Читать книгу Dawca przysięgi. tom 1 - Brandon Sanderson - Страница 9

Оглавление

Sześć lat wcześniej

Eshonai zawsze powtarzała siostrze, że za następnym wzgórzem na pewno kryje się coś cudownego. Aż pewnego dnia zeszła ze wzgórza i znalazła ludzi.

Zawsze wyobrażała sobie ludzi takimi, jak opisywały ich pieśni – jako mroczne, bezkształtne potwory. Tymczasem byli cudownymi, dziwacznymi istotami. Ich mowie brakowało wyraźnego rytmu. Nosili stroje o wiele barwniejsze od skorup, ale nie umieli wyhodować sobie własnego pancerza. Tak bali się burz, że nawet w podróży kryli się w pojazdach.

Co najdziwniejsze, mieli tylko jedną formę.

Z początku zakładała, że ludzie musieli zapomnieć o swoich formach, jak kiedyś słuchacze. To od razu sprawiło, że narodziła się między nimi więź.

Teraz, po wielu miesiącach, Eshonai nuciła w Rytmie Podziwu, kiedy pomagała wyładować bębny z wozu. Przybyli z daleka, by zobaczyć ojczyznę ludzi, a każdy kolejny krok przytłaczał ją coraz bardziej. Kulminacją doświadczenia było to miejsce, niewiarygodne miasto Kholinar i wspaniały pałac.

Przepastne miejsce rozładunku po zachodniej stronie pałacu było tak wielkie, że po przybyciu zmieściły się w nim dwie setki słuchaczy, a i tak nie zajęli go w całości. Większość słuchaczy nie mogła wziąć udziału w uczcie na górze – gdzie podpisywano traktat między dwoma narodami – ale Alethyjczycy i tak się o nich zatroszczyli, przynosząc im całe góry jedzenia i napitków.

Wyszła z wozu i spojrzała w górę, nucąc z Podekscytowaniem. Kiedy powiedziała Venli, że zamierza stworzyć mapę świata, myślała o odkrywaniu natury. Kaniony i wzgórza, lasy i laity wypełnione życiem. A przez ten cały czas to coś było w tym miejscu. Czekało tuż poza ich zasięgiem.

Razem z kolejnymi słuchaczami.

Kiedy Eshonai po raz pierwszy spotkała ludzi, widziała z nimi nielicznych słuchaczy. Nieszczęsne plemię uwięzione w tępoformie. Eshonai zakładała, że ludzie opiekują się biedakami pozbawionymi pieśni.

Ach, jakże niewinne były te pierwsze spotkania.

Ci uwięzieni słuchacze nie byli małym plemieniem, lecz ogromnym zbiorowiskiem. A ludzie się nimi nie opiekowali.

Ludzie byli ich właścicielami.

Grupka parshmenów, jak ich nazywano, zgromadziła się na zewnątrz kręgu robotników Eshonai.

– Ciągle przychodzą i chcą pomóc – powiedział Gitgeth do Ciekawości. Potrząsnął głową, a w jego brodzie zamigotały rubiny pasujące odcieniem do jego w większości czerwonej skóry. – Ci mali, pozbawieni rytmu, chcą być blisko nas. Mówię ci, oni wyczuwają, że coś jest nie w porządku z ich umysłami.

Eshonai podała bęben z tyłu wozu, po czym sama zanuciła z Ciekawością. Zeskoczyła i podeszła do grupki parshmenów.

– Nie jesteście potrzebni – powiedziała z Pokojem i rozłożyła szeroko ręce. – Wolimy sami zająć się swoimi bębnami.

Pozbawieni pieśni patrzyli na nią tępo.

– Odejdźcie – dodała z Błaganiem i machnęła w stronę pobliskich uroczystości, gdzie słuchacze i ludzcy służący śmiali się razem mimo bariery językowej. Ludzie klaskali słuchaczom śpiewającym stare pieśni. – Bawcie się.

Kilku spojrzało w stronę śpiewaków i przechyliło głowy, ale się nie ruszyło.

– Nie zadziała – stwierdziła Brianlia ze Sceptycyzmem i oparła ręce na pobliskim bębnie. – Oni po prostu nie umieją sobie wyobrazić, co to znaczy żyć. Są własnością, kupowaną i sprzedawaną.

Co miała o tym myśleć? Niewolnicy? Klade, jeden z Piątki, udał się do handlarzy niewolników w Kholinarze i dokonał zakupu, żeby sprawdzić, czy to w ogóle możliwe. Nie kupił parshmena – na sprzedaż byli również Alethyjczycy. Najwyraźniej parshmeni dużo kosztowali i uważano ich za wysokiej jakości niewolników. Słuchaczom powiedziano o tym tak, jakby to miało wzbudzić ich dumę.

Zanuciła z Ciekawością i skinęła w bok, spoglądając na pozostałych. Gitgeth uśmiechnął się i nucąc z Pokojem machnął ręką. Wszyscy już się przyzwyczaili, że Eshonai przerywała pracę w połowie. Nie chodziło o to, że nie można było na niej polegać... Cóż, może i nie, ale przynajmniej była w tym konsekwentna.

Tak czy inaczej, i tak wkrótce chciała się udać na królewskie uroczystości – spośród wszystkich słuchaczy najlepiej posługiwała się monotonnym ludzkim językiem. Przychodził jej naturalnie, co było korzystne – gdyż dzięki temu zasłużyła na udział w tej wyprawie – ale jednocześnie sprawiało kłopoty. Posługiwanie się ludzkim językiem czyniło ją ważną, a ci, którzy robili się zbyt ważni, nie mogli wędrować swobodnie w stronę horyzontu.

Zostawiła miejsce rozładunku i weszła po schodach do pałacu, próbując objąć wzrokiem ozdoby, dzieła sztuki, przytłaczającą wspaniałość budynku. Był piękny i straszliwy. Ci, których kupowano i sprzedawano, utrzymywali to miejsce w czystości, ale czy to właśnie dzięki temu ludzie mogli tworzyć wielkie dzieła w rodzaju płaskorzeźb na kolumnach czy inkrustowanych wzorów na marmurowej posadzce?

Mijała żołnierzy w metalowych skorupach. Sama nie miała w tej chwili własnego pancerza – nosiła pracoformę zamiast wojnoformy, gdyż lubiła jej elastyczność.

Ludzie nie mieli wyboru. Nie utracili swoich form, jak z początku zakładała – mieli tylko jedną. Zawsze byli w paroformie, pracoformie i wojnoformie jednocześnie. Ich twarze zdradzały emocje bardziej niż u słuchaczy. Oczywiście lud Eshonai też się uśmiechał, śmiał, płakał. Ale nie tak, jak ci Alethyjczycy.

Niższy poziom pałacu wypełniały szerokie korytarze i galerie oświetlone starannie oszlifowanymi klejnotami, które sprawiały, że światło migotało. Nad jej głową wisiały żyrandole, pęknięte słońca zalewały blaskiem całe otoczenie. Być może prostota ludzkich ciał – monotonna skóra w różnych odcieniach beżu – była kolejnym powodem, dlaczego tak wszystko ozdabiali, od ubrań po te kolumny.

Czy my moglibyśmy tego dokonać? – pomyślała, nucąc z Uznaniem. Gdybyśmy znali właściwą formę do tworzenia sztuki?

Górne piętra pałacu przypominały tunele. Wąskie kamienne korytarze, komnaty jak bunkry wykute w zboczu góry. Ruszyła w stronę sali uczt, żeby sprawdzić, czy jest potrzebna, ale zatrzymała się, żeby zajrzeć do komnat. Powiedziano jej, że może wędrować swobodnie, że pałac jest otwarty za wyjątkiem tych miejsc, których pilnowali strażnicy.

Minęła komnatę o ścianach obwieszonych obrazami, a później następną, z łóżkiem i innymi meblami. Za kolejnymi drzwiami ukazała się wygódka z bieżącą wodą – cud, którego wciąż nie rozumiała.

Zajrzała do kilku komnat. Jeśli zdąży dotrzeć na królewskie uroczystości przed muzyką, Klade i pozostali z Piątki nie będą mieć do niej pretensji. Znali jej zwyczaje równie dobrze, jak pozostali. Zawsze gdzieś się włóczyła, macała rzeczy, zaglądała za drzwi...

I znajdowała króla?

Eshonai znieruchomiała, stojąc w uchylonych drzwiach i patrząc na bogato wyposażoną komnatę z grubym czerwonym dywanem i regałami wzdłuż ścian. Tak wiele informacji po prostu leżących dookoła i ignorowanych. Wstrząsające. Sam król Gavilar wskazywał palcem na coś na stole, a otaczało go pięcioro innych – dwóch oficerów, dwie kobiety w długich sukniach i jeden starzec w szatach.

Dlaczego Gavilar nie brał udziału w uczcie? Dlaczego przy drzwiach nie było straży? Eshonai dostroiła się do Niepokoju i cofnęła, lecz wtedy właśnie jedna z kobiet trąciła króla Gavilara w ramię i wskazała na Eshonai, która z dudnieniem Niepokoju w głowie zamknęła drzwi.

Po chwili ze środka wyszedł wysoki mężczyzna w mundurze.

– Król chce cię widzieć, Parshendi.

Udała zmieszanie.

– Panie? Słowa?

– Nie udawaj – powiedział żołnierz. – Jesteś jedną z tłumaczy. Wejdź. Nie masz kłopotów.

Trzęsąc się z Niepokoju, pozwoliła, by zaprowadził ją do środka.

– Dziękuję, Meridasie – stwierdził Gavilar. – Zostawcie nas na chwilę samych.

Zebrani wyszli pojedynczo. Stojąca przy drzwiach Eshonai dostroiła się do Pocieszenia i nuciła głośno – choć ludzie i tak nie rozumieli, co to oznaczało.

– Eshonai – odezwał się król. – Chciałbym ci coś pokazać.

Znał jej imię? Weszła głębiej do niewielkiej, ciepłej komnaty, ręce trzymała założone na piersi. Nie rozumiała tego mężczyzny. Chodziło o coś więcej niż jego obcy, martwy sposób mówienia. Więcej niż nieumiejętność przewidzenia, jakie emocje mogły kryć się w jego wnętrzu, w którym walczyły ze sobą wojnoforma i paroforma.

Ten mężczyzna zbijał ją z tropu bardziej niż inni ludzie. Dlaczego zaproponował im tak korzystny traktat? Z początku wydawało jej się, że to ugoda między plemionami. Później jednak przybyła tutaj, zobaczyła miasto i alethyjskie armie. Jej lud niegdyś miał własne miasta i armie godne pozazdroszczenia. Wiedzieli to z pieśni.

Jednakże od tego czasu minęło wiele lat. Byli odłamkiem zaginionego ludu. Zdrajcami, którzy porzucili swoich bogów, by żyć swobodnie. Ten człowiek mógłby zmiażdżyć słuchaczy. Kiedyś zakładali, że ich Odpryski – bronie, które do tej pory ukrywali przed ludźmi – by ich ochroniły. Teraz jednak u Alethyjczyków zobaczyła ponad tuzin Ostrzy i Pancerzy Odprysku.

Dlaczego tak się do niej uśmiechał? Co ukrywał, nie śpiewając żadnych rytmów, by ją uspokoić?

– Usiądź, Eshonai. Nie bój się tak, mała zwiadowczyni. Chciałem z tobą porozmawiać. Wyjątkowo opanowałaś nasz język!

Usadowiła się na krześle, a Gavilar pochylił się i wyjął coś z małej teczki. Pięknie zaprojektowana konstrukcja z metalu i klejnotów emanowała czerwonym Burzowym Światłem.

Delikatnie popchnął ją w stronę Eshonai.

– Wiesz, co to jest?

– Nie, Wasza Wysokość.

– Urządzenie napędzane Burzowym Światłem, nazywamy je fabrialem. Ten tutaj daje ciepło. Niestety, jedynie odrobinę. Moja żona jest pewna, że jej uczone mogą stworzyć taki, który ogrzeje komnatę. Czy to nie byłoby cudowne? Koniec z dymiącym ogniem w paleniskach.

Eshonai wydawało się to bezduszne, ale nie powiedziała tego na głos. Zanuciła Pochwałę, by poczuł się szczęśliwy, że jej to powiedział, i oddała mu przedmiot.

– Przyjrzyj się uważnie – powiedział król Gavilar. – Zajrzyj głęboko. Widzisz, co porusza się w środku? To spren. Tak działa urządzenie.

Uwięziony jak w sercu klejnotu, pomyślała, dostrajając się do Podziwu. Stworzyli urządzenia, które naśladują sposób, w jaki przybieramy formy? Ludzie dokonali tak wiele mimo swoich ograniczeń!

– Przepastne bestie nie są waszymi bogami, czyż nie? – zapytał.

– Co takiego? – Dostroiła się do Sceptycyzmu. – Dlaczego o to pytasz?

Cóż za dziwny kierunek przybrała rozmowa.

– Po prostu się nad tym zastanawiałem. – Wziął fabrial z powrotem. – Moi oficerowie wywyższają się, bo myślą, że was zrozumieli. Sądzą, że jesteście dzikusami, ale tak bardzo się mylą. Nie jesteście dzikusami, lecz enklawą wspomnień. Oknem do przeszłości.

Pochylił się. Światło rubinu przenikało między jego palcami.

– Musisz przekazać wiadomość swoim przywódcom. Piątce? Jesteś z nimi blisko, a mnie obserwują. Potrzebuję ich pomocy, żeby coś osiągnąć.

Zanuciła z Niepokojem.

– Spokojnie. Pomogę wam, Eshonai. Wiesz, że odkryłem sposób, jak sprowadzić waszych bogów z powrotem?

Nie. Zanuciła Rytm Grozy. Nie...

– Moi przodkowie – uniósł fabrial – nauczyli się zamykać spreny w klejnocie. A bardzo szczególny klejnot może utrzymać nawet boga.

– Wasza Wysokość. – Odważyła się wziąć go za rękę. Nie czuł rytmów. Nie wiedział. – Proszę. Już nie oddajemy czci tym bogom. Zostawiliśmy ich. Porzuciliśmy.

– Ale to dla waszego dobra, i naszego też. – Wstał. – Żyjemy bez honoru, gdyż wasi bogowie niegdyś sprowadzali naszych. Bez nich nie mamy mocy. Ten świat jest uwięziony, Eshonai! Utknął podczas monotonnego, bezdusznego przejścia. – Uniósł wzrok ku sklepieniu. – Zjednoczyć ich. Potrzebuję zagrożenia. Jedynie groźba ich zjednoczy.

– O czym... – zaczęła z Niepokojem. – O czym ty mówisz?

– Nasi zniewoleni parshmeni kiedyś byli tacy jak wy. Później jakimś sposobem odebraliśmy im zdolność przeobrażenia. Zrobiliśmy to, więżąc sprena. Starożytnego, kluczowego sprena. – Spojrzał na nią błyszczącymi zielonymi oczyma. – Wiem, jak to odwrócić. Nowa burza, która sprawi, że Heroldowie wyjdą z ukrycia. Nowa wojna.

– Szaleństwo. – Podniosła się. – Nasi bogowie próbowali was zniszczyć.

– Stare Słowa muszą znów zostać wypowiedziane.

– Nie możesz...

Urwała, gdyż po raz pierwszy zobaczyła mapę pokrywającą pobliski stolik. Była obszerna i ukazywała ląd otoczony oceanami –jej mistrzostwo zaś sprawiało, że mogła się schować ze swoimi próbami.

Z otwartymi ustami podeszła do stołu, a w jej umyśle grał Rytm Podziwu. To wspaniałe, pomyślała. Nawet ogromne żyrandole i rzeźbione ściany były niczym w porównaniu z tym. To były wiedza i piękno złączone w jednym.

– Spodziewałem się, że się ucieszysz, mając w nas sojuszników w dążeniu do powrotu waszych bogów. – Eshonai niemal słyszała Rytm Reprymendy w jego martwych słowach. – Twierdzisz, że się ich boicie, ale dlaczego mielibyście się bać tego, co dało wam życie? Mój lud musi się zjednoczyć, a ja muszę stworzyć imperium, w którym po moim odejściu nie zacznie się konflikt wewnętrzny.

– Dlatego pragniesz wojny?

– Pragnę dokończyć coś, co nie zostało ukończone. Mój lud niegdyś był Świetlistymi, a twój... parshmen... był pełen życia. Komu służy ten ponury świat, w którym mój lud walczy w niekończących się przepychankach, bez światła, które by ich prowadziło, a twój lud to chodzące trupy?

Znów spojrzała na mapę.

– Gdzie... gdzie są Strzaskane Równiny? Ta część tutaj?

– Wskazujesz na cały Natanan, Eshonai! To są Strzaskane Równiny.

Wskazał na fragment niewiele większy od jego kciuka, choć cała mapa przykrywała stół.

Nagle wypełniło ją przerażające poczucie perspektywy. To był świat? Zakładała, że w drodze do Kholinaru przebyli jego większość. Dlaczego nie pokazali jej tego wcześniej?

Nogi ugięły się pod nią. Dostroiła się do Żałoby i opadła znów na krzesło niezdolna ustać.

Jest taki ogromny, pomyślała.

Gavilar wyjął coś z kieszeni. Kulę? Była ciemna, a jednak jakimś sposobem wciąż emanowała blaskiem. Jakby miała... aurę czerni, widmowe światło, które nie było światłem. Lekko fioletowe. Wydawało się, że pochłania blask z otoczenia.

Postawił ją na stole przed nią.

– Zabierz ją do Piątki i przekaż, co ci powiedziałem. Powiedz im, żeby przypomnieli sobie, kim był kiedyś twój lud. Obudźcie się, Eshonai.

Poklepał ją po ramieniu i wyszedł. Eshonai wpatrywała się w to przerażające światło, a pieśni podpowiadały jej, czym było. Formy mocy wiązały się z mrocznym światłem, światłem króla bogów.

Zdjęła kulę ze stołu i ruszyła biegiem.

* * *

Kiedy rozstawiono bębny, Eshonai upierała się, że do nich dołączy, by znaleźć ujście dla swojego niepokoju. Bębniła zgodnie z rytmem dudniącym w jej głowie, najgłośniej jak umiała, próbując – z każdym uderzeniem – odepchnąć od siebie słowa króla.

I to, co przed chwilą zrobiła.

Piątka siedziała na honorowym miejscu, a przed nią stało nietknięte ostatnie danie posiłku.

„On zamierza sprowadzić z powrotem naszych bogów”, powiedziała Piątce.

Zamknij oczy. Skup się na rytmach.

„Może to zrobić. Wie tak wiele”.

Gorączkowe bębnienie pulsujące w jej duszy.

„Musimy coś zrobić”.

Niewolnik Klade’a był zabójcą. Klade twierdził, że głos – mówiący w rytmach – doprowadził go do mężczyzny, który pod naciskiem wyjawił, jakie umiejętności posiada. Najwyraźniej towarzyszyła mu Venli, choć Eshonai tego dnia nie widziała swojej siostry.

Po gorączkowej debacie Piątka uznała, że to znak, co mają zrobić. Przed laty słuchacze zebrali odwagę, by przyjąć tępoformę i uciec bogom. Pragnęli wolności za wszelką cenę.

Dziś koszt zachowania tej wolności będzie bardzo wysoki.

Grała na bębnach. Czuła rytmy. Płakała cicho i nie widziała, że dziwny skrytobójca – w białych szatach, które dostarczył mu Klade – wyszedł z sali. Razem z innymi zagłosowała za tym rozwiązaniem.

„Znajdź pokój w muzyce”. Jak zawsze powtarzała jej matka. „Szukaj rytmów. Szukaj pieśni”.

Opierała się, kiedy inni ją odciągali. Płakała, że musi porzucić muzykę. Płakała nad swoim ludem, który mógł zostać zniszczony przez działania tej nocy. Płakała nad światem, który mógł się nigdy nie dowiedzieć, co zrobili dla niego słuchacze.

Płakała nad królem, którego skazała na śmierć.

Bębny wokół niej ucichły, a korytarze wypełniły echa umierającej muzyki.

Dawca przysięgi. tom 1

Подняться наверх