Читать книгу Wróć do mnie - Bogusław Stępnik - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

W klasie VIa szkoły podstawowej w Miłowie trwała ostatnia lekcja. W zajęciach z dziećmi, poza wychowawczynią, uczestniczyły Kasia oraz Bożenka – młode wolontariuszki przydzielone do pomocy przez kuratorium oświaty. Ich obecność w klasie mogłaby wydawać się dziwna, gdyby nie to, że uczyły się w niej dzieci z lekką niepełnosprawnością umysłową i udzielana przez wolontariuszki pomoc była nauczycielce bardzo potrzebna. Grupa uczniów biorąca udział w zajęciach liczyła raptem siedem osób. Tworzyły ją dzieci obojga płci, w różnym wieku, z Miłowa i pobliskich miejscowości. Wszystkie były sprawne ruchowo, jednak cierpiały na różnego rodzaju zaburzenia rozwojowe i emocjonalne, z powodu których swego czasu postanowiono stworzyć dla nich oddzielną klasę i objąć je dostosowanym do ich potrzeb programem nauczania. Do takich uczniów zaliczał się Jurek – niezbyt wyrośnięty piętnastolatek, o ładnej, dziecinnej jeszcze buzi i bujnej blond czuprynie. Na pierwszy rzut oka nikt nie doszukałby się w nim jakiejkolwiek choroby. Było to jednak złudzenie. Chłopca od najmłodszych lat cechowało dziwne zamknięcie w sobie.

Jego rodzice dość późno zauważyli, że z ich synem dzieje się coś niedobrego. Lekarze, którzy poddali chłopca długotrwałym badaniom, nie pozostawili im żadnych złudzeń. Tylko cud, jak to określili, mógłby sprawić, że stan chłopca w przyszłości polepszy się na tyle, by mógł on samodzielnie funkcjonować. Jednak na przekór tej opinii pewne oznaki poprawy zaczęły pojawiać się już od dłuższego czasu. Przyczyniła się do tego kilkuletnia przyjaźń chłopca z Pajacykiem – koniem sąsiada.

Imię to nadał mu sam Jurek, gdy ujrzał kiedyś rozbrykane zwierzę na łące. Ten pocieszny widok skojarzył sobie z wiszącym nad jego łóżkiem tekturowym pajacykiem, wykonującym gwałtowne ruchy przy pociągnięciu za sznurek.

Wielka przyjaźń z koniem sprawiła, że chłopiec coraz bardziej zaczął się otwierać i zauważać otaczający go świat. W obecności Pajacyka nie był już nieśmiałym, zagubionym dzieckiem, na jego twarzy pojawiła się radość. U boku przyjaciela niewyczerpana wprost energia aż rozpierała chłopca. Nie uszło to uwagi jego rodziców. Ze zdumieniem obserwowali rozwijające się z każdym miesiącem wielkie przywiązanie do zwierzęcia i zmiany, jakie następowały w ich synu. Cieszyło ich to, ale i smuciło zarazem… Nie uprzedzajmy jednak faktów. Jurek, tak jak inne dzieci, uczestniczył w lekcjach z bardzo umiarkowanym zainteresowaniem. Z reguły myślami błądził gdzie indziej. Tym razem było podobnie. Od dłuższego już czasu wbił wzrok w jeden przypadkowy punkt na ścianie klasy, tuż nad tablicą. Nauczycielka zauważyła to i przez chwilę wpatrywała się w chłopca.

– Jurku! – zawołała niezbyt głośno.

Chłopiec nie reagował. Wydawało się, że nie dosłyszał, ponieważ w tej samej chwili za oknem przejechał jakiś duży samochód.

– Jurek! – powtórzyła głośniej wychowawczyni.

Chłopiec wzdrygnął się, zerwał na równe nogi, spojrzał na nauczycielkę i z zawstydzeniem opuścił głowę. Wpatrując się w ławkę, skubał paznokcie.

– Skup się na lekcji, dobrze? – poprosiła łagodnym głosem.

Jurek, nie podnosząc głowy, kiwnął nią kilka razy na znak zrozumienia i usiadł. Wolontariuszki zaczęły rozkładać przed dziećmi obrazki przedstawiające drzewa różnych gatunków, liście z tych drzew oraz luźne litery. Nauczycielka spojrzała na zegarek i podeszła do biurka. Popatrzyła na klasę i siadając na krześle, otworzyła dziennik. Uczniowie skupili uwagę na podpowiedziach wolontariuszek. Jurek, mając zapewne jeszcze w głowie napomnienia wychowawczyni, zainteresował się leżącą przed nim układanką. Nie trwało to jednak długo. Dźwięk dzwonka dobiegający z korytarza poruszył dzieci. Powstał ogólny zamęt. Nauczycielka poderwała się z krzesła i zaklaskała.

– Proszę o spokój! – Jej głos przywołał wszystkich do porządku. – Dziękuję… Kochani, koniec zajęć na dzisiaj. Układanki zabieramy ze sobą do domu, popracujcie nad nimi wspólnie z rodzicami.

Jurek sprawnie spakował plecak i jako pierwszy opuścił klasę.

Budynek szkolny, wybudowany w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, był jednopiętrowy. Otoczony rozłożystymi kasztanowcami i zielonym, świeżo pomalowanym ogrodzeniem z grubej drucianej siatki prezentował się jeszcze całkiem ładnie. W głębi znajdowało się boisko szkolne, na którym kilku chłopców skończyło właśnie grę w piłkę i wolno schodziło z mocno powycieranej miejscami murawy.

Jurek wyszedł z budynku szkolnego i ruszył w stronę otwartej bramy. Z nieba lał się letni żar, ale on był już przy krawężniku ulicy, pośrodku której, na wprost wejścia, widać było dużą kałużę. Trzech małych chłopców, zapewne z zerówki, podwinęło nogawki od spodni i na bosaka taplało się w niej z wyraźną przyjemnością. Jurek przystanął i przez chwilę obserwował poczynania maluchów. Ruszył dalej. Doszedł do końca ogrodzenia i skręcił w prawo. W oddali, pod zadaszeniem, w wydzielonym specjalnie miejscu znajdował się przystanek autokaru szkolnego. Stała tam grupka dziewcząt i chłopców w różnym wieku – zarówno z najmłodszych, jak i z najstarszych klas. Dwóch nastolatków dokazywało, ganiając się wokół zadaszenia i okładając plecakami. Byli to Roman i Zenek. Jurek znał ich dobrze, bo gdy tylko pojawiał się w pobliżu, zawsze zaczynali mu dokuczać. Na wszelki wypadek zwolnił kroku. Gdy zza pleców doszedł go warkot zdezelowanego silnika samochodu, obejrzał się. To autokar szkolny sunął wolno ulicą, by po chwili zatrzymać się w zatoczce na wprost stojących dzieci. Jurek odczekał chwilę i gdy już wszyscy wsiedli, podbiegł do drzwi i wszedł do środka jako ostatni. Roman i Zenek zajęli miejsca w połowie autokaru, po lewej stronie, i przekomarzali się głośno. Gdy go zauważyli, zamilkli. Jurek, nie zwracając na nich uwagi, usiadł na wolnym miejscu pod oknem tuż przed nimi. Chłopcy zaczęli coś szeptać pomiędzy sobą i po chwili głośno się zaśmiali. Autokar ruszył.

Ogrodzone drewnianymi żerdziami pastwisko miało kształt prostokąta i przylegało węższym bokiem do wymurowanych z pustaków zabudowań gospodarczych. Dłuższa część ogrodzenia miała około stu metrów i ciągnęła się równolegle do znajdującej się kilkadziesiąt metrów dalej drogi asfaltowej. Po przeciwległej stronie majaczyła ciemna plama lasu. Sześć koni o różnej maści leniwie skubało trawę, pasąc się nieopodal zabudowań. Nagle jeden z nich przerwał jedzenie i zastygł w bezruchu. Po chwili uniósł łeb i strzygąc uszami, zaczął spoglądać w kierunku drogi. Był to Pajacyk. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że musiał mieć kilkanaście lat. Jego brązową, miejscami wyleniałą sierść oprószała siwizna, a widoczne gdzieniegdzie uwypuklone, czerwone blizny świadczyły o ciężkich przeżyciach z przeszłości. Koń nasłuchiwał, nie spuszczając wzroku z drogi. Gdy zza zakrętu wyłonił się szkolny autokar, cicho zarżał. Nie tracąc z oczu jadącego pojazdu, ruszył wolno w głąb pastwiska. Po chwili przeszedł w trucht. Dobiegł do końca ogrodzenia i zawrócił.

Autokar mijał pomalowaną na zielono, prostokątną tablicę z napisem „Rykowo”. Siedzący przy oknie Jurek wyglądał na zewnątrz. Jego twarz wyrażała smutek. W oddali, po prawej stronie drogi, tuż za zakrętem, pojawiło się pastwisko, a na nim stojący za ogrodzeniem Pajacyk. Chłopak, nie odrywając wzroku od konia, zacisnął dłonie na trzymanym na kolanach plecaku. Koń ruszył w kierunku zabudowań gospodarczych. Po chwili przeszedł w trucht. Dobiegł do końca ogrodzenia i zatrzymał się. Nerwowo poruszał łbem. Kierowca i dzieci znajdujące się wewnątrz autokaru obserwowali poczynania konia z wyraźnym zainteresowaniem pomimo tego, iż ten widok był dla nich codziennością. Na wysokości zabudowań gospodarczych autokar się zatrzymał. Kierowca odwrócił się i spojrzał w kierunku siedzącego przy oknie Jurka.

– Nie wysiadasz? – zapytał ze zdziwieniem.

Jurek nie odpowiedział. Wpatrując się w stojącego w oddali konia, pomachał do niego dłonią. Zrobił to dyskretnie, żeby nikt tego nie zauważył. Wtem siedzący za Jurkiem Roman wstał i trącił go ręką w głowę.

– Ogłuchłeś, czy co? – zapytał.

Kolega Romka, Zenek, pociągnął go za połę bluzy z powrotem na siedzenie.

– Zostaw go, przecież to głupek. – Skrzywił się.

Kierowca jeszcze raz spojrzał w kierunku Jurka, po czym wzruszył ramionami i wrzucił pierwszy bieg. Ruszył. Autokar wjeżdżał do wsi. Mijał wiejskie zabudowania. Niektóre były murowane, ale większość drewniana. Przez moment po lewej stronie ukazał się nieduży sklep spożywczy, przy którym stało kilku mężczyzn z butelkami piwa w rękach. Autokar zaczął zwalniać, by po kilkunastu sekundach zatrzymać się na przystanku PKS. Jurek wstał z siedzenia, zarzucił plecak na ramię i podszedł do wyjścia. Po chwili był już na zewnątrz. Ruszył dziarsko przed siebie. Bardzo szybko pokonał kilkadziesiąt metrów, które dzieliły go od otwartej metalowej bramy. Wszedł na porośnięte trawą podwórko. Po lewej stronie odwrócony stroną szczytową do ulicy stał otynkowany na biało parterowy dom z gankiem pośrodku, a naprzeciwko niego budynek gospodarczy postawiony z pustaków, z podwójną parą drzwi garażowych. Zabudowania te łączyła stojąca w głębi podwórka drewniana stodoła pokryta zszarzałym ze starości i częściowo popękanym eternitem.

Na podwórzu dwóch mężczyzn krzątało się przy czerwonym polonezie stojącym przy otwartych drzwiach garażowych. Obaj ubrani w czarne garnitury i białe koszule wyglądali na zasmuconych. Starszy z nich, sześćdziesięciopięcioletni Stanisław, był ojcem Jurka. Jego ogorzała od słońca i wiatru twarz kontrastowała z przygarbioną sylwetką steranego ciężką pracą człowieka. Obok stał Rysiek – miejscowy pijaczyna i niebieski ptaszek. Nie przekroczył jeszcze czterdziestki, a wyglądał na rówieśnika ojca Jurka. Winę za taki stan ponosił zresztą on sam, pijąc i paląc na potęgę praktycznie od zawsze. Od wielu lat jedynym jego zajęciem było najmowanie się do prac polowych u miejscowych rolników. Zarobione w ten sposób pieniądze w większości zostawiał w pobliskim sklepie monopolowym.

Jurek pojawił się na podwórku w momencie, gdy Stanisław z pomocą Ryśka wkładał do bagażnika samochodu duży wieniec żałobny. Spojrzał w kierunku idącego wolnym krokiem syna.

– Pospiesz się! – zawołał, zatrzaskując klapę bagażnika.

Rysiek spojrzał w kierunku Jurka i przytrzymując wargami tlącego się jeszcze peta, krzyknął:

– Biegiem, biegusiem!

W jego głosie dało się jednak wyczuć żartobliwy ton. Jurek, nie patrząc na mężczyzn, przyspieszył kroku. Po chwili zniknął za drzwiami ganku.

Barbara skończyła zmywać naczynia i ustawiała je w szafce wiszącej nad zlewozmywakiem. Była szczupłą kobietą średniego wzrostu, o jasnej cerze i ciemnych, prostych włosach związanych w kucyk. Choć dobiegała już pięćdziesiątki, wyglądała na młodszą. Teraz jednak była zmęczona, a na jej twarzy malowało się przygnębienie. Miała na sobie ciemną garsonkę, którą przepasała ceratowym fartuchem w kratę. Gdy schowała do szafki ostatni umyty talerz, odwiązała fartuch i powiesiła go na poręczy krzesła stojącego obok niej. W tym samym momencie w drzwiach kuchni pojawił się Jurek. Chłopiec, nie patrząc na matkę, ruszył w kierunku swojego pokoju. Spojrzała na niego.

– Synku! – zawołała.

Nie odpowiedział, tylko spojrzał na nią z ukosa.

– Nie przywitasz się z mamą? – spytała z nieukrywaną czułością.

Chłopiec podszedł do matki ze spuszczoną głową i mocno się do niej przytulił. Barbara pogłaskała go po czuprynie i całując w czoło, powiedziała:

– Przebierz się szybciutko. Ubranie leży na łóżku. I pospiesz się.

Jurek pokiwał głową na znak zrozumienia i zniknął za drzwiami swojego pokoju. Barbara odprowadziła go wzrokiem i ciężko westchnęła.

Pokój Jurka był skromnie umeblowany. Młodzieżowy, sfatygowany już regał z dwuskrzydłową szafą, stół z dwoma krzesłami stojący pod jednym z dwóch okien. Całości dopełniało łóżko, a właściwie jednoosobowa kozetka. Nad ścianie nad nim, na słomianej macie wisiały poprzypinane zdjęcia Jurka. Większość z nich przedstawiała chłopca w towarzystwie jego najlepszego przyjaciela – konia Pajacyka: Jurek siedzący na oklep i obejmujący konia za szyję, Jurek leżący na trawie obok konia, Jurek na końskim grzbiecie w pełnym galopie. Na zdjęciach tych uwieczniono najszczęśliwsze chwile w jego życiu. Na każdym z nich było widać szczęśliwe, roześmiane oczy chłopca. Ktoś, kto nie znał go wcześniej, nie uwierzyłby, że ma jakiekolwiek problemy.

Na macie wisiało też kilka fotografii ze szkolnych wycieczek, ale najwyraźniej nie były to udane wyjazdy – na wszystkich twarz stojącego z dala od innych dzieci Jurka miała wyraz niepokoju i zakłopotania. Na kolejnych ujęciach chłopiec został uwieczniony na boisku podczas międzyszkolnych zawodów sportowych dla dzieci niepełnosprawnych. Jedno ze zdjęć przedstawiało go stojącego na podium dla mistrzów. Zdobył wtedy brązowy medal za udział w biegach.

U wezgłowia łóżka przypięty był jeszcze duży plakat przedstawiający konia. Na plakacie wisiał pokolorowany pajacyk z tektury – taki, który fika nogami, gdy się go pociąga za sznurek.

To ten właśnie, wiszący na ścianie, pajacyk skojarzył mu się kilka lat temu z rozbrykanym koniem sąsiada, którego zobaczył po raz pierwszy i którego tak bardzo pokochał. To był taki jego drugi Pajacyk.

Jurek rzucił plecak na łóżko tuż obok wyprasowanych w kant granatowych spodni i białej koszuli. Przebrał się szybko w przygotowane przez matkę ubranie i podszedł do szafy. Otworzył ją, ukląkł i pogrzebawszy chwilę w jej wnętrzu, wstał, trzymając w ręku białe zawiniątko, które natychmiast włożył do kieszeni spodni. Z podwórka dobiegł go krótki dźwięk klaksonu samochodowego. Chłopiec podszedł do okna, wyjrzał zza zasłonki i w pośpiechu opuścił pokój. Przy ganku stał polonez z włączonym silnikiem, przygotowany do wyjazdu. Przy otwartej bramie czekał Rysiek. Kończył palenie kolejnego papierosa. Czasu do wyjazdu zostało już niewiele, zaciągnął się więc kilka razy i rzucił niedopałek pod nogi, gasząc go butem. Stanisław nacisnął klakson. W tej właśnie chwili w drzwiach ganku ukazał się Jurek. Podbiegł do samochodu, otworzył drzwiczki i usiadł na tylnym siedzeniu. Tuż za nim wyszła Barbara. Wybrała miejsce z przodu, obok męża. Ten spojrzał na zegarek, potem na nią i pokręcił głową z dezaprobatą.

– Czy wy nigdy nie możecie się wybrać normalnie, na czas? – odezwał się z pretensją w głosie.

Barbara milczała. Samochód wolno ruszył, ale po chwili zatrzymał się za bramą. Rysiek zamknął ją i, wgramoliwszy się do środka, zajął miejsce obok Jurka. Ruszyli. Jechali w milczeniu. Jurek wyglądał przez boczną szybę na zewnątrz. Rysiek spojrzał w jego stronę.

– I co? Nie ma już pana Bolka? – odezwał się.

Jurek nie reagował. Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył, że te słowa były skierowane do niego. Rysiek trącił go łokciem w bok.

– Mówię do ciebie – zagadnął.

Chłopiec bez słowa przesunął się bliżej drzwi. Barbara odwróciła głowę do tyłu.

– Odczep się od niego, dobrze? – powiedziała z nutą złości w głosie.

Rysiek wzruszył ramionami trochę obrażony, ale zamilkł i tylko ciężko westchnął.

Przejechali wieś. Po kilkuset metrach dalszej jazdy dotarli pod niewielki drewniany kościół, do którego przylegał otoczony ceglanym murem wiejski cmentarz. Wokół kościoła i przy bramie cmentarnej stało już kilkanaście samochodów i autokar. Stanisław znalazł wolne miejsce przy ogrodzeniu cmentarza i zaparkował. Wysiedli. Rysiek podszedł na tył samochodu. Rozglądał się, czekając na otwarcie bagażnika. Stanisław spojrzał na niego i powiedział ze zniecierpliwieniem:

– Teraz nie mamy czasu, później weźmiemy wieniec. – Ruszyli w stronę kościoła. – Cholera, jak zwykle musieliśmy się spóźnić – dodał ni to do siebie, ni do żony.

Ceremonia pogrzebowa wraz z mszą trwała grubo ponad godzinę. Ludzie zaczęli powoli opuszczać cmentarz. Część z nich kierowała się do autokaru, a część wsiadała do zaparkowanych obok samochodów. Jako jedni z ostatnich cmentarz opuścili Stanisław, Barbara i Jurek. Ruszyli wolno w kierunku swojego auta. Kiedy podeszli do samochodu, Barbara kilka razy rozejrzała się wokoło, jakby na kogoś czekała. Stanisław otworzył samochód i wsiadł do środka, a za nim Jurek. Barbara włożyła jedną nogę do auta i nie wsiadając do środka, znów zaczęła się rozglądać. Stanisław uruchomił silnik. Spojrzał z dezaprobatą.

– Co tak sterczysz, wsiadaj – powiedział gniewnie.

Barbara wsiadła, trzaskając drzwiami.

– A Rysiek? – spytała.

– A po cholerę ci Rysiek – odpowiedział Stanisław. – Nie widziałaś, że spotkał kumpli? Przecież jest okazja, żeby sobie popić, nie?

Włączył wsteczny bieg, obejrzał się do tyłu i zaczął wolno cofać. Miał szerokie pole manewru, ponieważ plac przed kościołem zupełnie już opustoszał. Autokar i ostatnie prywatne samochody wyjeżdżały właśnie na główną drogę. Polonez ruszył wolno do przodu. Nagle w bramie cmentarza ukazała się sylwetka starszej kobiety. Biegła z wyraźnym wysiłkiem w kierunku ich auta, machając ręką.

– Poczekajcie! Halo, poczekajcie! – wołała głośno.

Widocznie głos ten dotarł do Barbary, bo spojrzała za siebie. Dotknęła ramienia męża.

– Zatrzymaj się – powiedziała. – Bugajska coś chce.

Stanisław spojrzał w lusterko i wcisnął hamulec. Kobieta resztką sił dobiegła do tylnych drzwi, otworzyła je i zajrzała do środka. Była grubo po siedemdziesiątce, a twarz poorana zmarszczkami dobitnie świadczyła o tym, że życie jej nie rozpieszczało.

– O Boże, ale się zmachałam – wysapała. – Podwieziecie mnie?

– Wsiadaj – zaprosiła ją do środka Barbara.

Bugajska usiadła obok Jurka, jeszcze przez chwilę ciężko sapała. Stanisław ruszył. Wyjechał na główną drogę i przyspieszył.

– Wstąpiłam na grób Franka i autobus mi uciekł. – Bugajska powoli dochodziła do siebie. – Zatrzymacie się koło mojego domu to wysiądę. Dobrze?

Barbara odwróciła się do niej.

– To na stypę cię nie prosili? – zapytała z pewnym zdziwieniem.

– Niby prosili, ale gdzie ja tam…

W milczeniu mijali pierwsze zabudowania wioski. Stanisław zaczął zwalniać. Spojrzał na Bugajską.

– To naprawdę nie chcesz jechać na tę stypę? – zapytał, ale zapewne tylko przez grzeczność.

– Nie, nie, wysiądę tutaj – odrzekła stanowczo Bugajska.

Stanisław zatrzymał samochód przy jednym z drewnianych domów.

– Jak chcesz – powiedział, wzruszając przy tym ramionami.

Kobieta wygramoliła się z wnętrza poloneza na ulicę z wyraźnym trudem i znowu włożyła głowę do środka.

– Dziękuję za podwiezienie – powiedziała i zatrzasnęła drzwi.

Stanisław ruszył. Po chwili podjechał pod bramę swojego gospodarstwa. Barbara wysiadła z samochodu równocześnie z Jurkiem. Podeszła do bramy i ją otworzyła. Stanisław wjechał na podwórko. Jurek sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. Spojrzał na matkę. Zrozumieli się bez słów. W oczach Barbary widać było jednak smutek. Podeszła do Jurka i przytuliła go do piersi.

– No, leć, leć – rzekła, uśmiechając się ze zrozumieniem.

Twarz chłopca pojaśniała. Objął matkę mocno za szyję i pocałował w policzek. Ruszył biegiem.

– Tylko się nie pobrudź – zawołała jeszcze za nim.

Stanisław podszedł do bramy i zamknął ją od zewnątrz. Spojrzał na Barbarę.

– Nie mógł iść razem z nami? – zapytał z pretensją w głosie.

– Oj, daj spokój, nie masz się czego czepiać… – Barbara była wyraźnie nie w humorze.

Konie skubały leniwie trawę. Pajacyk stał trochę na uboczu i spoglądał na drogę. Naraz ożywił się, poruszył uszami, zarżał cicho i zwrócił łeb w stronę budynków gospodarczych. Wiedziony jakimś dziwnym instynktem najpierw ruszył wolno w ich kierunku, a potem zaczął biec truchtem. W przejściu pomiędzy budynkami ukazała się sylwetka spieszącego się Jurka. Pajacyk zarżał głośno i stanął dęba. Jurek z wyraźną wprawą przeszedł pomiędzy żerdziami, z których zrobiona była brama, i wbiegł na pastwisko. Koń przytruchtał w jego kierunku. Poruszając łbem, cicho rżał. Jurek dobiegł do niego i objął go mocno za szyję.

– Pajacyk… Pajacyku… – szepnął mu do ucha.

Przez moment stali w bezruchu. Po chwili jednak Jurek ożywił się, a na jego twarzy pojawił się tajemniczy wyraz zadowolenia. Włożył rękę do kieszeni spodni i zaczął tyłem odchodzić od konia. Mrużąc oczy, spoglądał na niego z ukosa. Koń ruszył za nim. Przechylając łeb to w jedną, to w drugą stronę, zbliżał się do chłopca. Gdy był tuż przy nim, Jurek niespodziewanie kucnął. Pajacyk podszedł do niego i zaczął szturchać go łbem. Rżał przy tym, jakby chciał chłopcu coś powiedzieć. Jurek doskonale zrozumiał zamiary konia i wybuchnął śmiechem. Przewrócił się na bok, a Pajacyk popychał go łbem tam, gdzie jego ręka chowała się w kieszeni spodni. Poczynania konia wyraźnie sprawiały chłopcu radość. W końcu wstał i wyciągnął rękę z kieszeni. W dłoni trzymał białe zawiniątko. Pajacyk zarżał radośnie. Jurek rozwinął tajemniczą paczuszkę i wyjął z niej płaską bryłkę skawalonego cukru. Odłupał kawałek i podsunął koniowi do pyska. Ten zaczął z ochotą chrupać przysmak. Jurek odłamał drugi kawałek, a resztę zawinął w szmatkę i wsunął z powrotem do kieszeni spodni. Trzymając w ręku odłamany kawałek cukru, popędził w kierunku ogrodzenia. Pajacyk ruszył za nim. Wyprzedził Jurka i stanął bokiem do ogrodzenia. Jurek dobiegł do konia. Chciał go wyminąć, by dojść do żerdzi, ale Pajacyk albo cofał się, albo szedł do przodu, uniemożliwiając chłopcu zbliżenie się do płotu. Chłopak śmiał się na całe gardło, widząc zachowanie konia. Zwierzę tymczasem rżało, jakby dopominało się o przysmak. W końcu chłopiec dał za wygraną, wyciągnął rękę w jego kierunku i włożył mu do pyska ostatni kawałek cukru. Teraz mógł już bez przeszkód dojść do żerdzi. Wspiął się na nie i zwinnie wskoczył na Pajacyka. Koń ruszył wolno, by po chwili przejść w galop. Jurkowi jazda na oklep nie sprawiała żadnej trudności. Miał zresztą wyraźny talent do jazdy konnej. Pajacyk dobiegł do końca ogrodzenia i zawrócił. Tym razem szedł wolno. Jurek położył się na jego karku i objął go z czułością za szyję. Zwierzęta pasące się wraz z Pajacykiem na łące zajęte były skubaniem trawy i nie zwracały na nich uwagi.

Stypa powoli dobiegała końca. Część gości porozchodziła się już do domów. Kazimierz, czterdziestodwuletni syn starego Nowaka, był tego dnia nad wyraz podekscytowany. Nie wiadomo, czy było to skutkiem spożytego na stypie alkoholu, czy też taki już miał charakter. Ten wysoki, chudawy mężczyzna o nadpobudliwym usposobieniu nie wyglądał na swój wiek. Kto go nie znał, dałby mu nie więcej niż trzydziestkę. Zresztą nigdy nie przepadał za ciężką pracą. Raczej starał się tak robić, by się nie narobić, co niezbyt podobało się ojcu. Wydawało się teraz, że nie przejął się zbytnio jego śmiercią, w przeciwieństwie do matki Ireny i młodszej o kilka lat siostry Katarzyny, które siedziały przy stole smutne, z zapuchniętymi od płaczu oczami. Kazimierz tymczasem roztaczał wśród żałobników swoją wizję prowadzenia nowoczesnego gospodarstwa. Wizję tę zresztą wprowadziłby w życie już kilka lat temu, gdyby nie uparty tradycjonalizm ojca. Nie każdemu spośród słuchających go ludzi takie wywody się podobały i rzadko kto chciał z nim dyskutować. Stanisław z Barbarą siedzieli naprzeciwko wdowy. Gdy Stanisław wziął do ręki kieliszek wódki, poczuł, jak ktoś delikatnie trącił go w nogę. Spojrzał na żonę – to ona lekko uderzyła go stopą.

– Nie pij tyle – szepnęła z prośbą w głosie.

Stanisław nie zareagował. Ostatnio pił rzadko, ponieważ zdrowie mu na to nie pozwalało, ale kiedy trafiała się okazja, nie umiał sobie odmówić. To była jedna z takich okazji. Wychylił więc kieliszek wódki do dna i popił go wodą mineralną.

Barbara podsunęła się w jego stronę.

– Idziemy już – powiedziała cichym, ale stanowczym tonem.

Stanisław ciężko westchnął.

– Słyszysz, co mówię? – dodała.

– Jeszcze chwilę – odburknął – może da się coś jeszcze załatwić…

– Zbieramy się. – Barbara była stanowcza. Wstała od stołu.

Stanisław znów ciężko westchnął i podniósł się ociężale z krzesła. Irena Nowak spojrzała na nich.

– Już idziecie? – spytała.

– Tak, robi się późno. – Barbara przysunęła swoje krzesło na miejsce. – A poza tym, Jurek… – Nie dokończyła.

Irena zamierzała wstać, by odprowadzić gości do drzwi, ale Kazimierz zawołał w jej kierunku:

– Zostań, mamo, ja ich odprowadzę.

Wszyscy troje ruszyli w kierunku drzwi i po chwili zatrzymali się na schodach już na zewnątrz budynku. Kazimierz wyjął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował Stanisława. Zapalili.

– Chyba nie macie do mnie żalu, co? – zapytał, widząc przygnębione twarze sąsiadów. Milczeli.

– Musicie mnie zrozumieć – dodał. – Taka okazja nie zdarza się codziennie. To cud, że Kłos chce kupić tak starego konia.

– Kłos? – Stanisław zdziwił się. – To Kłos go kupił? Nie powiedziałeś o tym. Przecież on wywozi konie

do Włoch!

– Daj spokój. – Kazimierz czuł, że się wygadał. – Włochy, nie Włochy, co to za różnica. To stary koń i tak mu wiele życia nie pozostało.

– Ale przecież twój ojciec obiecał… – włączyła się do rozmowy Barbara.

– Ojciec! Ojciec nie żyje – odpowiedział ze złością Kazimierz. – A dla mnie każdy grosz się liczy. Szykują mi się duże wydatki… musicie mnie zrozumieć.

Barbara się zamyśliła. Wiedziała już, że ta rozmowa nic nie zmieni. Znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogli nic zrobić. Nie mieli gotówki, by wykupić Pajacyka. Pieniędzy odłożonych na operację, której miała się wkrótce poddać, nie mogła przecież ruszyć. Stary Nowak, gdy jeszcze żył, obiecał im sprzedać Pajacyka, a na zapłatę poczekać do żniw, aż staną na nogi. Nagła, zupełnie niespodziewana śmierć starego sąsiada pokrzyżowała te plany. Kazimierz nie zamierzał uszanować obietnicy złożonej przez ojca. Był dziwnie nieustępliwy. Być może przyczyna tkwiła w tym, że nigdy nie darzył sympatią Jurka, który za to od początku zaskarbił sobie względy jego ojca. Zresztą dla Kazimierza zawsze liczyły się tylko pieniądze. Barbara wiedziała, że dalsza rozmowa nie zmieni jego postanowienia, szkoda czasu. Spojrzała na męża.

– Pójdę po Jurka – powiedziała z westchnieniem.

Ruszyła schodami w dół. Stanisław zaciągnął się głęboko dymem papierosa, Kazimierz zerknął na niego kątem oka.

– Człowiek niespodziewanie umiera… – odezwał się – to i koń potrafi nagle zdechnąć… Zresztą, załatwię to tak, że chłopak niczego się nawet nie domyśli.

Stanisław nadal milczał. Był zawiedziony.

– Czy tylko ten jeden koń jest na świecie? – Kazimierz dalej starał się usprawiedliwiać. – Kupicie mu z czasem młodszego, ładniejszego. Na pewno będzie z niego bardziej zadowolony, niż z tej starej chabety.

Poklepał Stanisława po plecach.

– Wspomnisz moje słowa – dodał z uśmiechem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wróć do mnie

Подняться наверх