Читать книгу Planeta Woda - Борис Акунин - Страница 6
Zawiązanie akcji
Dziennikarskie szczęście
Оглавление17 kwietnia 1902 roku. Atlantyk
Parowiec oceaniczny „Universe”, odbywający rejs z Marsylii do Buenos Aires, przepływał koło Wysp Kanaryjskich. Trzeciego dnia podróży początkowe ożywienie i zachwyt zaczęły ustępować nudzie. Pasażerowie już nasycili się widokami, poznali niewymyślne rozrywki na statku, zaznajomili się z towarzyszami podróży i zdążyli się nimi rozczarować, a czekały ich jeszcze dwa tygodnie monotonnego rejsu po otwartych wodach.
Reporter paryskiego magazynu „Essentiel”, oddelegowany przez redakcję do zrobienia serii reportaży o argentyńskich kopalniach srebra i zdecydowany napisać książkę, która zadziwi świat (był to bardzo młody reporter), wywiązywał się z danej sobie obietnicy: codziennie tworzyć co najmniej pięć stron tekstu. Siedział na leżaku z nogą założoną na nogę i starannie skrobał ołówkiem, rejestrując wrażenia z wczorajszej wycieczki po parowcu.
Statek wydawał się dziennikarzowi pomniejszonym modelem całego bożego świata.
Na samym dole, ukryte przed ludzkim wzrokiem, mieściło się piekło. Powietrze było tam czarne od pyłu, a czarni jak diabły palacze wrzucali czarny węgiel czarnymi łopatami w ogniste czeluście piekielnych pieców.
Wyżej znajdowała się ładownia – grzeszne i plugawe łono statku, w którym sześciuset przesiedleńców z Europy Wschodniej i Południowej za swoje pięćdziesiąt franków od łebka cisnęło się w ciemnych przedziałach pośród rozwieszonych pieluch, tobołów z nędznym dobytkiem oraz saganów i garnków, które z niewiadomego powodu taszczono na drugi koniec świata. Łono, zgodnie z prawem natury, cuchnęło i wydawało nieprzyjemne dźwięki. Wrzaski niemowląt przeplatały się z pijackimi pieśniami i siarczystymi przekleństwami.
Górę zamieszkiwało cywilizowane społeczeństwo. Na pokładzie drugiej klasy wyposażenie było skromne, ale przyzwoite, na pokładzie pierwszej – ładne, a nawet luksusowe, zaś wyniesiony pod same niebo pokład spacerowy, gdzie dziennikarz mozolił się nad zapiskami, przypominał raj. Młody mężczyzna szyderczo przyrównał „czystych” pasażerów w ich letnich białych strojach do zbawionych dusz, a stewardów płynnie lawirujących z tacami (napoje chłodzące, kawa, lody) do serafinów, którzy raczą cnotliwych nektarem i ambrozją.
Przeczytawszy swoje grafomańskie brednie, korespondent westchnął smętnie, po czym wyrwał kartki i je zmiął.
To wszystko już było. Pisarze ze sto razy porównywali ludzkość do statku, palaczy do diabłów, ładownię do łona i tak dalej. Trzeci dzień podróży, a żadnego pomysłu, nie ma zupełnie o czym pisać. Ale słowo się rzekło: pięć stron to mus i już.
Dziennikarz wstał i powlókł się na rufę, gdzie asystent pasażerów opowiadał o czymś grupce dam osłaniających się przed słońcem jedwabnymi parasolkami. Może zawodowy bajarz powie coś godnego uwiecznienia.
– Znajdujemy się na trawersie wysepki Saint Constantin – mówił wytworny dżentelmen w smokingu i czapce marynarskiej, pokazując szary stożek wynurzający się z wody parę mil na południe. – To wierzchołek starożytnego wulkanu, nędznego pociotka kolosa z Teneryfy, którego mijaliśmy dzisiaj rano. Jego wysokość, mesdames, jest niemal dziesięciokrotnie mniejsza: zaledwie czterysta pięćdziesiąt metrów, ale w odróżnieniu od giganta maluch trochę dymi. Jeśli się panie dobrze przyjrzą, zobaczą, że nad szczytem unosi się chmura pyłu.
Damy zaczęły wytężać wzrok. Korespondent podniósł do oczu lornetkę wiszącą na piersi. Powietrze nad wysepką lekko drżało, jak miraż w upalny dzień.
– Przez długi czas wulkan uważano za wygasły, ale niedawno zaczął zdradzać oznaki życia. Naukowcy z koncernu Oceania zeszli do gardzieli i stwierdzili aktywność magmy. Jednakże ich zdaniem w ciągu najbliższych pięciuset lat erupcja jest mało prawdopodobna, więc raczej nikt z nas nie będzie mógł podziwiać tego malowniczego widoku, chyba że mademoiselle Sophie.
Mężczyzna pogłaskał po głowie małą dziewczynkę z lalką w rękach. Damy skwapliwie się roześmiały z udanego żartu. Asystent pasażerów na parowcu był taki jak trzeba: dźwięczny głos, miła powierzchowność i niewielki defekt fizyczny – utykał na jedną nogę. Mężowie nie byli więc zazdrośni o inwalidę, a damy współczuły biedakowi.
Korespondent ziewnął i przesunął lornetkę trochę niżej. Wulkan był nudny, szary. U jego podnóża bielały jakieś zabudowania.
– Koncern Oceania? – powtórzyła matrona z drobnymi platynowymi loczkami. – Czy to nie ten, który produkuje mój krem do twarzy?
– Ma pani rację, baronowo. – Asystent wymówił tytuł (Madame la baronne) łagodnie i z lubością. – Saint Constantin należy do koncernu Oceania, którego produkty można znaleźć we wszystkich liczących się perfumeriach. Esencje do wyrobu czarodziejskich kremów, emulsji i maści wytwarza się właśnie tutaj, z glonów i mięczaków. Poza tym Oceania zarabia ogromne pieniądze na lekach robionych z owoców morza. To nowy, bardzo obiecujący kierunek w farmakologii. Należy jednak oddać sprawiedliwość koncernowi. Jego właściciele myślą nie tylko o zysku. Może widziały panie w gazetach reklamę ich sanatorium przeciwgruźliczego dla dzieci? Znajduje się na wyspie. Zdrowy klimat, źródła termalne i zabiegi lecznicze na bazie biologii, morza działają cuda. W dodatku nieszczęsne biedactwa korzystają z leczenia bezpłatnie, ma ono całkowicie filantropijny charakter.
Sanatorium też nie zainteresowało dziennikarza. Z tematu dzieci chorych na suchoty wyciśnięto już wszystko, co tylko się dało, jeszcze w czasach sentymentalizmu. Dobroczynność również wyszła dawno z mody, widziano w niej burżuazyjną chimerę, w dodatku trywialną.
Ale baronowa miała inne zdanie w tej kwestii.
– O, słyszałam o sanatorium Morski Raj! Czyżbym nie wspominała, że należę do zarządu Narodowego Towarzystwa Dobroczynnego? To mój obowiązek, żeby się orientować w podobnych przedsięwzięciach. Nazwa wyspy od razu wydała mi się znajoma. Na jednym z ostatnich posiedzeń naszego zarządu…
Jednakże nie udało jej się opowiedzieć asystentowi i pozostałym damom o działalności filantropijnej, ponieważ na pokładzie nagle powstało zamieszanie.
– Chyba powiedziałem wyraźnie: lilie mają być białe, bia-łe! – histerycznie krzyczał jakiś mężczyzna z silnym szwabskim akcentem. – A wy co mi przynieśliście?! No pytam pana, co to jest?!
Korespondent jeszcze nie wiedział, że dziennikarska fortuna postanowiła zrobić mu prezent, ale odwrócił się na krzyk z wdzięcznością. Każdy divertissement naruszający nużącą monotonię dnia był mile widziany.
Na rufę wbiegł malutki, chudziutki mężczyzna z puszystymi siwymi włosami, które okalały jego nieproporcjonalnie dużą głowę, upodabniając ją do dmuchawca. Bródka i wąsy też były siwe, ale schludne, starannie rozczesane. Rumiana, młodo wyglądająca twarz wyrażała skrajne wzburzenie.
– Czy one pańskim zdaniem są białe?! – krzyknął do asystenta. – Co za świństwo przywlekliście mi do kajuty?!
W dłoni ściskał zmaltretowane bladoróżowe kwiaty z połamanymi łodygami.
Pasażerowie, którzy znajdowali się w pobliżu, patrzyli na awanturnika z jednakowym wyrazem udręki na twarzach. Ożywił się tylko znudzony dziennikarz. Chociaż nie, był jeszcze jeden jegomość obserwujący krzykacza z wyjątkowym zainteresowaniem. Dżentelmen z długimi wąsami, w zapiętym pod szyję piaskowym surducie. Szedł za oprawcą różowych lilii, nie odrywając od niego oczu.
– Znowu ten wariat. – Jedna z pasażerek westchnęła. – Boże, jak mi obrzydły te jego sceny!
– To Niemiec. – Druga wzruszyła ramionami.
Parowiec był francuski, Niemców tu nie lubiano.
– Proszę wybaczyć, mesdames – rzekł cicho asystent. – Muszę uspokoić monsieur Kranka.
Ruszył w stronę siwego mężczyzny, przyciskając rękę do serca i całym swoim wyglądem demonstrując bezgraniczną łagodność.
– Panie profesorze, tysiąckrotnie przepraszam, ale białe lilie się skończyły. W oranżerii wybrano panu kwiaty o najjaśniejszym odcieniu…
– Sko… skończyły się? – wybełkotał profesor. – Chce pan powiedzieć, że przez dwa tygodnie, do samego Buenos Aires, będą mi przynosić do kajuty to paskudztwo?
Mężczyzna przygasł i skulił się, zasłaniając twarz dłońmi. Jego wąskimi ramionami wstrząsnął szloch.
– A jaki skandal urządził wczoraj w salonie tylko dlatego, że widelce i łyżki leżały nie całkiem symetrycznie. – Baronowa poskarżyła się korespondentowi, który uśmiechał się pod nosem.
Dziennikarz podróżował drugą klasą i jadł kolację przy table d’hôte, toteż nie mógł widzieć wczorajszego „skandalu”, ale chętnie podjął temat.
– No jasne, to stuprocentowy świr.
Baronowa się odwróciła. Nie aprobowała podobnego stylu wypowiedzi.
Nagle profesor Krank przestał płakać. Znowu ogarnął go gniew, który z każdą chwilą niebezpiecznie się nasilał. Cisnął lilie na pokład i zaczął je deptać. Następnie szarpnął swój wykrochmalony kołnierzyk. Zrzucił marynarkę i ją też podeptał. Damy cofnęły się przestraszone. Asystent zrozumiał, że nie poradzi sobie bez pomocy, więc machnął ręką na starszego stewarda.
Identyczny gest wykonał dżentelmen w piaskowym surducie. Obok niego pojawił się, jakby wyrósł spod ziemi, atletyczny rudowłosy mężczyzna.
– Keep closer, Finch – ledwie poruszając wargami, szepnął właściciel wąsów. – He’s up to something[1].
Rudy przymrużył oczy. Na prawym policzku miał interesującą bliznę w kształcie małej gwiazdy. Wszystkie jej promyczki się poruszyły.
Jednakże Finch nie zdążył zbliżyć się do profesora.
– Co za męczarnia! Dłużej tego nie wytrzymam! – zawołał tamten załamującym się głosem. – Bądźcie wszyscy przeklęci! Przeklęci!
Nikt nie zdążył zrobić najmniejszego ruchu, gdy nagle, z niespodziewaną dla szacownego wieku energią profesor wziął rozbieg, podskoczył, oparł się rękami o reling, przesadził go i wypadł za burtę!
Przez pokład przetoczył się gremialny krzyk. Dziennikarz otworzył usta i zamrugał oczami. Asystent złapał się za serce.
Tylko dwaj stojący w grupie mężczyźni – właściciel wąsów i rudy – zachowali przytomność umysłu. Rzucili się do przodu, przechylili przez barierkę i zdążyli zobaczyć spienioną toń w miejscu uderzenia ciała o wodę.
– Finch!
– Tak, sir.
Mężczyzna z gwiaździstą blizną jednym ruchem przerzucił silne ciało przez nadburcie, przekoziołkował w powietrzu i wbił się w grzbiet fali.
Do wody poleciało koło ratunkowe, za nim drugie. Okrzyki „Człowiek za burtą!”, „Dwoje za burtą!” zagłuszył przenikliwy sygnał alarmowy.
Podniósł się radosny zgiełk, gdy ze spienionej fali za rufą wyłoniła się pierwsza głowa – ruda. Drugiej jednak nie było. Rudy śmiałek nabrał powietrza szeroko otwartymi ustami i znowu skrył się pod wodą. Wynurzył się nieprędko. Przecząco potrząsnął głową. Gest był przeznaczony dla mężczyzny, którego niedawno tytułował „sir”. Parowiec, mimo że jego silniki stanęły, zdążył odpłynąć jakieś trzysta metrów. Właściciel wąsów przyciskał jednak lunetę do twarzy, więc zobaczył i zrozumiał.
Jęknął i uderzył pięścią w reling.
– God damn it! God damn it! God damn it! – mamrotały blade, trzęsące się wargi.
– Dzięki ci, Panie! – zawołał stojący obok dziennikarz. – Wszystko widziałem! Co za szczęście!
1 Niech się pan trzyma bliżej, Finch. On coś zamierza (ang.).