Читать книгу Żałobne opaski - Brandon Sanderson - Страница 8
ОглавлениеDwadzieścia osiem lat później
Drzwi kryjówki uderzyły o ścianę, wzbijając chmurę kurzu. Ściana mgły otoczyła mężczyznę, który otworzył je kopnięciem, podkreśliła jego sylwetkę – mgielny płaszcz z falującymi pasmami, uniesiona śrutówka.
– Ognia! – krzyknął Migs.
Chłopaki wystrzeliły. Ośmiu mężczyzn, uzbrojonych po zęby i ukrytych za barykadą we wnętrzu starego pubu zaczęło strzelać do ciemnej sylwetki. W powietrzu zaświstały kule, które jednak omijały mężczyznę w długim płaszczu. Uderzały o ścianę, poszatkowały drzwi i rozłupały futrynę. Zostawiały ślady w zbierającej się mgle, ale stróż prawa, idealnie czarny w półmroku, nawet się nie wzdrygnął.
Migs rozpaczliwie wypuszczał kolejne pociski, jeden po drugim. Opróżnił magazynek jednego rewolweru, później drugiego, wreszcie uniósł strzelbę i strzelał najszybciej, jak mógł. Jak oni się tu zaleźli? Na rdzę, jak do tego doszło? Nie tak miało być.
– To bez sensu! – zawołał jeden z chłopaków. – On nas wszystkich pozabija, Migs!
– Co tak tu stoisz?! – krzyknął Migs do stróża prawa. – Weź się do roboty! – Wystrzelił dwa razy. – Co z tobą nie tak?
– Może odwraca naszą uwagę – powiedział jeden z chłopaków – żeby jego kumpel mógł się do nas podkraść.
– Ej, to...
Migs zawahał się, spoglądając na tego, który się odezwał. Okrągła twarz. Prosty kapelusz woźnicy, jak melonik, ale o spłaszczonym denku. Kto to właściwie był? Przeliczył swoją ekipę.
Dziewięciu?
Chłopak obok Migsa uśmiechnął się, uchylił kapelusza i walnął go w twarz.
Wszystko wydarzyło się oszałamiająco szybko. Gość w kapeluszu woźnicy w mgnieniu oka rzucił Śliskiego i Guilliana na ziemię. Nagle znalazł się przy dwójce na drugim końcu sali i powalił ich laskami pojedynkowymi. Kiedy Migs się odwrócił, żeby podnieść broń, którą upuścił, stróż prawa z łopotem pasm płaszcza przeskoczył przez barykadę i kopnął Szufladę w pierś. Obrócił się i wycelował ze śrutówki do mężczyzn po drugiej stronie.
Rzucili broń. Migs ukląkł za przewróconym stołem i pocąc się, czekał na odgłos strzałów.
Nie usłyszał ich.
– Czekają na pana, kapitanie! – krzyknął stróż prawa.
Do środa wpadła gromadka konstabli, rozpraszając mgłę. Na zewnątrz blask świtu i tak zaczynał już ją wypalać. Na rdzę. Naprawdę ukrywali się tu przez całą noc?
Stróż prawa wycelował w Migsa.
– Rzuć broń, przyjacielu – powiedział.
Migs się zawahał.
– Po prostu mnie zastrzel, stróżu prawa. I tak wpakowałem się po uszy.
– Postrzeliłeś dwóch konstabli – odparł mężczyzna, trzymając palec na spuście. – Ale przeżyją, synu. Nie zawiśniesz, jeśli postawię na swoim. Rzuć broń.
Wcześniej Migs słyszał te same słowa, wykrzykiwali je ci, którzy ich okrążyli. Teraz odkrył, że w nie wierzy.
– Dlaczego? – spytał. – Mógłbyś nas wszystkich zabić i nawet się nie spocić. Dlaczego?!
– Jeśli mam być szczery, nie jesteś wart tego, by cię zabijać. – Uśmiechnął się przyjaźnie. – Już dość mam na sumieniu. Rzuć broń. Jakoś to załatwimy.
Migs rzucił broń i wstał, po czym machnął ręką do Szuflady, który podnosił się z rewolwerem w ręku. Tamten z wyraźną niechęcią również rzucił broń.
Stróż prawa odwrócił się, Allomantycznym skokiem przeleciał nad barykadą i wcisnął krótką śrutówkę do kabury na udzie. Dołączył do niego młodszy mężczyzna w kapeluszu woźnicy, pogwizdywał cicho. Wydawało się, że zwinął ulubiony nóż Guilliana – z jego kieszeni wystawała rękojeść z kości słoniowej.
– Należą do pana, kapitanie – powiedział stróż prawa.
– Nie zostanie pan, żeby dopilnować zatrzymania, Wax? – spytał kapitan konstabli.
– Niestety nie. Muszę iść na ślub.
– Czyj?
– Obawiam się, że swój własny.
– Wziął pan udział w nalocie w dzień swojego ślubu? – spytał konstabl.
Stróż prawa, Waxillium Ladrian, zatrzymał się w drzwiach.
– Na swoją obronę mogę powiedzieć, że to nie był mój pomysł.
Jeszcze raz skinął głową zgromadzonym konstablom i członkom szajki i wyszedł w mgłę.