Читать книгу Węgierski Syndrom Trianon - Bogdan Góralczyk - Страница 5
ОглавлениеRozdział I
Wielka żałoba
Na piątek 4 czerwca 1920 roku władze w Budapeszcie ogłosiły żałobę narodową. W stolicy i na obszarze całego kraju na niepracujących w tym dniu urzędach i budynkach publicznych flagi opuszczono do połowy masztu. Szkoły i sklepy, poza spożywczymi, zamknięto. Najważniejsze gazety ukazały się z czarnymi obwódkami. Wyglądały tego dnia jak nekrologi. Odwołano wszelkie koncerty i imprezy kulturalne oraz masowe. Zamiast nich były msze, przebiegające w ciszy demonstracje oraz skromne, choć podniosłe uroczystości o charakterze religijnym i państwowym.
Pogoda dopasowała się do nastroju chwili: było chłodno, ponuro, szaro, bez słońca. Nad ranem w stolicy padało, potem mżyło, przez cały dzień było pochmurnie, a temperatura tego dnia nie przekroczyła 13 stopni[1]. Zamiast początków lata powiało jesienią – tak jakby również Matka Natura żegnała najlepszą aurę w dziejach narodu węgierskiego, niedawny czas jego znakomitych zbiorów i wielkiej chwały.
Już o 8.30 rano na Placu Bohaterów w Budapeszcie, przed ustawionym w 1895 roku na tysiąclecie państwowości, a potem do 1910 roku powoli zapełnianym i prezentującym się dumnie do dziś panteonem węgierskich królów, począł zbierać się tłum. Był złożony głównie z uchodźców i uciekinierów z odległych stron, z pograniczy rozległego do niedawna państwa i Królestwa, któremu tego dnia przyszło żegnać się z blisko tysiącletnią, burzliwą, pełną (rzadkich) wzlotów i (częstszych) upadków historią spójności ziem i wymieszanego z innymi narodu. Zebrani dzierżyli napisy i transparenty: „Górne Węgry”, rozumiane jako dzisiejsza Słowacja, „Siedmiogród”, „Kraina Południowa”, czyli głównie dzisiejsza Wojwodina na terenie Serbii, chociaż też Chorwacja, do niedawna w unii personalnej z Królestwem Węgier. Powiewały one wśród narodowych i jeszcze częściej spotykanych czarnych flag.
Po godzinie z miejsca zbiórki tłum ruszył aleją Andrássyego, śpiewając na przemian hymn narodowy oraz pieśni patriotyczne, a niektórzy wykrzykiwali: „Precz z ententą!”, „To nie pokój!”, „Sprawiedliwość dla Węgier!”, zyskując poklask zebranych po obu stronach alei mieszkańców miasta, z których wielu dołączyło do maszerujących. Szli w kierunku centrum, ku bazylice św. Stefana, gdzie tuż po godzinie 10 rozpoczęła się okolicznościowa msza. Kulminację zaplanowano dokładnie na tę godzinę, bo tak pierwotnie planowano uroczystość w Wersalu, którą jednak ostatecznie przeniesiono na popołudnie. Przyjętego harmonogramu w Budapeszcie i na terenie całego kraju jednak nie zmieniono.
Zanim msza się zaczęła, tak jak wcześniej zaplanowano, stanęły tramwaje, a na pięć minut nawet wszystkie pociągi w kraju oraz statki na Dunaju, natomiast w stolicy zabrzmiały wszystkie dzwony. Uroczystości religijne odbyły się nie tylko w katolickiej bazylice, ale też w pobliskim kościele luterańskim na placu Deáka, w kalwińskim przy placu Kalwina oraz unickim przy ulicy Hold (Księżycowej). O tej samej porze specjalną mszę koncelebrowano również w kościele akademickim, u wejścia do obecnego Uniwersytetu ELTE, w obecności rektora Aladára Ballagiego oraz całego kolegium rektorskiego i dziekańskiego.
Prowadzący mszę w bazylice pod nieobecność chorego biskupa Istvána Zadravecza opat Kálmán Kovács mówił w kazaniu do zebranych: „żyjemy w bezkresnym morzu bólu i nie wiemy, czy zatrzymamy się już tutaj, czy też dalej będziemy podążali tą bolesną ścieżką”. Kapłan dawał jednak nadzieję: „Pokażemy, że chcemy żyć i żyć będziemy. Nie zgorzknienie i nie nienawiść wiodą nas, gdyż wierzymy w odrodzenie, lepszą przyszłość, w którą z pomocą boską nieustannie ufamy”[2]. Tu też na zakończenie zebrani w bazylice odśpiewali hymn.
Po mszy jej uczestnicy ruszyli dalej krętymi ulicami miasta, udając się aż pod odległy, położony nad Dunajem, stojący tam i dziś pomnik narodowego poety Sándora Petőfiego. Tam raz jeszcze odśpiewano hymn, wygłoszono kilka patriotycznych mów – i dopiero potem zgromadzenie rozwiązano. Gdy rozchodzono się do domów, z podniosłego nastroju zebranego tłumu pozostał indywidualny smutek, rozgoryczenie i żal. Każdy doskonale wiedział, jak dużo tego dnia Węgrzy stracili, choć mało kto zdawał sobie w tamtej chwili sprawę z tego, czym to się zakończy i do czego ten złowieszczy wówczas traktat z Trianon doprowadzi.
W tym samym czasie, gdy tłumy ruszyły z Bazyliki, o 11.05 zebrało się Zgromadzenie Narodowe. Podczas tego posiedzenia parlamentu głos zabrał jedynie jego przewodniczący, reprezentujący komitat Veszprém, István Rakovszky. Odczytał tylko, przy głosach aprobaty z sali i rzadkich okrzykach niezadowolenia, krótkie oświadczenie w imieniu zebranych parlamentarzystów. Wypowiedział gorzkie, ale jakże prorocze słowa:
W dniu dzisiejszym Węgry znalazły się w historycznym punkcie zwrotnym. Dziś podpisany zostanie układ pokojowy, który oznacza rozdrobnienie naszego tysiącletniego państwa. Nazywają traktatem pokojowym to, co nie gwarantuje wiecznego pokoju, lecz wieczny niepokój (Właśnie, właśnie – głosy z sali), nie gwarantuje spokoju, lecz wieczny niepokój (Właśnie, właśnie – głosy z sali).
Mówca zaznaczył, że „pod przymusem ten tzw. układ pokojowy podpiszemy”, ale od razu dodał:
[...] nikogo nie można przymusić do czegoś, co jest niewykonalne. Albowiem ten traktat zarówno w sensie moralnym, jak materialnym zawiera takie niemożliwe do spełnienia warunki (tak jest, tak jest! – słychać z całej sali), których spełnić się nie da (Nie da, nie da – słychać z sali).
Przewodniczący parlamentu wspomniał jeszcze o „dniu żałoby” i zwrócił się nie tyle do zebranych w sali, ile do wszystkich Węgrów, „którzy dziś są od nas odcinani: po tysiącletnim wspólnym życiu i losie musimy się rozejść, ale nie na zawsze! (Z sali: Nie na zawsze! Nigdy!)”[3]. Posiedzenie trwało krótko, a prowadzący obrady, powołując się na „nadzwyczajne okoliczności tego dnia”, przy aprobacie zebranych, przeniósł posiedzenie na dzień następny.
Nadzwyczajne okoliczności tego tragicznego dla Węgier dnia w rzeczywistości nadeszły dopiero po godzinie 16, kiedy to dwaj delegaci tego państwa, w istocie przymuszeni do tej roli, bo nikt z wcześniejszych negocjatorów nie chciał wziąć na siebie takiego odium, minister pracy i opieki socjalnej Ágost Benard oraz ambasador Alfréd Drasche-Lázár w obecności przedstawicieli 22 państw reprezentujących zwycięską ententę w pałacu Grand Trianon, budynku wybudowanym przez króla Ludwika XIV na terenie ogrodów wersalskich, podpisali składający się z aż 364 artykułów traktat pokojowy. Dyktował on przegranym Węgrom straszliwe warunki: na rzecz Rumunii traciły one obszar 103 093 km2 i 5 257 467 ludności, na rzecz Czechosłowacji 61 633 km2 i 3 517 568 ludności, na rzecz Królestwa Serbii, Chorwacji i Słowenii (nie było jeszcze Jugosławii) 20 551 km2 oraz 1 509 295 ludności, a na drobne ustępstwa Węgrzy zostali zmuszeni jeszcze pójść wobec Austrii w Burgenlandzie (4020 km2), Włoch i nawet Polski (dwie wioski na Spiszu, zamieszkałe przez 230 osób). Kraj, który do wojny liczył 282 870 km2, został okrojony o 189 907 km2 i zmniejszył się do rozmiarów 92 963 km2, natomiast z szacowanej na 18 mln 264 tys. ludności stracił ponad 10 mln 649 tys. (z czego ponad 30 proc. to byli rodowici Węgrzy) i zmniejszył się ludnościowo do zaledwie 7 615 117 osób. Natomiast gdyby liczyć to wszystko jeszcze z Chorwacją, która do I wojny światowej znajdowała się w unii personalnej i pewnej podległości wobec Budapesztu (w mniejszym stopniu Wiednia), to wtedy obszar państwa wynosiłby 325 411 km2, a w takim rozumieniu kraj tracił dwie trzecie terytorium i niemal trzy czwarte ludności[4].
Na podstawie tych decyzji 3,227 mln Węgrów znalazło się w diasporze w państwach ościennych. Na mocy tego jednego aktu, podyktowanego przez wielkie mocarstwa i zwanego traktatem pokojowym, Węgrzy, którzy na terenie Siedmiogrodu oraz dzisiejszej Słowacji byli posiadaczami ziemskimi i zamieszkiwali głównie miasta, zamienili się rolami: z dotychczas uprzywilejowanych, zamienili się w sekowaną mniejszość.
Poprzednią, tak piękną dla Madziarów epokę plastycznie opisywał podróżujący po tych terenach Włoch Claudio Magris:
Większość panów zamieszkujących te posiadłości stanowili Węgrzy. Dla słowackich chłopów pozostawały drevenice, chaty lub małe domy z desek, połączonych słomą i suchym nawozem. W zamku Oravský Podzámok, w dolinie Orawy, na jednym z obrazów widnieje Celsissimus Princeps Nicolaus Esterházy, o bladej karnacji i pulchnych dłoniach, gdy tymczasem ręce chłopek z leżącej u podnóża zamku wioski dziś jeszcze są barwy ziemi, wysuszone i sękate niczym korzenie drzew, torujące sobie drogę pośród kamieni. Różnica w wyglądzie owych dłoni jest symbolem losów tych ludzi; przez wieki Słowacy byli ludem ignorowanym, nieznanym substratem i tkanką swego kraju, podobnym owej słomie i suchemu nawozowi, które spajają drevenice[5].
Dotychczasowi panowie i posiadacze ziemscy utracili swoje majątki, natomiast państwo straciło prawdziwe perły swojej państwowości, mówiące o świetności dawnej Korony, jak bogaty Kolozsvár (Cluj-Napoca; Kluż-Napoka)[6], przez lata stolica i siedziba węgierskiego parlamentu Pozsony, czyli Bratysława, ważne centra mieszczańskie, jak chociażby z taką pieczołowitością opisywana przez wywodzącego się z niej wybitnego pisarza Sándora Máraiego Kassa, czyli Koszyce, lub Arad czy Temesvár (Timişoara) w Siedmiogrodzie; tym Siedmiogrodzie, który w czasach tureckiego jarzma (1541–1687) był ostoją węgierskiej kultury i w jakiejś mierze także kontynuacją i ostoją państwowości.
Trianon wymienia się jednym tchem obok klęski z Turkami pod Mohaczem (1526) jako największą tragedię w całych dziejach państwa i narodu. Ten ponury dla Węgier akt po jego podpisaniu i ratyfikacji na długie lata stał się podstawowym punktem odniesienia nie tylko w rządowej propagandzie, ale przede wszystkim oświacie oraz dyplomacji państwa. W oczach rządzących po 1920 roku stał się symbolem tragicznych losów narodu, „węgierską Kalwarią” i „smutnym przystankiem na węgierskiej drodze krzyżowej”, „wielkim cmentarzyskiem wspaniałości narodu”[7]. Węgry rozebrano, czy wręcz poćwiartowano, jak twierdzono w dominującym po Trianon nurcie rządowej polityki i propagandy, a kraj popadł w stan, który nazywam na potrzeby tej książki Węgierskim Syndromem. Na czym polegał, czy polega? Jak go definiować?
Państwu z wielkimi ambicjami, o bogatej kulturze, przed Wielką Wojną w rozkwicie, zwycięskie mocarstwa podyktowały w Trianon warunki porównywane do dawnych rozbiorów Polski (przynajmniej do czasów istnienia Księstwa Warszawskiego), a u siebie – powtórzymy, bo to ważne – z klęską pod Mohaczem. Wywołano narodową traumę, pogłębiając poczucie osamotnienia, wynikające z jednej strony z unikatowego (niektórzy mówią: sierocego), hermetycznego języka, a teraz z kolei z racji dyktatu ze strony ówczesnych wielkich mocarstw.
Ogromne ambicje i potencjał zderzyły się z brutalnymi realiami. Dotychczasową dumę i wielkość zamknięto w małej, jak na Węgrów, szkatułce, a na dodatek rozsypano ich w diasporze po krajach ościennych. Kraj wielki, jak na europejskie rozmiary, ze stolicą światowego formatu i jej imperialną architekturą, zamieniono w mało znaczącego liliputa, z czym praktycznie żaden Węgier się nie godził i nie godzi. Stąd blisko do drugiej strony tego zwierciadła: poczucia krzywdy, rozgoryczenia, chęci rewanżu, prowadzących do nacjonalizmu oraz poszukiwania za wszelką cenę, bez względu na rozsądek, rozwiązań mających przynieść zmianę tego niepożądanego stanu.
A że sąsiedzi myślą na ten temat dokładnie odwrotnie, a wielkie mocarstwa zrobiły swoje i już się nieszczęściem Węgrów nie interesują? To jeszcze bardziej pogłębia u Madziarów poczucie krzywdy i przygnębienia, budzi złość lub apatię na pograniczu zbiorowej psychozy, która tylko czeka na hasło lub polityka gotowego, cynicznie lub pragmatycznie, po ten wielki drzemiący w Węgrach potencjał niezadowolenia sięgnąć. To jest struna, na której można dużo ugrać. To jest tonacja, którą poza Węgrami trudno zrozumieć. Bo jak pojąć ukute jeszcze za tureckiego jarzma i do dziś popularne powiedzenie, niedawno przypomniane w popularnym utworze przez ikonę węgierskiej popularnej piosenki, Zsuzsę Koncz: Sirva vigad a magyar – „Węgier cieszy się płacząc”?
Trianon to otwarta rana, która krwawi. Nic dziwnego, że w języku potocznym pojawiło się irredentystyczne z natury powiedzenie, w użyciu do dziś: „Nie jest prawdziwym Węgrem ten, którego nie boli Trianon”. Odtąd na wszystkich uroczystościach wołano: „Nie, nie, nigdy!” oraz „Okrojone Węgry to nie kraj, Wielkie Węgry to raj”. Natomiast dzieci w szkołach rozpoczynały lekcje od takiego oto „wyznania wiary”, napisanego przez panią Elemérné Papp-Váry (Szerenę Sziklai), „dziewczynę z oderwanej Górnej Prowincji” (czyli Słowacji) w specjalnie rozpisanym konkursie na temat utraconych ziem. Tekst ten został szybko określony w języku potocznym jako „odwieczna Boska prawda” dla Węgrów i zadekretowany jako obowiązkowy w szkołach już w końcu 1920 roku przez ówczesnego ministra oświaty:
Wierzę w Boga i w Ojczyznę
W wieczne prawdy trwanie
Wierzę w Węgrów zmartwychwstanie
Amen![8]
Wiersz nagrodzony w konkursie był znacznie dłuższy, liczył łącznie aż 15 zwrotek, ale jako „wyznanie wiary” trafił do urzędów i na oficjalne uroczystości tylko w tej pierwszej, przytoczonej powyżej wersji. Na symbol wystarczyło. Ma rację wywodzący się z Węgier, od 1957 roku żyjący w Austrii Paul Lendvai, pisząc: „Trianon był szokiem, z którego Węgrzy – bez względu na poszczególne postawy polityczne – w zasadzie do dzisiaj się nie otrząsnęli”[9]. Ponownie, jak pod tureckim jarzmem, kraj wszedł w okres smuty i zbiorowej neurozy, był nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie poobijany, a zarówno elity, jak i cały naród pożądały rewanżu i w żadnej mierze nie chciały pogodzić się z tym, co się stało. Gniew dotyczył sąsiadów, przede wszystkim Rumunów, Serbów i Słowaków (z Czechami włącznie, a może jeszcze bardziej), ale w nie mniejszym stopniu wielkich mocarstw, Francji i Anglii (w tej właśnie kolejności), które Trianon podyktowały. A w ten sposób droga w objęcia również niepogodzonych z końcowymi warunkami wojny Niemców była otwarta. Nawet nie trzeba było długo czekać, by tzw. siły rewanżystowskie wobec wojennych zwycięzców otwarcie weszły na scenę i gdzie tylko się dało, jednoczyły szeregi.
Ta niełatwa historia powinna być opowiedziana i należycie zanalizowana, albowiem najpierw złe własne polityczne wybory w okresie Monarchii, a potem nieposkromiona chęć rewanżu po wojennej klęsce zaprowadziły Węgry w objęcia Mussoliniego i Hitlera. W efekcie po II wojnie światowej doszło do powtórki Trianon, podyktowanej raz jeszcze w 1947 roku w Paryżu.
W epoce międzywojennej, utożsamianej z admirałem Miklósem Horthym, rządzącym, a raczej panującym w latach 1920–1944, mocno okaleczony przez mocarstwa kraj żądał tylko jednego – rewanżu. Tak bardzo nie godził się ze swym losem, podyktowanym w pałacu Grand Trianon, że łatwo raz jeszcze popadł w nacjonalistyczną pułapkę – ponownie miał kłopoty z mniejszościami, które wcześniej gnębił lub negował ich racje. Tyle, że po Trianon na okrojonych Węgrzech praktycznie nie było ich wiele, więc wtedy, także z przyczyn ideowych i ideologicznych, doszło do starcia z innym „obcym”, nie do końca przekonanym do narzucanego wówczas odgórnie kanonu, opartego na wartościach chrześcijańskich i narodowych, czyli wyznawcami judaizmu. Powodów, duchowych i materialnych, tych uprzedzeń było więcej, ale bezpośrednio wiązały się z krótkim, ale bolesnym i traumatycznym doświadczeniem Węgierskiej Republiki Rad (1919), w której władzach dominowali przedstawiciele narodowości żydowskiej. To zwarcie z kolei doprowadziło do ustaw antyżydowskich, praktycznego stosowania u siebie wykluczających zasad numerus clausus i wreszcie w 1944 roku ludobójstwa i Holocaustu, w dużej mierze we własnym, a nie tylko niemieckim wydaniu.
Oparta na żądzy rewanżu, rewizjonizmie i powiązanym z nimi nacjonalizmie oraz na zrozumiałej nostalgii za straconą wspaniałą epoką, a tym samym tradycjonalistyczna i konserwatywna, a przy tym w elitach pyszna („węgierski barok”), zaś wśród ludu dość siermiężna („trzy miliony biedaków”), epoka Horthyego w ogóle była dziwna i trudna do zrozumienia, jeśli patrzy się na nią z zewnątrz. No bo jak zrozumieć monarchię bez króla, rządzoną przez admirała w państwie bez dostępu do morza? Dobrze ten stan odzwierciedla zachowana w amerykańskich archiwach pachnąca anegdotą wymiana zdań, kiedy prezydent Franklin Delano Roosevelt po zaangażowaniu się nieznanych mu Węgier, ciągle z nazwy królestwa, w wojnę wzywa do siebie specjalizującego się w regionie doradcę i pyta:
FDR: Jak się nazywa król?
Doradca: Węgry nie mają króla.
FDR: To kto nimi rządzi?
Doradca: Regent, admirał Miklós Horthy.
FDR: Admirał? Więc mają potężną flotę?
Doradca: Nie mają floty. Nie mają nawet dostępu do morza.
FDR: Wojny często toczą się z przyczyn religijnych. Jaka tam panuje religia?
Doradca: Katolicyzm, panie prezydencie. Ale admirał Horthy jest protestantem.
FDR: Może więc ten admirał wypowiedział nam wojnę z powodu roszczeń terytorialnych?
Doradca: Węgry mają roszczenia terytorialne wobec Rumunii[10].
Nic dziwnego, że takich Węgier nikt nie rozumiał i nie zrozumiał, nie tylko ze względu na hermetyczny język. Rewanżyzm zaprowadził je w objęcia Hitlera, więc II wojnę też sromotnie przegrały. A mocarstwa ponownie podyktowały im twarde warunki. Nie można było jednak nic na ten temat przez dekady powiedzieć, bo Węgry wpadły w sowiecką orbitę, a tam obowiązywała formuła „internacjonalistycznego braterstwa”, także z Rumunami czy Czecho-Słowakami. Niemal do przełomu 1989 roku temat Trianon był objęty politycznym i publicznym tabu. Po przełomie i zmianie systemu pojawił się ponownie w dyskursie publicznym, ale w natłoku wyzwań i wydarzeń systemowej transformacji początkowo nie trafił do głównego nurtu. Mimo wielkiej historycznej traumy, o której naturalnie pamiętano, było jednak wiele innych, bardziej palących zagadnień na porządku dnia.
Dopiero premier Viktor Orbán, gdy wiosną 2010 roku objął w kraju niepodzielną władzę, wrócił – z całą mocą i otwarcie wyrażaną polityczną wolą – do tego tak bolesnego zagadnienia. Jak bolesnego? O tym właśnie będzie traktowała ta książka: o wielkiej narodowej traumie i jej konsekwencjach; o rozdartej węgierskiej duszy i poszatkowanym przez wielkich tego świata narodzie; o klęsce sprzed stu lat, z którą trudno się pogodzić do dziś, bo przecież, to już wiemy, „nie jest prawdziwym Węgrem ten, którego nie boli Trianon”.
Syndrom Trianon powrócił. Co ze sobą przyniesie? Jakie da efekty? Jak go dzisiaj ujmować i rozumieć? No i czy da udręczonemu narodowi węgierskiemu prawdziwe ukojenie, czy wręcz przeciwnie, znów wpędzi go w ślepy zaułek i spór z sąsiadami oraz wielkimi tego świata, jak już niejednokrotnie bywało? Innymi słowy: czy grozi Węgrom i ich charyzmatycznemu wodzowi (to lepsze, bardziej adekwatne pojęcie niż premier) Viktorowi Orbánowi powtórka z historii?
Wiele jest tych pytań, co tylko dowodzi, jak ważny to temat, poza Węgrami jednak stanowczo zbyt mało znany i rozumiany. Może przynajmniej w Polsce, która przecież doświadczyła rozbiorów przez państwa ościenne, akurat ta tematyka znajdzie empatię i zrozumienie? Ale nawet jeśli tak będzie, to od razu trzeba zaznaczyć, że w stosunku do Trianon, w przeciwieństwie do powszechnej negacji rozbiorów Polski, aż takiej jednolitości poglądów na scenie międzynarodowej nigdy nie było. Wystarczy spytać Słowaka, Rumuna, Serba czy Chorwata, by się o tym mocno przekonać. Węgrzy mają swoje „prawdy”, oni swoje, a jedne do drugich w żaden sposób nie przystają. Narracja węgierska nie pokrywa się z czeską czy słowacką, podobnie jak z rumuńską, chorwacką czy serbską. Tu nie ma jednej powszechnie uzgodnionej prawdy i raczej jej nie będzie. Opowiadane więc są i będą nieco różne historie, każda z nieco innymi bohaterami.
Ta praca pisana jest jednak z perspektywy węgierskiej i w oparciu przede wszystkim o węgierskie źródła, u nas w zdecydowanej większości nieznane, nigdy nietłumaczone. Z góry należy więc prosić o wybaczenie Czechów, Słowaków, Rumunów i innych węgierskich sąsiadów, że ich prawdy są albo niedocenione, albo przeoczone. Na łamach tej pracy podjęta będzie bowiem próba spojrzenia na Trianon od wewnątrz, z węgierskiej perspektywy. Nie jest jej celem czy zamiarem pisanie powszechnej historii tych ziem.
Taki zamysł, by patrzeć na tę kwestię przede wszystkim „przez węgierskie okulary”, ma przy tym jeszcze jeden, jakże ważny, a na zewnątrz niemal nieznany wymiar. Chodzi o to, że, wbrew pozorom, podejście Węgrów do Trianon wcale nie jest takie jednolite, jak by się wydawało. Inne jest na terenie samych Węgier, a nieco inne w diasporze, co przecież po tylu latach i dekadach (stuleciu) rozłąki musi być oczywiste i zrozumiałe. Ale na to nakładają się jeszcze, wcale nie mniejsze, różnice ideowe, religijne czy światopoglądowe: jedni chcą „Węgier dla Węgrów”, a inni opowiadają się za wielokulturowością i otwartymi granicami, jakkolwiek je rozumiemy. Nacjonalizmy różnej maści, chcąc nie chcąc, także stają się jednym z lejtmotywów tej pracy.
Trzeba bowiem już na samym wstępie założyć i przyjąć, że tak jak nikt z Węgrów nie kwestionuje surowości dyktatu z 4 czerwca 1920 roku, tak zarówno co do jego przyczyn i powodów, jak w nie mniejszym stopniu jego skutków i konsekwencji w tamtejszej historiografii, życiu publicznym i politycznym do dziś trwa zażarty i ciągle otwarty spór. Nie da się tego podstawowego faktu zanegować, nawet jeśli został on w ostatnich latach, po 2010 roku, wyraźnie przykryty przez oficjalne stanowisko władz, w tym zakrojone na wielką skalę uroczystości rocznicowe stulecia Trianon. Jedni uznają to podejście za słuszne, inni za mniej słuszne, a nawet błędne.
To tylko jeszcze jeden dowód na postawioną już wyżej tezę, że Trianon to temat ciągle żywy, a tym samym znakomicie nadający się do wykorzystania dla własnych celów politycznych, a bynajmniej nie tylko do podniosłych celebracji lub symbolicznych aktów. Ujmując krótko: Trianon nawet w sto lat po jego podpisaniu to temat nadal aktualny, czy się to komu podoba, czy nie. Dlaczego tak jest – o tym traktuje ta książka.