem budynek biurowy, tkwiący pośród chaotycznego zbiorowiska wielkich magazynów z zielonej blachy. Zjechałem po rampie i znalazłem się na placu tranzytowym przed hangarem, który wielkością górował nawet nad blaszanymi magazynami. Po drugiej stronie placu, na skraju lotniska, stała popadająca w ruinę buda, na której dostrzegłem nabazgrany napis „Produkcja”. W pół drogi do owej budy zaparkowany był odrzutowiec pionowego startu Harrier.

Wyglądało na to, że dotarłem do „studia”. Czasu było coraz mniej, więc ruszyłem w tamtym kierunku.

Na płaskim jak stół bilardowy lotnisku połacie starannie utrzymanej zieleni okalały asfaltowe pasy startowe. W szarej mgle nie byłem w stanie dostrzec niczego, co przypominałoby jakikolwiek tor. W oddali niewyraźna, srebrzysta linia drzew oddzielała ziemię od pogodnego błękitnego nieba.

W czasach swojej świetności lotnisko musiało tętnić życiem – najpierw podczas drugiej wojny światowej, a także potem, gdy zmieniono je w poligon doświadczalny dla Harrierów. Kiedy stałem tam owego cichego poranka, wydawało mi się, że wciąż słychać przekomarzania pilotów, wdrapujących się w pośpiechu do swoich maszyn.

Współcześnie jednak miejsce to przypominało raczej Krainę, o której zapomniał czas*. Okolicę zaścielały przeżarte rdzą panele kontrolne. Sypiące się betonowe konstrukcje wojskowych kwater rywalizowały o przestrzeń z opuszczonymi hangarami i ozdobionymi kamyczkowym tynkiem architektonicznymi koszmarami rodem z lat 70.

Złożyłem jeszcze obowiązkową przedmeczową wizytę w miejscowej toalecie. Na ścianie widniały dwa świeże malunki, z których pierwszy zachęcał, aby „Pieprzyć Jeremy’ego Clarksona”, natomiast drugi informował, że „Richard Hammond to”. Niestety, naścienny pean na cześć Hammonda nie został ukończony. Roześmiałem się głośno, a mój śmiech przetoczył się echem po pustym korytarzu. Poczułem się jak wariat.

Ponownie skierowałem się do baraku produkcyjnego, na który mogłem teraz rzucić okiem. Okna pilnował tekturowy policjant, stojący obok jeszcze większego tekturowego Johna Prescotta**. Była tu jeszcze deska do prasowania, niewielka, nadgryziona przez mole sofa oraz sterta toksycznych kubków po kawie i jednorazowych długopisów marki Bic.

Czym oni się tu, do diabła, właściwie zajmują?

Ze sfatygowanego krzesła roztaczał się widok na stolik z drewnopodobną okleiną, którą przykrywała warstwa brudu. Na stoliku stał nieczynny, zapuszczony telefon. Gdyby nie przyczepiona pinezką do ściany kartka z wydrukowaną listą „najważniejszych kontaktów”, można by wątpić, czy pomieszczenie to w ogóle pełniło jakąkolwiek możliwą do zdefiniowania funkcję.

Wystrój pokoju numer dwa prezentował się nieco lepiej – znajdował się w nim mały telewizor, wokół którego leżały kasety VHS. Po magnetowidzie nie było tam jednak śladu. Cienkie, pokryte pajęczynami ściany pomieszczenia zdobiło za to kilka przypadkowych fotografii rozmaitych znanych postaci.

Na wystrój pokoju numer trzy składał się spory drążek, z którego zwisała marynarka ze złotymi cekinami, koszula w stylu „dzieci kwiatów” i para ogromnych dżinsów. W kącie czaiła się skrzynka Red Bulla. Pomieszczenie cuchnęło fajkami, stęchlizną i Zapachem Mężczyzny.

Nie byłem pewny, kiedy miałem ostatnie szczepienie przeciwtężcowe, więc na wszelki wypadek postanowiłem poczekać w samochodzie. Zdrzemnąłem się, kołysany do snu brudnym brzmieniem ciężkiego house’u.

Obudził mnie chrzęst żwiru pod kołami niewielkiego hatchbacka, który zatrzymał się przed moim wozem. Sądząc po srebrnych włosach i dżinsowej kurtce, typowej dla pracownika mediów, przyjechał nim człowiek, na którego czekałem. Wygramoliłem się, by go powitać.

Facet podciągnął spodnie i szurając nogami ruszył w moim kierunku. Wyglądał jak ponury, choć w gruncie rzeczy przyjacielski wujaszek podczas jednych z rzadkich rodzinnych odwiedzin. Była dopiero 9.30 rano, ale zarost na jego twarzy, pasujący bardziej do późnego popołudnia, zdradzał, że gość miał już za sobą długi dzień. Pod pachą ściskał gruby plik papierów.

Patrzył w każdym możliwym kierunku, tylko nie na mnie. Zbliżyłem się, aby uścisnąć jego dłoń. Pomimo pewnej niechęci ostatecznie odwzajemnił mój gest.

– Tak…

– Cieszę się, że mogę cię poznać, Andy.

– Mówiłeś komukolwiek, że przyjeżdżasz?

– Nie – odparłem.

– Okej, to dobrze.

Andy wyjaśnił, że o dziesiątej tor zostanie otwarty na kilka szybkich okrążeń. Nie miałem bladego pojęcia, jak ów tor wygląda, jaki samochód poprowadzę, ani jaki rodzaj sprawdzianu ma się na nim w ogóle odbyć, więc nie było mi łatwo przygotować się na to, co mnie czekało.

Kiedy Andy otworzył na parkingu niebieskiego Forda Focusa, zrozumiałem, że właśnie to cudo, z przednim napędem i silnikiem o zbyt małej mocy, posłuży jako narzędzie oceny moich możliwości. Całe lata wyścigowych doświadczeń, zgromadzonych za kierownicą maszyn rodem z Formuły 1 mogłem wyrzucić przez okno; w tej chwili musiałem polegać tylko na kilku nienajlepszych nawykach.

Andy zgarbił się nad kierownicą i zafundował nam spokojną przejażdżkę po torze. Sporadycznie zerkał na mnie kątem oka – zauważyłem, że jego stalowoszare oczka błyskały, zupełnie jakby ich właściciela bawił jakiś tylko jemu znany żart.

Srebrnowłosy lis wskazał mi granice obszarów, których „nie wolno mi było przekraczać” podczas jazdy; należały do nich białe linie namalowane przy wyjściu z pierwszego i drugiego łuku, a przede wszystkim te, które wyznaczały szykanę nazywaną Hammerhead. Kiwałem głową z szacunkiem, tak jak się to robi, gdy sam dyrektor raczy oprowadzać po terenie szkoły.

Tor wydawał się stosunkowo prosty, choć w połowie okrążenia było kilka szybkich zakrętów „z jajami”, które mogły dostarczyć emocji, jeśli byłyby pokonywane w wozie z prawdziwego zdarzenia.

– Tutaj odsiewa się mężczyzn od chłopców – powiedział Andy, w którego głosie zabrzmiało coś w rodzaju zadowolenia. Faktycznie, chaotyczna plątanina śladów po hamowaniu oraz świeże ubytki w trawie wokół końcowych łuków sugerowały, że dwa ostatnie zakręty mogą być zdradliwe.

Kiedy Andy zaparkował na linii startu, zacisnął usta, zaś jego twarz ponownie spochmurniała.

– Tu zaczynasz każde okrążenie. Ja będę mierzyć czas. Wyjedziesz poza linię – zresetuję stoper. Wtedy możesz zaczynać od nowa.

– A więc żadnych lotnych startów?

– Nie. Za każdym razem ruszasz ze startu zatrzymanego.

– Ile mam okrążeń? – spytałem.

– Cóż… Zrobimy ich kilka. No, dobra.

Andy wysiadł, a ja wskoczyłem na fotel kierowcy i zapiąłem pasy. Z piankowego fotela nie było wiele pożytku: siedziałem w nim za bardzo wyprostowany i zbyt blisko kierownicy. Przesunąłem go do tyłu, żeby zrobić sobie nieco miejsca na nogi, podniosłem wyżej kierownicę i usunąłem spod nóg dywanik. Szybki rzut oka na układ sterowania i już wiedziałem, że do dyspozycji mam pięciobiegową, manualną przekładnię i całkiem solidny pedał hamulca.

Na desce rozdzielczej odnalazłem przycisk kontroli trakcji i wyłączyłem ją, by z silnika o pojemności 1,6 litra móc wykrzesać maksymalne, nieograniczone elektronicznym kagańcem przyspieszenie. Planowałem najpierw nauczyć się trasy, wykonując kilka rozpoznawczych okrążeń, a dopiero potem pokonać tor z szybkością pocisku.

Kiedy jednak podniosłem wzrok, zauważyłem, że Andy wykonuje jakieś gesty prawą ręką, wymachując jednocześnie lewą, w której ściskał stoper.

– Cholera, zaczekaj chwilę…

Złapałem za dźwignię zmiany biegów i wrzuciłem jedynkę, rozkręcając jednocześnie silnik do przyzwoitych 4000 obrotów. Ramię Andy’ego opadło, a ja nie zamierzałem tkwić w miejscu i pytać. Puściłem sprzęgło, autem szarpnęło do przodu, a koła zawirowały i zaszurały o nawierzchnię toru.

„Następnym razem… trochę niższe obroty…”

Samochód wydawał się maleńki w porównaniu z szerokim pasem startowym. Zbliżyłem się do pierwszego zakrętu, ustawiając się przy zewnętrznej prawej krawędzi, a następnie przeciąłem tor skręcając w lewo i do ostatniej chwili odwlekając hamowanie.

Gdy już wcisnąłem hamulec, natychmiast wtrącił się ABS i pedał zmienił się w rozedrganego gofra. Przednie opony Focusa buntowały się nieprzerwanie. Minąłem wierzchołek łuku o całe kilometry, za co zapłaciłem utratą prędkości na krótkiej prostej, na której się następnie znalazłem. Tak czy owak, wcisnąłem gaz do dechy.

Opony zawyły z bólu, a słodka, silikonowa woń nowych tworzyw, którą do tej pory wyczuwało się w kabinie, ustąpiła miejsca zapachowi palonej gumy.

Wyjechałem z kanału deszczowego i przygotowałem się do prostego, oznaczonego jedynie białą linią skrętu w lewo, podczas gdy przez silnik Forda przelała się spiętrzona fala momentu obrotowego. Nie musiałem zdejmować nogi z gazu, kiedy pędziliśmy w kierunku kolejnego zakrętu, wyznaczonego przez zbudowaną z opon ścianę i nazwanego przez Andy’ego Chicago.

Teraz nieco delikatniej nacisnąłem hamulec – przednie opony odwdzięczyły mi się, skręcając we właściwym kierunku z większą gracją. Klepnięciem przestawiłem drążek na dwójkę i stopniowo wyszedłem z fazy półsprzęgła, pozwalając, aby moment obrotowy hamującego silnika zrobił swoje. Na środku zakrętu odjąłem odrobinę gazu, żeby utrzymać prędkość, po czym ponownie wdepnąłem gaz do dechy.

Jadąc środkiem olbrzymiego pasa startowego uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia, którędy powinienem jechać dalej. Po chwili prosty odcinek zaczął dobiegać końca. Zauważyłem schowane za zaroślami, nieprzyjemnie wyglądające ogrodzenie, służące do przechwytywania samolotów, które wymknęły się spod kontroli. Starcie z tym ogrodzeniem wcale mi się nie uśmiechało, ale nie chciałem też tracić czasu przez zbytnią ostrożność.

Po mojej prawej znajdowała się tabliczka informująca o odległości do zakrętu, zaś przy niej białe wijące się linie. Oto okryta złą sławą szykana Hammerhead.

Przeciąłem tor kierując się ku prawej krawędzi, napierając na hamulec tak, że zanurkował aż do samej podłogi. ABS pomyślał, że to wypadek; ja zresztą pomyślałem to samo, kiedy chwilę później straciła przyczepność tylna oś.

Odbijałem kierownicą to w prawo, to w lewo, podczas gdy tył auta kołysał się niczym kręcąca pupą Beyoncé. Przyspieszyłem, aby odzyskać kontrolę. Wiercące się podwozie zostało zmuszone do posłuszeństwa przez napędzane przednie koła; tak zachowują się wyłącznie przednionapędowce.

„Ale bajzel, następnym razem zrobię to jak należy…”

Pomknąłem po prostej w kierunku szybkiego odcinka zwanego Follow Through. Nie wiedząc, ile mam jeszcze okrążeń, by pokazać, na co mnie stać, zdecydowałem, że pokonam zakręt z pełną szybkością i zobaczę, co z tego wyniknie.

Skierowałem się w stronę namalowanych na asfalcie czerwonych ukośnych pasów i poczułem, jak nadwozie Forda osiada mocno na nadkolach, w miarę jak ciężar auta przesuwa się po zawieszeniu. Kiedy wyjechałem daleko na trawę, boczne lusterka prawie szurały po ziemi. Tyłek wozu zadrżał przy pokonywaniu niewielkiego dołka, a ja odetchnąłem ponownie dopiero wtedy, gdy z powrotem znaleźliśmy się na asfalcie.

Po raz drugi zbliżyłem się do ściany z opon przy Chicago, pamiętając, aby trzymać się lewej strony, zamiast hamować i skręcać na prawo. Płaski horyzont sprawiał, że orientacja w szybko znikającym za linią deski rozdzielczej terenie była utrudniona, ale zdołałem dostrzec miejsce, w którym droga do kołowania łączyła się z głównym pasem startowym. Wymierzyłem w przebiegające pod ostrym kątem połączenie, uderzyłem podwoziem w kanał burzowy i wyskoczyłem po drugiej stronie. Wstrząs uszkodził wypełniony po brzegi zbiornik na płyn do wycieraczek, z którego trysnął deszcz drobinek cieczy. Cytrusowy posmak w ustach zmusił mnie do przełknięcia śliny, po raz pierwszy odkąd rozpocząłem to okrążenie.

Prawdziwym wyzwaniem były dwa ostatnie zakręty, których nie mogłem nawet dostrzec – pas startowy był bowiem aż tak szeroki i rozciągał się aż tak daleko.

Do Bacharach mógłbym dotrzeć z maksymalną prędkością, jaką dał radę rozwinąć samochód. Jednak po moich doświadczeniach z Hammerhead zdecydowałem się na rozsądne podejście i zacząłem lustrować pas w poszukiwaniu jakichś śladów zakrętu.

Nagle, po lewej stronie, w odległości około 30 metrów, w pasie trawy pojawiła się przerwa.

Hamulce jęknęły. Samochód niezdarnie skierował się we właściwą stronę i, przejechawszy całą szerokość pasa startowego, dotarł wreszcie do zakrętu, który raptownie się zacieśnił. Szybko zabrakło mi drogi i dwoma kołami wylądowałem na murawie. Wiedziałem już, czemu to właśnie tutaj znajdowało się najwięcej śladów po poślizgu.

Przede mną była krótka, szybka prosta poprzedzająca ostatni zakręt; przyszło mi do głowy, że pewnie udałoby mi się go pokonać, nie używając przy tym hamulców. Musnąłem jednak pedał i kiedy przód samochodu stracił przyczepność, zaś po zewnętrznej, na porośniętym trawą poboczu ukazał się Andy, byłem zadowolony z tej decyzji.

Spodnie Andy’ego ponownie pofałdowały się w okolicy kostek, kiedy pochylił się i wbił we mnie swój kamienny wzrok.

Przejechałem linię startu, a on stanowczym ruchem wyłączył stoper.

Podjechałem do niego i opuściłem szybę.

– Co o tym myślisz? – zapytał.

– Myślę, że teraz już wiem, jak wygląda tor. Jaki czas mam poprawić?

– Nie podam ci czasów.

– Co? Nawet moich własnych?

– Nie. Ale stary Stig był tu dość szybki. Znał to miejsce jak własną kieszeń. Możesz pojechać trochę szybciej?

– Oczywiście. To był dopiero mój pierwszy przejazd.

Zza bocznego lusterka wyłonił się obłok dymu. Pociągnięcie nosem upewniło mnie, w czym tkwił problem.

– Przepraszam, ale zdaje się, że właśnie płoną mi hamulce. Za moment będę z powrotem.

Ruszyłem przez lądowisko, żeby schłodzić klocki hamulcowe i ocenić sytuację. To wszystko nie przypominało żadnej z sesji kwalifikacyjnych, jakie zaliczyłem w przeszłości. Reguły zdawały się zmieniać z minuty na minutę.

Nie mając pojęcia, jaki czas powinienem pobić, musiałem się skupić tylko na tym, by jak najlepiej się zaprezentować. Jeśli zdołałbym płynnie przejechać okrążenie, które za chwilę miałem powtórzyć, to założę się, że pobiłbym każdy wzorcowy czas, jaki ustanowiono tu tym samochodem. Tor był stosunkowo prosty; nawet jeśli pewne trudności sprawiała na nim orientacja, to przecież moje widzenie peryferyjne było już wyćwiczone. Teraz musiałem już tylko wpaść w rytm. I przejechać tylko jedno, perfekcyjne okrążenie.

Ustawiłem się na linii startu i ostrzegłem Andy’ego, by tym razem stanął nieco dalej.

Moje drugie okrążenie było znacznie czystsze. Mniej się pastwiłem nad przednimi oponami, hamując łagodniej i wcześniej, tak aby w każdy zakręt wchodzić z większą szybkością. Przeleciałem przez linię mety, zatoczyłem niewielki łuk i dostrzegłem, jak Andy pacnął w swój stoper.

Opuściłem szybę, a on oparł się o drzwi.

– Jak było? – zapytał.

– Nie wiem – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. – Ty mi powiedz!

– Niewiele ci już brakuje.

To wtedy pojawiła się adrenalina. Wcześniejsze okrążenia były jedynie niewinną igraszką. Żeby choć odrobinę poprawić prędkość na każdym z zakrętów, musiałem pojechać wprost nadzwyczajnie. Zaschło mi w ustach, krew zaczęła buzować w żyłach i poczułem euforię, wywołaną przez doskonałość, którą za chwilę miałem osiągnąć. Z każdym uderzeniem serca stawałem się szybszy, silniejszy, ostrzejszy. Jedno uderzenie serca więcej i koszula pękłaby na mnie w szwach, a moja skóra przybrałaby zielony kolor.

Wystartowałem perfekcyjnie. Włosy zjeżyły mi się na karku. Na samym końcu tunelu ujrzałem pierwszy zakręt. Chłonąłem ten widok. Zbliżając się tam, pozwoliłem, aby mój wzrok się rozluźnił, stał się mniej wyostrzony i objął to, co znajdowało się na obrzeżach pola widzenia. W tej chwili miałem jedno wszystkowidzące oko.

Zahamowałem późno, muskając żwir po wewnętrznej i obciążając przednie opony tylko tyle, ile było konieczne, by uniknąć nieproszonej interwencji ABS-u. Przycisnąłem gaz. Samochód pozostawał stabilny, wręcz nudny. Doskonale.

Powtórzyłem tę samą procedurę przy Chicago, a potem przy Hammerhead, nie przekraczając granicy tolerancji przednich opon, mając pod kontrolą każdy ruch, łapczywie wykorzystując każdą odrobinę przyspieszenia i każdy cal asfaltu.

Pokonując szybki prawy, a potem lewy zakręt, poruszałem kierownicą tak nieznacznie, jak tylko to było możliwe, starając się ograniczyć tarcie gumy do absolutnego minimum; a jednocześnie trzymałem pedał gazu wspawany w podłogę. Opony wyły gardłowo, kiedy wszystkie cztery koła ślizgały się z prędkością 160 km/h. Jeszcze tylko dwa zakręty.

Wrzuciłem najwyższy bieg i prędkość jeszcze wzrosła. Po mojej prawej stronie pojawiły się tabliczki: najpierw ta z liczbą 100. Zlustrowałem lewą stronę i zlokalizowałem zakręt. Jeszcze nie. Minąłem 50. Jeszcze nie. Ostatni znak, tabliczka ze strzałką, zbliżał się bardzo szybko.

Zahamowałem, samochód wrył się w drogę, a ja musiałem natychmiast zwolnić nacisk, aby przednie koła mogły wykonać skręt. Prędkość była nieprawdopodobna i tył auta wpadł w poślizg. Wcisnąłem gaz do dechy. Przednie koła zawirowały na trzecim biegu, a ja w myśli rzuciłem monetą: „Obróci się? Czy się nie obróci?”.

„Nie obracaj się, sukinsynu!”

Samochód pod ostrym kątem wpadł w zakręt, przecinając trawnik u jego wierzchołka i podskakując na betonowej tarce. Straciłem na chwilę kontrolę, ale mimo to jakoś dawałem sobie radę.

Poślizgiem pokonałem wąski odcinek asfaltu i przy wyjściu z zakrętu trzema kołami wylądowałem na trawie. Ledwo starczyło mi czasu, by wrócić na czarną nawierzchnię toru, przygnieść pedał hamulca i po raz ostatni odbić w lewo.

Wszedłem w łuk trochę za szybko, ściąłem wierzchołek zakrętu, wpadłem w szeroki poślizg i dotarłem do miejsca, w którym stał Andy. Kontakt z poboczem wyrzucił samochód bokiem do góry, ale to mnie już nie obchodziło. Wóz mógłby równie dobrze przewrócić się na dach i eksplodować, bo i tak przekroczylibyśmy odległą o zaledwie 7 metrów linię mety.

Wylądowaliśmy awaryjnie po przeciwnej stronie trawnika. Metalowe felgi uderzyły najpierw o beton, a następnie zachrzęściły na żwirowej posypce wyściełającej skraj toru. Kamyki wystrzeliły na wszystkie strony.

– Jest dobrze – stwierdziłem.

Andy gryzmolił coś w swoim małym notatniku.

– No. Jest szybciej.

„Tak, zauważyłem to, do cholery!” – pomyślałem, ale nie niczego po sobie nie dałem poznać, skoro on również tego nie zrobił.

Zmarszczył brwi.

– Myślisz, że dasz radę wycisnąć z tego coś więcej?

– Więcej? – zaniepokoiłem się. Nie sądziłem, żeby istniało jakiekolwiek „więcej”, ale nie zaszkodziło spróbować.

Machnąłem jeszcze jedno okrążenie, niemal tak szybkie, jak moje najlepsze, a następnie przyznałem, że szybciej nie zdołałbym już raczej pojechać.

– W porządku. Skoro uważasz, że to wszystko, to na dziś kończymy.

Andy schował stoper do kieszeni. Wyglądało na to, że nasze sprawy tutaj zostały załatwione. Podziękował mi i powiedział, że za jakiś czas się do mnie odezwie.

Czekałem całymi tygodniami na informację o tym, czy mój pokaz sprostał wymaganiom, i czy w grę wchodzi jakakolwiek współpraca z tymi ludźmi, która pozwoliłaby mi opłacać czynsz.

Pewnego dnia Andy zadzwonił do mnie z prośbą, żebym przesłał mu reklamę Vauxhalla nakręconą z moim udziałem i zawierającą mnóstwo precyzyjnych ślizgów wykonywanych na lodzie i śniegu tuż przed kamerą – czyli demonstrację dokładnie takich specjalnych umiejętności, jakich poszukiwał.

– Możesz mi przesłać także surówki?

– Jasne, nie ma sprawy – odparłem, nie mając zielonego pojęcia, co właściwie miał na myśli.

Surówki, jak się później dowiedziałem, to kopie robocze – pierwsze, nieobrobione ujęcia filmowe. Analizując je, Andy mógł stwierdzić, czy reżyser musiał poddawać edycji zapis moich jazd, czy też udawało mi się pojechać poprawnie już przy pierwszym ujęciu. Uwaga, jaką Andy poświęcał szczegółom, była wprost bezgraniczna. Czas miał pokazać, czy w Top Gear czekała mnie jakakolwiek przyszłość.

* Oryg. The Land That Time Forgot – amerykańsko-brytyjski film z 1975 roku w reżyserii Kevina Connora (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza i redakcji).

** John Leslie Prescott (ur. 1938) – brytyjski polityk, wiceprzewodniczący Partii Pracy, wicepremier Wielkiej Brytanii w latach 1997–2007.

Człowiek w białym kombinezonie.

Подняться наверх