Читать книгу Najprawdziwsza fikcja - Bianka Kunicka-Chudzikowska - Страница 3

Оглавление

Jestem postacią fikcyjną. W pewnym sensie powstałam tu i teraz. Urodziłam się bez bólu, już dorosła, z bagażem doświadczeń moich, choć przeze mnie nieprzeżytych. Istnieję, dysponując wspomnieniami z własnego niebytu. Ból za to pewnie zrodzi się później wraz z kreowaniem przyszłości. Moją osobowość, z góry narzuconą przeszłość i czekającą mnie przyszłość, dokładnie poznam wkrótce, chociaż muszę przyznać, iż już dostrzegam pewne symptomy mojego charakteru, bo bardzo denerwuje mnie fakt braku wpływu na to, kim w tej chwili jestem. Postaram się jednak o to zawalczyć, odnaleźć w sobie tyle siły, aby nie poddawać się schematom i pomimo braku kodu genetycznego i prawdziwego dokumentu tożsamości, stać się kimś, a dokładniej – stać się sobą. Nie wiem jeszcze, czy, upraszczając, jestem dobra czy zła. W zasadzie jest mi wszystko jedno, gdyż najważniejsze, abym nie była nijaka, bo bycia nudną bym nie zniosła. Chętnie kogoś pokocham, znienawidzę, coś stracę, ale mogę również i zabić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zrobię wszystko, byleby nie być bezbarwna i przezroczysta jak foliowy worek.

Przejdźmy jednak do rzeczy, wiem już, że mam na imię Zofia. Jednocześnie z otrzymaniem imienia nauczyłam się kląć, bo, kurwa, tak banalnego imienia to bym się nie spodziewała. Ale nic to, papier wchłonął i jestem Zofia, Zosia, Zośka, Zocha, Zosieńka. O tym ostatnim zapomnijmy, ale Zośka jest całkiem w porządku. Oczywiście tylko dla znajomych i to w dodatku bliskich. Niedawno skończyłam czterdzieści lat. Szału nie ma, bo kawał życia mnie ominął, ale mogło być gorzej. Poznawszy swoje imię, wystraszyłam się na dobre, bo mogło zwiastować dużo bardziej zaawansowany wiek, więc na szaleństwa już dużych szans bym nie miała. Uniwersytet trzeciego wieku czy joga dla seniorów byłyby apogeum możliwości. Też dobrze, ale zawsze to jakieś ograniczenie. Wprawdzie Wharton zaszalał i pozwolił staruszce na doznania cielesne, których wcześniej nie doświadczyła, ale chyba jednak wolałabym nie. Całe szczęście akurat to mam już za sobą, bo jakoś przeżywanie miłosnych uniesień po raz pierwszy w tak zaawansowanym wieku mnie, przynajmniej na tę chwilę, nie kręci.

Wracając do szczegółów, jestem singielką. Ja pierniczę, ale oryginalne. Dziwne by było, gdybym była matką pięciorga dzieci, bo to w obecnych czasach bardziej niecodzien ne. Mieszkam sama i w dodatku z wyboru. Nie nazywam siebie singielką, ale starą panną. To brzmi oldschoolowo i podoba mi się, tym bardziej że jestem raczej atrakcyjna. Jasne, zależy, co się komu podoba, ale mogłam znacznie gorzej trafić. Jestem średniego wzrostu, średniej budowy ciała, mam średnie piersi, średnie oczy, średnie usta, a takie umiarkowanie jest najbardziej bezpieczne, bo optymalne. Wykształcenie za to mam wyższe. Wolałabym mieć doktorat, ale niestety nie ode mnie to, póki co, zależy. Zobaczymy, może uda się z tym coś jeszcze zrobić. Mam długie, ciemne, kręcone włosy. Trochę szkoda, bo wolałabym być blondynką, ale w razie czego włosy można rozjaśnić. Zawsze lepiej rozjaśnić ciemne niż przyciemniać jasne, bo łatwiej sobie poradzić z odrostami, które jeśli są jaśniejsze od koloru pozostałych włosów, wyglądają łysawo. Zatem póki co mam ciemne włosy i okaże się, czy tak już pozostanie czy też nie. Na razie się nie upieram i nie wiem, na co się ostatecznie zdecyduję. Kobiety już tak mają, niezależnie od ich epistemologii, że tak to ujmę, iż zawsze chciałyby to, czego akurat nie mają. Pewnie dlatego, że jestem brunetką, przyszło mi do głowy, że może i wolałabym być blondynką, pomimo że nawet nie zdążyłam się nacieszyć tym, co zostało mi dane. Jedyne, co mnie nie denerwuje, to mój ateizm i tego absolutnie nie chciałabym zmieniać, ale być może pewne rzeczy są po prostu niereformowalne. Ten pozornie drobny szczegół, troskliwie pielęgnowana cecha, jest nośnikiem wielu informacji o mnie i to z obszaru wielu płaszczyzn, ale może nadinterpretowuję.

Mieszkam we Wrocławiu. Fajne miasto i z chęcią poznam je lepiej. Pochodzę z Kotliny Kłodzkiej, a do Wrocławia przyjechałam na studia, na uniwersytet, na historię sztuki i tak już jakoś zostało. Oczywiście mam za sobą parę, jak widać, niespecjalnie udanych romansów, ale to chyba żadne zaskoczenie. Po prostu musiałam źle trafiać albo nieodpowiednio wybierać, skoro żaden z nich nie był na tyle intrygujący, abym powstała w trakcie jego trwania. O rodzicach wiem tyle, że są, mieszkają w Kłodzku, w jednym domu z moją młodszą siostrą i jej rodziną, w tym dwójką jej dziewięcioletnich bliźniaków. Tato złota rączka, małomówny i, delikatnie powiedziawszy, niewylewny. Zagorzały katolik, zgorzkniały bibliotekarz, niezrealizowany sportowiec, czło wiek porządny, ale bezkompromisowy tradycjonalista, żeby nie powiedzieć – zakuta konserwa. Mama przeciwnie – otwarta, wesoła, solistka, a obecnie kierowniczka kościel nego chóru, kobieta nieuzasadnienie przekonana o własnej wyjątkowości, więc i bezkrytycznie uznająca nadrzędność własnych opinii nad sądami innych. Obecnie opiekunka dwojga smarkaczy siostry, a wcześniej opiekunka w przedszkolu. Jeżeli prawdziwe jest funkcjonujące w opinii ludzi twierdzenie, że przeciwieństwa się przyciągają, to cud, że moi rodziciele przeżyli zderzenie w konsekwencji wzajemnego przyciągnięcia. Trudno mi na razie wnikać, ale bez wątpienia musieli wpłynąć na to, kim jestem. Zresztą na to, kim i jaka jestem, z pewnością wpłynęli rodzice nie tylko moi, ale także inni, a w zasadzie wszyscy, jacy są, gdyż moi rodzice to przecież w pewnym sensie wypadkowa wszystkich rodziców razem wziętych, ogólnie dostępna wiedza na temat relacji i konsekwencji wychowania. Ktoś, kto ich niejako stworzył, opierał się na powszechnej wiedzy na temat rodzicielstwa i nawet jeśli próbowałby się tej wiedzy przeciwstawić i złamać stereotypy, to i tak poza ramy, jak i historie, jakie tworzy ludzkie życie, nie da się wyjść. Idąc tym tropem, przyjmując obowiązujące „normy", można dojść do wniosku, iż coś musi być ze mną nie tak, skoro nie ułożyłam sobie życia. Nawet jeśli będę temu zaprzeczać i uzasadniać, że jest mi tak dobrze, bo to mój autonomiczny, świadomy wybór, nie zmieni to faktu, że źródło takiej postawy tkwi pewnie w dzieciństwie i wychowaniu. Niekoniecznie wynika ona z braków, bo przecież może chodzić o nadmiar uczuć albo, co najbardziej prawdopodobne, nieodpowiednie proporcje emocji. Tak czy inaczej, całe szczęście, że urodziłam się w czasach, gdy kobieta w moim wieku może pracować, być niezależna, ale przede wszystkim może żyć sama, bez męża i dzieci. Jeszcze sto lat temu byłoby to nie do pomyślenia. Natomiast dzisiaj jest to nie tylko codziennością, ale nawet w pewnych kręgach popularne i main streamowe. Można to jednocześnie odebrać jako rodzaj manifestacji, emancypacji, wyzwolenia, inności, odwagi, jako swoisty performance życiowy, własny margines, mój oręż i co tu kryć, również moja, tak, wypowiem to – moja porażka. To zresztą chyba nic nadzwyczajnego, że nasze największe wady i największe zalety to czasem te same cechy. Ważne jest to, jak umiemy się dostosować i jak tak naprawdę akceptujemy siebie. Ja akurat akceptuję siebie i to bez zastrze żeń w dni słoneczne, gdy dużo się dzieje i w dodatku jestem w dobrej formie fizycznej. Rzeczona akceptacja nie jest już taka bezwarunkowa, gdy pada, gdy się coś nie układa albo też, a w zasadzie szczególnie wtedy, gdy przychodzą święta, rodzinne spotkania, a poprzedza je czas przygotowań. Wtedy akurat swojego staropanieństwa i wszystkich jego konsekwencji nie znoszę. Nie znoszę również cudzych ślubów, małżeństw, rodzinnych wyjazdów i wciąż rozwrzeszczanych bachorów. Nie znoszę ich wtedy jeszcze bardziej niż zwykle, a opowiadanie o pomysłach na prezenty dla nich mogłabym porównać z wyrafinowanymi torturami na ciele, no i duszy.

Całe szczęście pogoda aktualnie dopisuje, od jednych świąt minęło pięć miesięcy, a do drugich jest jeszcze siedem, zatem czas jest iście sprzyjający, przynajmniej teoretycznie. Wiosna jest wyjątkowo łaskawa w tym roku i obda rzyła świat bujną roślinnością. To czas, gdy na ulicach paradują wyletnione małolaty, ale też poubierane w płaszcze i czapki starsze osoby, czyli ci pierwsi kilkadziesiąt lat później, ubrani już nie tylko w dodatkowe okrycia, ale też w wieloletnie doświadczenie. Ci, którzy już wiedzą, że stwierdzenie „nie siadaj na kamieniu, bo wilka złapiesz" nie jest czczym gadaniem, ale przepowiednią, z tym że spełniającą się znacznie, znacznie później. Patrząc na nich wszystkich, człowiek ogląda kalejdoskop wielobarwnych postaci, skamieniałych w czasie chwil, zapiekłych w głowach myśli, wyuczonych zachowań i podobnie nabytych zwyczajów. Na pierwszy rzut oka ci pierwsi, nasto- i dziestoletni, kolorowi i roześmiani, wydają się ciekawsi i piękniejsi, ale gdy nabierze się do tego nawet minimalnego dystansu, okazuje się, że ich lekkość wynika najczęściej z młodości podszytej beztroską lekkomyślnością oraz, co prawda uroczą, ale głupotą. Przeciwnie się ma sprawa tych drugich, bo tutaj nie zwodzi nikogo urok młodości, ale komuś, kto zajrzy nieco głębiej, ukaże się prawdziwe ludzkie piękno. Tak bardzo niedoceniana i niejednokrotnie trywializowana starość jest esencją życia. Wprawdzie ubrana w wysłużone już opakowanie, ale w rzeczywistości jest pięknem samym w sobie, sednem, które obejmuje czule w swych ramionach także tę dawną, beztroską młodość, jędrność skóry i nieśmiały rumieniec. Starość, jeśli niezmącona demencją, jest skarbnicą, sezamem, apogeum człowieczego jestestwa.

***

– Słuchaj, ustalmy sobie pewne kwestie. Jeśli mówię, że masz tańczyć nago na stole, to tak robisz. Jeśli mówię, że masz teraz udawać małpę i biegać z dzikimi okrzykami po ulicy, to biegasz, więc masz tam pójść, bo to moja decyzja, bo ja tak chcę i koniec – cedziła przez zęby.

– Wkurzasz mnie, nie zrobię tego. Wymyśl to inaczej – powiedziałam stanowczo.

– Ty mnie też często wkurzasz. Czasami wymyślam jakąś sytuację i już niby zaczynasz się w niej aklimatyzować, aż nagle zbaczasz z drogi i błądzisz. Wtedy muszę ją zmieniać, ale to i tak nie jest najgorsze, najgorsze jest, gdy robisz tak, jak ci mówię, ale zaczynasz pokazywać charakterek. Potrafisz naprawdę wkurzać. Masz być miła, a w ostatecznym rozrachunku jesteś wkurwiająca.

– Przyganiał kocioł garnkowi. Myślisz, że to proste, gdy muszę realizować twoje pomysły i to w dodatku te, których sama w normalnym życiu nie miałabyś odwagi nawet wypowiedzieć, a co dopiero wprowadzić w czyn – broniłam się.

– Spadaj, nie nic rozumiesz – burknęła.

– Sama spadaj. Tak naprawdę zastanów się, która z nas którą steruje. Pozornie ty mną, bo kreujesz sztucznie moje życie. Dla fanu, satysfakcji, poklasku, cholera jeszcze wie dlaczego, ale tak naprawdę, zastanów się, to ja jestem silniejsza, bo to ja mam odwagę, której ty nie masz. Jestem tworem twojej podświadomości i mogę być, kim tylko zechcę, nawet jeśli tak naprawdę oznacza to, kim ty chcesz.

– Gdybyś mogła się z lekka uspokoić, to byłoby mi niezmiernie miło i łatwiej by się nam rozmawiało, nie sądzisz? Nie zmuszaj mnie do bycia złośliwą, bo wymyślę ci taką historię, że nie usiądziesz przez tydzień na tyłku – powiedziała ze złością.

– Świnia. I właśnie o tym mówię. Sado-maso pierdolone – krzyknęłam.

– Wiesz, ty jednak ograniczona jesteś.

– Cmoknij się w zad. Tak na marginesie – rozrósł ci się ostatnio. Tak, tak, widzę. Nie oszukuj się, że jak ubierzesz luźną bluzkę, to tego nie widać. Widzę, widzę i śmieję się pod nosem, gdy trzymasz torebkę tak niby nonszalancko na brzuchu. Proszę cię, sama siebie nie oszukasz. Kto tu jest ograniczony?

– Wiesz co? Muszę teraz wyjść, a ty ochłoń i przygotuj się na wieczór. Niecodziennie chodzi się na wernisaże dawnych koleżanek – odpowiedziała z przekąsem.

– A tu cię boli. Zazdrosna jesteś o jakąś dawną koleżankę! O matko, to życzę ci dobrego dnia, bo to niechybnie wpłynie na twoje pisanie, a tym samym na mój wieczór – wypowiedziałam te słowa z lekką rezygnacją w głosie.

– Ty ułóż ładnie te swoje kudły i maseczkę może nałóż. Nie widziałyście się jakieś dwadzieścia lat, to szmat czasu, a podobno z nią akurat obszedł się wyjątkowo łagodnie. Nie chcesz chyba zniknąć w jej cieniu. Pa.

– Aha, kompleksiki wychodzą. Pa! – rzuciłam szybko, ale jej już nie było.

***

Ładnie mi w tej zielonej sukience. Pasuje do oczu i jest bardzo kobieca. Jestem niezmiernie podekscytowana, bo to przecież moje pierwsze wyjście na wernisaż i tak naprawdę pierwsze w moim krótkim, choć na to nie wyglądam, życiu. Układanie włosów idzie mi nad wyraz sprawnie, jakbym to robiła od czterdziestu lat. Aż żałuję, że nie mogłam wykorzystać młodości świadomie, bo musiałam być bardzo ładna. Nawet teraz nie jest źle. Serio. Wykąpałam się, wydepilowałam nogi i od ponad godziny przeczesuję włosy na różne sposoby. To naprawdę fajna zabawa. No dobra, czas podjąć decyzję, jak się dziś kreujemy. Na skromną delikatność czy może na kobietę wampa? Wiem, wybieram kobietę z klasą z artystycznym zacięciem, nieco ekscentryczną i wyzwoloną. Tak, ta zielona sukienka do tego pasuje. Włosy zepnę gładko, odsłaniając całe czoło, lekko przydymione oko i mocno kontrastujące krwistoczerwone usta. No pięknie. Fiu, fiu, chyba minęłam się z powołaniem, bo wyglądam w tym wydaniu naprawdę dobrze. I tak mam się prezentować na wernisażu Elki, która była przez całe studia moją skrytą rywalką. Ona i ten jej znany ojciec. Nikogo nie obcho dziło, że co chwilę miał nową kobietę na boku, że nie kierował się żadnymi zasadami, a i córkę tak naprawdę miał w głębokim poważaniu, bo był sławny, słaaawny był. Artys tom tak wiele się wybacza. Kiepskie dzieciństwo wybaczyła mu także Elka w okresie studiów, kiedy to co chwilę dostawała od niedzielnego tatusia, wracającego z koncertów w Wiedniu, Pradze czy Neapolu, kolejne jeansy czy buty, o których pozostałe dziewczyny mogły tylko pomarzyć. Byłabym nieuczciwa, gdybym nie przyznała, że Elka została obdarzona nietuzinkową urodą, ale tę odziedziczyła raczej po matce, rumuńskiej rzeźbiarce, którą tatuś przywiózł jako brankę z jednego ze swoich europejskich tournée. Talent i sprawność dłoni najwyraźniej także odziedziczyła po mamie, bo, nie jestem pewna, czy mogę tu użyć słowa „pamiętam", ale wiem to na pewno, że fałszowała potwornie. Pomimo to jednak wbijała igły w dziewczęce serca, przyciągając większość męskiego grona swoimi próbkami rzeźb czy też czarnymi jak sarna oczami.

No to na mnie chyba już czas, bo za dziesięć minut podjeżdża taksówka. Mam nadzieję, że kierowca odebrał róże i że dobrze dobrano w kwiaciarni ich kolor. Krwistoczerwone. Takie mają być. Jak krew, jak namiętność, jak miłość, jak rozpacz. No i przede wszystkim jak moje dzisiejsze usta.

Jest ciepło, więc narzucę tylko poncho na siebie i spadam. Jestem tak podekscytowana, że czuję jak pulsuje mi skroń. Mam nadzieję, że nie położyłam zbyt dużo różu na policzki, bo to może spowodować katastrofę w postaci premenopauzalnej purpury na twarzy. No mniejsza. Trzymajmy się myśli, że najseksowniejszym elementem kobiecego ciała jest mózg. Inaczej zaawansowany cellulitis w górnej partii ud, który było mi dane odziedziczyć bez własnego weń wkładu, byłby czymś nie do zniesienia.

Zapach powietrza mnie otumanił i to w dosłownym sensie, tak właśnie czuć zbliżające się lato. Ten nastrój zawoalowanej obietnicy, czegoś nowego i powiew wolności, cokolwiek to znaczy. Wprawdzie zapach starej tapicerki w taksówce, która czekała na mnie pod domem, wytrącił mnie z zachwytu, ale tylko do momentu, gdy zobaczyłam, a następnie podniosłam z siedzenia, ogromny bukiet słodko pachnących róż. Gdybym miała wskazać tę jedyną, wymarzoną rzecz, którą chciałabym w tym momencie dostać, to byłby właśnie ten bukiet. Dotyk sztywnych, wyprę żonych łodyg i delikatnych, poddających się dłoni płatków wręcz mnie oczarował. Jak ja zazdroszczę kobietom, które, w przeciwieństwie do mnie, miały setki sposobności trzymać naręcza kwiatów, delektować się ich pięknem, wyjątkowością i zmysłowością zapachu. Nie wiem, czy uda mi się te moje wszystkie „stracone" lata nadrobić, ale zrobię co w mojej mocy.

– Jesteśmy na miejscu. Należy się dwadzieścia zł, chce pani paragon?

– Co? A nie, nie, dziękuję. Właściwie to mnie tu nie było, a za niebycie nie potrzebuję paragonu.

Chyba niewiele jest osób, które nie projektowały w myślach swojego wymarzonego sukcesu. I nie mówię tutaj o sukcesie w życiu prywatnym, ale tym w świetle reflektorów, w blasku fleszy. Być może z próżności, a być może z powodu zmarnowanej szansy, zawiedzionego przeczucia własnych możliwości, żałujemy, że nas to ominęło. Mogliśmy przecież go osiągnąć, ale coś, ktoś bądź my sami spowodowaliśmy unicestwienie tych możliwości. Dlaczego ona, on, a nie ja? Przecież nie był, nie była zdolniejsza, mądrzejsza, lepsza? Co to spowodowało? Przecież równie dobrze mogłabym tu stać ja w tej swojej zielonej sukience. I to mi przynoszono by te cudne kwiaty. I to mnie by zazdroszczono. Może ta zazdrość jest właśnie tym najbardziej pożądanym elementem? Może to nie komplementy, pozytywne recenzje, wykonane dzieła, ale właśnie ludzka zazdrość wzbudza największą zazdrość właśnie?

Jak tu dużo ludzi! Zakładając, że ich liczba jest miarą talentu, to jest czego zazdrościć. Tak na marginesie – piękne wnętrze. Kamienica zmodernizowana i zaaranżowana z dużym rozmachem. Dominująca biel optycznie powiększa i tak duże pomieszczenia. Wszędzie lustra i kamień, zostawione fragmenty ceglanego muru. Pięknie. Trochę dziko się tu czuję, bo nikogo nie znam. Przynajmniej tak mi się zdaje, bo nie zauważyłam żadnej znajomo wyglądającej twarzy. Goście porozstawiani w grupkach, z lampkami prawdziwego szampana w dłoniach, rozmawiają przyciszonym głosem. Raz po raz z któregoś kąta sali słychać euforyczne pokrzykiwanie ludzi, którzy spotkali się po wielu latach. Cała odwaga, którą wydawało mi się, że zmobilizowałam do działania, jakby właśnie skapitulowała, dlatego niepewnie, czując, że wszyscy na mnie patrzą, gdy tak naprawdę nikt tego nie robił, ruszyłam w kierunku ekspozycji. Figury mitycznych istot z powykrzywianymi skrzydłami i drapieżnymi dziobami prężyły swe wyimaginowane twarze do widzów, a ślepe, pokryte bielmem oczy, z powodu niezwykłości swego wyrazu, świdrowały niewidzącym wzrokiem oglądających. Zabrakło mi tchu i bóg jeden tylko, w którego przecież nie wierzę, wie, czy to z powodu zaduchu, liczby ludzi, stresu, przyciasnej sukienki czy faktycznego wrażenia, jakie zrobiły na mnie oglądane figury, poczułam, że mdleję.

Usłyszałam dobiegające mnie głosy i jakby zza zamglonej szyby zaczęły wyłaniać się twarze. W końcu nawet jakieś znajome. Elka! O, nie! Elka, tylko nie to! Czym zasłużyłam w poprzednim życiu, którego nie miałam, że się to właśnie tutaj i teraz musiało zdarzyć? Nagle odczułam na ramionach chłód podłogowej glazury, odruchowo poprawiłam sukienkę, naciągając dekolt i miałam nadzieję, że zaraz się to wszystko skończy, że zemdleję jeszcze raz i reszta potoczy się dalej bez mojego udziału. Niestety widać mój fikcyjny świat miał dla mnie zupełnie inny scenariusz i zmusił mnie do stawienia czoła zaistniałej sytuacji. Poczułam, jak odzyskuję świadomość, wzrok i niestety także słuch, bo dane mi było usłyszeć komentarz kilku młodych dziewcząt stojących obok, że w tym wieku omdlenia mogą się zdarzać. Całe szczęście otaczali mnie także ludzie z nieco większą dozą empatii, którzy troskliwie pytali, jak się czuję, co się stało, czy jestem na coś chora lub czy wezwać karetkę. Jedyne, co mi pozostało, to zebrać wszystkie siły i spróbować wstać. W zasadzie faktycznie dochodziłam do siebie i czułam, że zaraz będę to mogła zrobić, gdy spłynął na mnie z góry podekscytowany, kobiecy głos.

– Ale nam strachu napędziłaś! Nawet gdybyś chciała, to lepiej byś tego nie wymyśliła, co? Nie jestem pewna, czy ktoś jeszcze pamięta, że to ja jestem gwiazdą wieczoru, bo to ty zręcznie wcieliłaś się w tę rolę. – Elka nachyliła się nade mną, wlepiając we mnie te swoje piękne, sarnie oczy i podając kieliszek wody.

Jeszcze chwilę temu było mi naprawdę głupio, jednak te słowa jak zapalnik spowodowały nagły przypływ sił witalnych. To niezwykłe, jak jeden bodziec może zmobilizować cały organizm do nagłego natarcia. A nie ma nic bardziej wybuchowego niż urażona kobieca duma.

– Moja droga Elżbieto, zapewniam cię, że nie musiałabym się odwoływać do jakichkolwiek improwizacji, gdybym chciała przyćmić twój wieczór. Charyzmę się po prostu ma lub nie. A poza tym już mi lepiej i naprawdę cieszę się, że mogę towarzyszyć ci w momencie twego triumfu – powiedziałam spokojnie, korzystając z jednej z podawanych mi męskich dłoni i prosta jak struna, stanęłam naprzeciw temu sarniemu spojrzeniu. Nie przewidziałam jednak kilkunastocentymetrowych obcasów na, całkiem zresztą zgrabnych, nogach Elki. Nadal nade mną dominowała. Ale tylko wzrostem – przysięgam.

– No dobrze, proszę państwa, wydaje mi się, że problem został zażegnany i już żadna z osób nie będzie chciała urządzić własnego performance'u, odwracając państwa uwagę – zaśmiała się głośno Elżbieta, nadając głosowi nieco kokieteryjny ton.

Zupełnie nie tak to wszystko planowałam. Faktycznie byłam ciekawa wystawy oraz tego, jak wygląda dawna koleżanka. Chciałam ją obdarować pięknym bukietem, który ktoś w międzyczasie włożył do flakonu, czym pozbawił mnie tej możliwości, i w dodatku naprawdę podobały mi się jej nierealne, niepokojące w formie stwory, które zresztą tak bezceremonialnie postanowiły powalić mnie na posadzkę. No nic, czasu nie cofnę, więc pozostaje zachować dobrą minę do złej gry.

Rzuciłam ukradkiem spojrzenie na twarze osób sto jących nieopodal i upewniwszy się, że w zdecydowanej większości skierowane są w stronę dziękującej za przybycie i oficjalnie otwierającej swój wernisaż artystce, odetchnęłam z ulgą. Chociaż moja radość okazała się przedwczesna, bo jedna z twarzy nieprzerwanie wbijała we mnie wzrok, który w dodatku wydawał mi się znajomy. Odwzajemniłam spojrzenie, co uruchomiło szereg kolejnych, niespodziewanych zdarzeń. Właściciel wpatrzonych we mnie oczu zbliżał się do mnie pewnym krokiem, przecinając skosem widownię, żeby stanąć przy mnie i bezceremonialnie objąć barczystymi ramionami. Nie umknęło to Elce.

– Zosiu, nic się nie zmieniłaś, wyglądasz pięknie! Miałem nadzieję, że cię tu spotkam. Ela mówiła, że wysłała ci zaproszenie – powiedział głośno, z udawanym luzem mężczyzna.

– Matko, przepraszam, nie poznałam cię. Dobrze cię widzieć, nawet wspaniale. Co u ciebie? A są też pozostali? – jak grom z jasnego nieba spadło na mnie olśnienie.

– Dzisiaj nie, ale Klara i Maciek przylatują w przyszłym miesiącu i może dołączy do nich Filip. Wszyscy wyemigrowali do Stanów, ale to pewnie wiesz. Klara pytała o ciebie. Ucieszy się, gdy jej powiem, że jesteś. Kazała mi zmusić cię do wspólnego spotkania, więc niniejszym to czynię. Wiesz, ona jest w ciąży, będą mieli bliźniaki z in vitro. Trochę sobie jej nie wyobrażam w roli matki, bo wiesz, te jej wszystkie tatuaże i czarne sukienki. – Wiktor śmiał się głośno, ukazując przy tym garnitur pięknych, choć z pewnoś cią nieprawdziwych, białych zębów, które, jak przypusz czam, musiały znacznie uszczuplić jego kieszeń. Przy znaję, że spotkanie z nim zrobiło na mnie ogromne wrażenie, zresztą i on sam takowe na mnie wywarł, a przyjście tutaj nabrało nowego sensu, szczególnie w obliczu mojego wcześniejszego autounicestwienia.

– Tak, chętnie się z wami spotkam, to naprawdę miłe, że Klara o mnie wspominała – odpowiedziałam entuzjastycznie, kierując najbardziej zalotne spojrzenie, jakie potrafię z siebie wykrzesać, wprost w jego roześmiane oczy. Trochę to było niezależne ode mnie, wytrysnęło wprost z wewnętrznego źródła mojej pierwotnej kobiecej natury. Trudno powiedzieć, co było powodem – instynkt zdobywcy, podświadome wyczucie łatwego łowu, a nawet przychylności potencjalnej ofiary czy coś w głębi serca, co wierciło się właśnie i rozpychało jak szalone. W każdym razie zmniejszając dystans pomiędzy nami, pozornie nonszalanckim tonem dodałam, że gdyby kiedyś znalazł chwilkę czasu, to przy dobrej kawie moglibyśmy powspominać dawne czasy.

– Bardzo bym chciał, bo wielokrotnie zastanawiałem się, co się z tobą dzieje, jak ułożyłaś sobie życie. Tyle lat cię nie widziałem. Do dzisiaj pamiętam wszystkie nasze rozmowy, te poważne o życiu, ale też te pozornie nic niezna czące. To były fantastyczne czasy i tak odległe – powiedział, ściszając głos.

– To prawda, odległe bardziej nawet niż mógłbyś sądzić. Dam ci mój numer telefonu i obiecaj, że zadzwonisz. No chyba, że dama twego serca nie pozwala ci się spotykać z obcymi, samotnymi kobietami – rzuciłam prowokująco.

– Ujmijmy to w ten sposób, że bardzo chcę się z tobą spotkać bez względu na okoliczności – odpowiedział, patrząc mi prosto w oczy.

– To w takim razie czekam – odparłam nieco zmieszana.

– A na co to tak czekasz, droga Zofio? – rozdarł to powstałe, pulsujące wciąż napięcie, rozanielony głos Elki.

– Wiktor właśnie powiedział o przyjeździe Klary i chłopaków oraz planowanym spotkaniu – odpowiedziałam bez zająknięcia.

– Nie wiem, czy będziemy mogli wtedy być, bo mam obecnie bardzo dużo zajęć w związku z tym całym zamieszaniem – rzuciła Elka, zataczając dłonią w powietrzu kręgi obrazujące to „całe zamieszanie". A w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie dodała:

– Ach, bo ty przecież pewnie nawet nie wiesz, że my z Wiktorem… – zaśmiała się głośno i może tylko mi się wydawało, ale usłyszałam w tym śmiechu nutkę satysfakcji.

Nie wiedziałam, do diaska, po stokroć nie wiedziałam i tylko Bóg sam raczy wiedzieć, ile kosztowała mnie walka wewnętrzna, żeby nie zdradzić, jakie ta wiadomość zrobiła na mnie wrażenie. Tylko on sam może wiedzieć także, ile kosztowało mnie opanowanie się, żeby się nie rzucić z pazurami na Wiktora, który poddał się czułemu objęciu wybranki.

– No nie wiedziałam, pozostaje mi pozazdrościć udanego związku, rozumiem, że trwa już wiele lat, bo to przecież od studiów minęło… – ciągnęłam, udając obojętność.

– A nie, nie, to nie do końca tak, bo oboje jesteśmy już, że tak powiem z odzysku, ale ludzkie losy potrafią być wręcz nieprzewidywalne – triumfowała Elżbieta.

– Fakt, takie właśnie bywają.

– Szczęście czasem czeka za rogiem. Może i do ciebie się jeszcze uśmiechnie, bo o ile wiem, to nie znalazłaś jeszcze swojego księcia – roześmiała się „serdecznie".

– Bardzo mi miło, że się tak o mnie martwisz, ale za księcia dziękuję, bo już własna korona mi trochę ciąży – odrzekłam równie serdecznym tonem.

– A jak ci się podoba moja wystawa? Miałam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tym wyjątkowym dla mnie dniu. Jakby nie było, przez pięć lat mieszkałyśmy razem na powierzchni dwudziestu pięciu metrów kwadratowych.

– Bardzo mi się podoba. Rzeźby są niezwykle sugestywne i, jak widzisz, padłam przed nimi na kolana. – Tutaj akurat byłam całkowicie szczera.

– Dobrze, kochani, poplotkujcie sobie jeszcze o przeszłości, a ja wracam do gości. Ach, czuję się taka szczęśliwa. – Elka ruszyła w stronę grupki starszych mężczyzn, zostawiając za sobą mnóstwo zawieszonych w powietrzu, niewypowiedzianych pytań.

– Zosiu, trochę to wyszło nie tak, jak powinno – szepnął Witor.

– Daj spokój, wyszło jak wyszło, życie faktycznie jest nieprzewidywalne.

– Ale ty, Zosiu, nic nie rozumiesz, a chcę, żebyś zrozumiała – ciągnął dalej.

– Nawet nie próbuj mi niczego tłumaczyć, nie moja sprawa, nie moje życie, już wystarczająco dużo się przed chwilą dowiedziałam i naprawdę wszystko zrozumiałam – przerwałam mu stanowczo.

– Zostawiłaś mnie, potem zniknęłaś na tyle lat, nigdy cię nie zapomniałem, ale… – nie dał się zbić z tropu mężczyzna.

– Zostaw mnie w spokoju, bardzo cię proszę, nawet ja mam swoją wytrzymałość – wycedziłam przez zęby.

– Tego to ja ci akurat nie mogę obiecać – wyszeptał.

– Odpierdol się ode mnie – syknęłam, czym wzbudziłam zainteresowanie stojącej obok nas grupki osób, które zamilkły i zaczęły się nam przyglądać z zainteresowaniem na tyle dużym, że nie pozostało mi nic innego jak odwrócić się na pięcie i pozornie spokojnym krokiem odejść.

Krok był tylko pozornie spokojny, bo w środku targały mną napięcia, które nie mogły być nawet odrobinę mniejsze od tych, które spowodowały początek świata ani które wywołają jego koniec. Nie przesadzę, jeśli powiem, że doszłam do wyjścia ostatkiem sił. Świadomość, że miałabym zemdleć drugi raz podczas tego wieczoru, wykrzesała je ze mnie. Każdy krok odkupiony był realnym cierpieniem ciała i duszy. Nie znałam takiego uczucia. Wszechogarniający wstyd, tak, prymitywny, mało szlachetny wstyd. Nie żal, rozpacz, cierpienie, ale wstyd, zapieczętowany, zamknięty w ramki słów, które wypowiedziałam do niego jako ostatnie, słowa, które wybiegły ze mnie niczym zrywające się panicznie, osaczone w potrzasku łanie. Słowa, które otworzyły furtkę przeszłości, bo uwolniły drzemiące w zakamarku duszy jej strzępki.

W zasadzie nie wiem jak dotarłam do domu, przez mgłę pamiętam próby zagajenia rozmowy przez starszego taksówkarza. Nawet mu coś zdawkowo odpowiadałam. Za to doskonale pamiętam z mojej ostatniej drogi krzyżowej beznamiętne spojrzenie Elki, które przedarło się przez tłum anonimowych twarzy, żeby krok po kroku odprowadzić mnie do drzwi.

***

Padłam na łóżko i płakałam całą sobą, głośno, jak dziecko, bo dorośli tak nie płaczą, nie potrafią się w pełni otworzyć nawet w chwilach smutku. Dorośli zawiązują w sobie kolejne supełki i milczą, ugniatają je w sobie, żeby zrobić miejsce na nowe. I nawet nie wiem, czy to płacz sprowadził sen, czy sen ukoił płacz, bo to tylko pozornie to samo.

– No, no, spisałaś się, taka dramaturgia już w niemal pierwszych scenach. Jak widać, postawiłam na dobrego konia – jej głos dobiegł z ciemności.

– Jak mogłaś? Jesteś okrutna! Zresztą, kim ty w ogóle jesteś, co? – powiedziałam, siadając na łóżku.

– Nie przesadzaj, to przecież nie dzieje się naprawdę. To fikcja i tak to traktujmy, nikt przez to nie będzie cierpiał, nikt nie zostanie skrzywdzony. Nie sądzisz, że to fajne? – zapytała, jakby nigdy nic.

– Jak to, a ja? Nie miałam żadnego wpływu na to, kim jestem. Nie dane mi było fizycznie przeżyć dzieciństwa, młodości – wyrzuciłam z siebie.

– Przecież ciebie właściwie nie ma – zaśmiała się.

– To z kim rozmawiasz? Jestem tu, mówię do ciebie, oddycham i czuję. Czego więcej potrzeba? – nie umiałam ukryć emocji.

– Nie przesadzaj, a zresztą coś wymyślimy, na razie dobrze jest, jak jest. Przecież zrobiło się naprawdę ciekawie. Nie trzeba było się od razu tak stroić. Miałaś być atrakcyjna, ale ty oczywiście musiałaś przejść dziś samą siebie – drwiła.

***

Trudna to była sytuacja, naprawdę trudna i bardzo ją przeżyłam. Nie wiedzieć czemu, ale mam wrażenie, że odczułam to wszystko ze zdwojoną siłą, bo, owszem, nie był to wymarzony wieczór, ale ja po nim czułam się tak, jakby mój świat właśnie zawisł na cieniutkiej nitce nad przepaścią. Jakby sprawy wyrwały mi się spod kontroli. W sumie wiem, że dobrze, iż się stało, jak stało, bo przynajmniej mam dzisiejsze towarzystwo raczej z głowy. Teraz potrzebuję spokoju, jakichś artystycznych uniesień. Może teatr, dobra książka, wycieczka, chętnie też odwiedzę rodzinne strony. Pomyślałam sobie również, że jednak rozjaśnię trochę włosy. Widziałam własne zdjęcia z młodości i dobrze mi było w jaśniejszych, a czuję, że coś się we mnie zmieniło, że to dobry moment. Trzeba korzystać z życia, póki czas, bo wcześniej nie było mi dane. Ludzie w moim wieku niejednokrotnie tracą zapał i uważają, że nic już ich nie czeka. Głupcy, po stokroć głupcy. Ja przecież dopiero teraz dostałam szansę i mam zamiar ją w pełni wykorzystać i przeżyć przygodę swojego życia, ba, przeżyć całe setki przygód swojego życia. Wczorajszy wieczór pokazał mi, ile podczas jednego wyjścia z domu może się wydarzyć, ile można doświadczyć wrażeń, emocji, rozterek i jak taka godzina, dwie czy trzy mogą wpłynąć na resztę życia i jak bardzo mogą to życie odmienić. To zupełnie nie tak, że na pewnym etapie już nic się nie może przydarzyć, bo może, i na każdym niemal kroku coś niezwykłego się dzieje, ale jeszcze trzeba umieć to dostrzec. Ludzie z natury widzą te złe rzeczy, złe wybory i złe konsekwencje i to na nich się skupiają. Świat się potrafi komuś w jednej sekundzie zawalić, ale nie dostrzegamy sekund, w których coś się odradza, a które są nieporównywalnie ważniejsze. Przecież po każdym zawaleniu świata ktoś staje w momencie, w którym ja się znalazłam. Zaczyna od nowa, z bagażem doświadczeń i musi odnaleźć cel i drogę do niego, a cel i droga są tożsame – trzeba odnaleźć siebie.

***

Autobus dojechał do Kłodzka punktualnie. Duży, jasnożółty budynek dworca, którego prostokątną formę przełamywało kilka jakby niesymetrycznie powtykanych w bryłę wieżyczek, wydawał się zupełnie nie pasować do boleśnie industrialnego otoczenia. Wokół kręciło się sporo osób pospiesznie zmierzających do kas, punktu informacji czy na stanowiska odjazdów. Zabawne, bo każda z tych osób ma swoje życie, problemy, radości, poglądy i gusty. Być może, zupełnie tego nieświadomi, mijają swoje przyszłe żony albo nawet potencjalnych morderców swoich dzieci, ale to w tej chwili nie ma żadnego znaczenia. Nikt tutaj o nikim nic nie wie i jedynie wyraz twarzy, gestykulacja czy postawa zdradzają pewne od razu rozpoznawalne cechy. To takie przyjemne, móc bezkarnie przyglądać się obcym ludziom. I bezkarnie wydawać o nich osądy.

Chłodniej tu niż we Wrocławiu, trochę teraz żałuję, że nie wzięłam taksówki, tylko zdecydowałam się do domu rodziców dojść pieszo. Zaczynam się trząść z zimna, ale teraz już nie mam wyjścia, bo na Nowy Świat został mi tylko rzut kamieniem. Gdyby nie ten przejmujący wiatr, droga byłaby całkiem przyjemna. Nikt, kto tego fizycznie nie doświadczył, nie zrozumie przyjemności delektowania się przejściem przez dobrze znane, a tak naprawdę przecież nigdy niewidziane miasto. Delikatnym powiewem na policzku, śpiewem ptaków, które przekrzykując się nawzajem, tworzą niemal wielowymiarowe płaszczyzny dźwięków. Cudnie. Ogromna radość z każdego oddechu, z rozpierającego powietrza w piersiach i z samego bycia. Jestem i to chyba jest jednak najważniejsze.

Domek rodziców, niewielki, poniemiecki, ze spadzistym dachem, wygląda jak z bajki. Otoczony bujną, trochę samowolnie władającą przestrzenią roślinnością, wydaje się z innej epoki. Czas jakby się wokół niego zatrzymał i gdyby nie wysłużona skoda ojca, można by pomyśleć, że jest to połowa XIX wieku. Może to też rodzaj sentymentu, targającego każdym, kto wraca do domu, w którym się zostawiło dzieciństwo. Dom rodzinny to nie tylko budynek, to coś znacznie więcej. To kołyska, fundament, ale także mogiła wielu natchnień, tysiąca wspomnień i bezpowrotnie minionych lat.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Najprawdziwsza fikcja

Подняться наверх