Читать книгу Diuna. Ród Harkonnenów - Брайан Герберт - Страница 6

Оглавление

Odkrycia są niebezpieczne… tak samo zresztą jak życie. Człowiek, który nie zechce podjąć ryzyka, skazany jest na to, że nigdy niczego się nie nauczy, nigdy nie dojrzeje, nigdy nie będzie żył.

– planetolog Pardot Kynes, Arrakis dla początkujących, napisane dla jego syna Lieta

Kiedy burza piaskowa, wyjąc, zbliżała się od południa, Pardot Kynes bardziej interesował się odczytami meteorologicznymi niż szukaniem schronienia. Jego syn Liet, zaledwie dwunastoletni, ale zahartowany przez surowe warunki pustynnego życia, przyjrzał się krytycznie starożytnej kapsule pogodowej, którą znaleźli w porzuconej botanicznej stacji badawczej. Nie był wcale pewien, czy urządzenie w ogóle jeszcze działa.

A potem spojrzał za siebie poprzez morze wydm w stronę nadchodzącej burzy.

– Wiatr demona na otwartej pustyni. Hulasikali Wala. – Niemal instynktownie sprawdził zapięcia filtraka.

– Kurzawa Coriolisa – poprawił go Kynes, używając naukowego terminu zamiast określenia z języka Fremenów, którym posłużył się syn. – Siła wiatrów wiejących nad otwartymi przestrzeniami wzmaga się wskutek ruchu obrotowego planety. W porywach mogą one osiągać nawet siedemset kilometrów na godzinę.

Gdy jego ojciec mówił, chłopak zajęty był zamykaniem jajowatej kapsuły pogodowej, sprawdzaniem szczelności pokryw na otworach wentylacyjnych i ciężkich drzwi śluzy oraz stanu zapasów na wypadek awarii. Nie tracił czasu na zajmowanie się generatorem nadajnika i sygnałów ratunkowych, bo zakłócenia wywołane przez burzę i tak zmieniłyby każdą transmisję w niezrozumiałe strzępy.

W innym, prowadzącym wygodniejsze życie społeczeństwie Liet byłby wciąż uznawany za chłopca, jednak życie wśród twardych Fremenów uzbroiło go w dojrzałość, jaką niewielu osiągało nawet dwukrotnie później. Był dużo lepiej przygotowany, by poradzić sobie z nagłym niebezpieczeństwem, niż jego ojciec.

Starszy Kynes drapał się po jasnej, siwiejącej brodzie.

– Porządna burza, tak jak ta, może się rozciągać nawet na szerokość czterech stopni geograficznych. – Włączył przyćmione ekrany urządzeń pomiarowych kapsuły. – Wynosi pył na wysokość dwóch tysięcy metrów, tak że spada on z nieba jeszcze długo po tym, jak wiatr ustanie.

Liet po raz ostatni pchnął właz, uznawszy z zadowoleniem, że powinien wytrzymać napór burzy.

– Fremeni mówią na to el sajal, „deszcz piasku”.

– Kiedy pewnego dnia zostaniesz planetologiem, będziesz musiał się posługiwać bardziej naukowym nazewnictwem – zauważył poważnie Pardot Kynes. – Nadal od czasu do czasu wysyłam raporty do Imperatora, choć może robię to rzadziej, niż powinienem. Wątpię jednak, żeby w ogóle je czytał. – Postukał w jeden z instrumentów. – Wygląda na to, że front atmosferyczny prawie już do nas dotarł.

Liet podniósł pokrywę wizjera i ujrzał zbliżającą się pozornie nieruchomą ścianę bieli i brązu.

– Planetolog musi używać oczu, nie tylko uczonego języka. Wyjrzyj na zewnątrz, ojcze.

Kynes uśmiechnął się do syna.

– Czas podnieść kapsułę. – Za pomocą dawno nieużywanej aparatury udało mu się uruchomić silniki podwójnego ciągu dryfów. Pokonując siłę grawitacji, kapsuła uniosła się.

Czoło huraganu niemal ich już dosięgło. Liet zasłonił wizjer, mając nadzieję, że przestarzałe urządzenie meteorologiczne nie rozpadnie się pod jego naporem. Ufał do pewnego stopnia intuicji ojca, ale nie jego umiejętnościom praktycznym.

Jajowata kapsuła wznosiła się łagodnie na napędzie dryfowym, kołysana pierwszymi porywami wiatru.

– Zaczyna się – rzekł Kynes. – Bierzmy się do pracy…

Burza uderzyła w nich niczym młot, wyrzucając kapsułę wysoko w sam środek wiru.

Parę dni wcześniej Pardot Kynes i jego syn, podróżując w głąb pustyni, dostrzegli znajome oznakowanie opuszczonej przed tysiącami lat botanicznej stacji badawczej. Fremeni złupili większość z nich, zabierając całe cenne wyposażenie, ta jednak odosobniona stacja, wtulona w górskie ramię, pozostała nieodkryta aż do chwili, gdy Kynes zauważył znajome symbole.

Wraz z Lietem otworzyli pokryty pyłem właz i zajrzeli do środka niczym duchy pragnące wślizgnąć się do grobowca. Zmuszeni byli poczekać w palącym słońcu, aż świeży powiew wypchnie z wnętrza niezdrowe, zatęchłe powietrze. Pardot Kynes chodził tam i z powrotem po gorącym piasku, wstrzymując co jakiś czas oddech i zaglądając do stacji w oczekiwaniu, aż będą mogli wejść i wszystko zbadać.

Botaniczne stacje badawcze zbudowano w złotym wieku Starego Imperium. Kynes wiedział, że w tamtych czasach ta pustynna planeta nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie miała ważniejszych bogactw naturalnych i nie było powodu, by ją kolonizować. Kiedy przybyli na nią zensunniccy Wędrowcy, liczyli na to, że po trwającej całe pokolenia niewoli stworzą tu świat, w którym będą wolni.

To jednak działo się przed odkryciem melanżu, drogocennej substancji, której nie znaleziono nigdzie indziej we wszechświecie. A wtedy wszystko się zmieniło.

Kynes nie myślał już o tej planecie jako o Arrakis, pod taką bowiem nazwą widniała w imperialnych archiwach. Zamiast tego używał nazwy, jaką nadali jej Fremeni: Diuna. Choć z natury sam był już Fremenem, pozostawał jednocześnie sługą Padyszacha Imperatora. Elrood IX polecił mu zgłębić tajemnicę przyprawy: skąd pochodzi, jak powstała, gdzie można ją znaleźć. Trzynaście lat Kynes żył pośród mieszkańców pustyni, wziął sobie fremeńską żonę i wychował syna, pół-Fremena, który miał pójść w jego ślady i zostać następnym planetologiem na Diunie.

Entuzjazm, jaki Pardot czuł wobec tej planety, nigdy nie przygasł. Z zapałem korzystał z każdej okazji, by dowiedzieć się czegoś nowego, nawet jeśli miałby się rzucić w środek burzy piaskowej…

Poprzez wycie kurzawy Coriolisa słychać było buczenie wiekowych dryfów kapsuły przywodzące na myśl rozgniewany rój os. Urządzenie podskakiwało podrzucane wirującymi prądami powietrza niczym stalowy balon. Niesiony wiatrem pył tłukł w kadłub.

– To mi przypomina burze poświatowe, które widywałem na Salusie Secundusie – powiedział w zadumie Kynes. – Niezwykłe zjawiska… bardzo kolorowe i ogromnie niebezpieczne. Uderzenie wiatru potężne jak cios młota może nastąpić znikąd i zmiażdżyć człowieka na placek. Nie chciałbyś być w takiej chwili na zewnątrz.

– Teraz też bym nie chciał – zauważył Liet.

Jedna z płyt kadłuba wgięła się pod naporem z zewnątrz, tworząc wybrzuszenie w ścianie kapsuły, a powietrze ze świstem przecisnęło się przez powstałą szczelinę. Liet natychmiast skoczył w stronę szczeliny z podręcznym zestawem naprawczym i pianką uszczelniającą, które cały czas miał pod ręką, przekonany, że starożytna kapsuła może zostać uszkodzona.

– Znajdujemy się w dłoni Boga, który może nas zgnieść w każdej chwili.

– Właśnie tak powiedziałaby twoja matka – rzucił planetolog, nie odrywając wzroku od odczytów aparatury pomiarowej przepływających przez ekrany. – Spójrz tylko, porywy dochodzą do ośmiuset kilometrów na godzinę! – W jego głosie nie było cienia strachu, jedynie podniecenie. – Co za monstrualna burza!

Liet uniósł wzrok znad twardniejącej pianki, którą uszczelnił przeciek. Świst uciekającego powietrza ucichł i znów słyszeli tylko stłumiony ryk huraganu.

– Gdybyśmy byli teraz na zewnątrz, wiatr obrałby nam ciało aż do kości.

Pardot Kynes zacisnął usta.

– To zapewne prawda, musisz jednak nauczyć się wyrażać konkretniej i precyzyjniej. „Obrać ciało aż do kości” to nie jest wyrażenie, które można by umieścić w raporcie dla Imperatora.

Wycie wiatru, odgłos szorującego o kadłub piachu i huk burzy osiągnęły apogeum i nagle, wraz z raptownym skokiem ciśnienia w kapsule, wszystko ucichło. Liet zamrugał i przełknął z wysiłkiem, by udrożnić uszy i gardło. Intensywna cisza pulsowała w jego czaszce. Z zewnątrz nadal docierały do niego odgłosy kurzawy Coriolisa, stłumione niczym szepty z koszmarnego snu.

– Jesteśmy w oku cyklonu. – Zachwycony Kynes odsunął się od swoich monitorów. – Oto sicz w samym centrum burzy, schronienie tam, gdzie najmniej byś się go spodziewał.

Błękitne smugi wyładowań elektrostatycznych błyskały dokoła nich, wzajemne tarcie drobinek piachu i pyłu było tak silne, że wytwarzało pole elektromagnetyczne.

– Wolałbym jednak być teraz w siczy, a nie tu – wyznał Liet.

Kapsuła meteorologiczna unosiła się w oku cyklonu, bezpieczna i cicha po tym, jak przedarła się przez ścianę szalejącej burzy. Zamknięci w jej ciasnym wnętrzu mieli teraz okazję porozmawiać jak ojciec z synem.

Nie zrobili tego jednak…

Dziesięć minut później trafili w przeciwległą ścianę burzowego leja i znaleźli się znów wśród szalejącego huraganu. Poczuli gwałtowne uderzenie wiatru, ciężkiego od niesionego piachu. Liet potknął się i chwycił ściany, by nie upaść; jego ojcu udało się utrzymać równowagę. Kadłub kapsuły trząsł się i wibrował.

Pardot Kynes spojrzał na panel kontrolny, później na podłogę i wreszcie na syna.

– Nie jestem pewien, co powinniśmy zrobić. Napęd dryfowy… – kapsuła przechyliła się nagle i zaczęli spadać, jakby ktoś odciął utrzymującą ich dotąd linę ratunkową – …przestaje działać.

Liet walczył z dziwacznym uczuciem nieważkości, gdy kapsuła pędziła w kierunku powierzchni niewidocznej przez tumany kurzu. Kiedy tak spadali, planetolog nadal usiłował zapanować nad panelem kontrolnym.

Dryfy niespodziewanie zakrztusiły się i zaskoczyły z powrotem tuż przed upadkiem. Pole wytworzone przez generator Holtzmana osłabiło siłę uderzenia i uchroniło ich przed rozbiciem. Kapsuła wbiła się w wirujący piach, a kurzawa Coriolisa wyła nad ich głowami jak kombajn przyprawowy przetaczający się nad maleńkim skoczkiem pustynnym. Z nieba sypał się deszcz pyłu.

Poobijani, ale bez większych obrażeń, Pardot i Liet pozbierali się i spojrzeli na siebie nadal wzburzeni po nagłym przypływie adrenaliny. Burza przetoczyła się nad ich głowami, zostawiając kapsułę za sobą…

Liet przecisnął piachochrapy przez zatkany otwór wentylacyjny i wpuścił do środka świeże powietrze. Kiedy otworzył ciężką pokrywę włazu, do wnętrza wlał się strumień piachu. Zatrzymał go za pomocą szybko twardniejącej pianki, po czym saperką będącą na wyposażeniu kapsuły, a potem nawet gołymi rękami zabrał się do przekopywania drogi na zewnątrz.

Pardot Kynes pokładał całkowitą ufność w umiejętnościach syna, sam więc zajął się ostatnimi odczytami starodawnej aparatury pomiarowej i w półmroku kapsuły szeregował dane, układając je w zwarty raport.

Kiedy Liet wydostał się wreszcie na otwartą przestrzeń, zamrugał jak niemowlę po wyjściu z łona matki, a następnie obrzucił wzrokiem zmieniony przez burzę krajobraz. Pustynia odrodziła się w nowym kształcie: wydmy przesunęły się niczym wędrujące stado, znajome punkty orientacyjne znikły, nie było śladu po odciskach stóp, namiotach czy nawet niewielkich osiedlach. Cała wielka niecka była czysta, świeża i dziewicza.

Pokryty od stóp do głów delikatnym pyłem dotarł na bardziej stabilne podłoże, skąd dostrzegł zagłębienie, w którym utkwiła kapsuła. Uderzając o ziemię, wybiła we wzruszonym burzą piachu głęboki krater, a przeciągający huragan zasypał ją świeżą warstwą pyłu.

Dzięki swemu instynktowi Fremena, a także wrodzonej świetnej orientacji Liet zdołał w przybliżeniu ustalić ich położenie. Znajdowali się niedaleko Nibymuru Południowego. Rozpoznawał niektóre formy skalne, ukształtowanie grani, szczytów i żlebów. Gdyby wiatr zaniósł ich kilometr dalej, kapsuła rozbiłaby się o urwiste skalne zbocza… Cóż za niechlubny koniec wielkiego planetologa, którego Fremeni czcili jako swego Ummę, czyli proroka.

Liet krzyknął w wylot tunelu prowadzącego do kapsuły:

– Ojcze, sądzę, że w pobliskich skałach leży sicz. Jeśli tam pójdziemy, Fremeni pomogą nam wykopać kapsułę.

– Świetny pomysł – dobiegła go stłumiona odpowiedź Kynesa. – Idź i sprawdź to. Ja zostanę tu i jeszcze popracuję. Mam… pewną teorię.

Chłopak z westchnieniem ruszył przez piasek w kierunku skalnego występu o barwie ochry. Jego kroki pozbawione były rytmu, tak by nie zwabić czerwia: krok, szurnięcie, przerwa… szurnięcie, przerwa, krok, krok… szurnięcie, krok, przerwa, krok…

Towarzysze Lieta z siczy Czerwonego Muru, a zwłaszcza jego brat krwi Warik, zazdrościli mu każdej chwili, którą spędzał z planetologiem. Umma Kynes obdarował pustynny lud wizją raju – ci ludzie wierzyli w jego marzenie o przebudzeniu Diuny i szli za nim.

W tajemnicy przed rządzącymi Harkonnenami, którzy byli na Arrakis tylko po to, by wydobywać przyprawę, i w jej mieszkańcach widzieli jedynie zasoby, które mogą wykorzystywać, Kynes nadzorował pracę armii działających w sekrecie, pełnych oddania robotników siejących trawy, które miały zakotwiczyć ruchome wydmy. Fremeni zakładali w osłoniętych wąwozach gaje kaktusów i wytrzymałych, kolczastych krzewów zaopatrywanych w wodę przez osadniki rosy. W niezbadanych regionach polarnych na południu stworzyli palmaria, które przyjęły się i teraz wspaniale się rozwijały. Pokazowy projekt w Basenie Gipsowym pełen był kwiatów, świeżych owoców i karłowatych drzewek.

Mimo to, chociaż planetolog potrafił zarządzać wielkimi planami na skalę całego globu, Liet nie ufał zdrowemu rozsądkowi swego ojca na tyle, by zostawić go samego na dłużej.

Szedł wzdłuż skalnego grzbietu, dopóki nie natrafił na dyskretne znaki wycięte w skale. Zauważył nierówną ścieżkę, której nie zdołałby dostrzec nikt obcy, oraz specjalnie ułożone odbarwione kamienie obiecujące schronienie i posiłek zgodnie z al’amyah, powszechnie respektowanym prawem gościnności dla podróżnych.

Z pomocą silnych Fremenów z siczy zdołają wydobyć z piachu kapsułę i przeciągnąć ją do bezpiecznej kryjówki, gdzie zostanie naprawiona lub rozebrana na części. Nie minie godzina, a Fremeni zatrą wszelkie ślady i pozwolą pustyni znów objąć w ciche władanie miejsce wypadku.

Gdy jednak Liet spojrzał w tył, ku rozbitej kapsule, z niepokojem zauważył, że poobijany kadłub porusza się i wystaje już na jedną trzecią nad powierzchnię piasku. Z głośnym buczeniem kapsuła podrywała się ciężko i szarpała, zupełnie jak wielkie zwierzę pociągowe z Bela Tegeuse, które utknęło w trzęsawisku. Pulsujące z wysiłkiem silniki dryfowe miały tylko tyle mocy, by przy każdym zrywie podnieść kadłub zaledwie o parę centymetrów.

Liet znieruchomiał z przerażenia, gdy zrozumiał, co robi jego ojciec. Dryfy. Na otwartej pustyni!

Puścił się biegiem, potykając i przewracając, każdym krokiem wzbudzając lawinę piasku.

– Ojcze, przestań! Wyłącz je!

Krzyczał tak głośno, że aż ochrypł. Z żołądkiem ściśniętym strachem omiótł wzrokiem złociste morze wydm ciągnące się w dal, aż do straszliwej Depresji Cielago, szukając złowróżbnej zmarszczki na piasku, załamania zwiastującego ruch głęboko pod powierzchnią…

– Ojcze, wyjdź stamtąd. – Zatrzymał się raptownie przed otwartym włazem dygoczącej kapsuły. Pole dryfowe wibrowało. Chwyciwszy krawędź pokrywy, Liet skoczył do środka i wylądował obok zaskoczonego ojca.

Planetolog uśmiechnął się do syna.

– To jakiś zautomatyzowany system. Nie wiem nawet, jakie właściwie włączyłem przyciski, ale ta kapsuła potrafi sama wygrzebać się z piachu w mniej niż godzinę. – Pardot Kynes odwrócił się do instrumentów pomiarowych. – Dzięki temu mam czas, by zebrać wszystkie nowe odczyty w jeden pakiet i przekopiować na przenośny dysk…

Liet złapał ojca za ramię i odciągnął od aparatury. Uderzył pięścią w awaryjny przycisk odcinający zasilanie i buczenie silników ucichło. Zdumiony Kynes próbował się sprzeciwić, syn jednak popchnął go w stronę włazu.

– Wychodź, natychmiast! Biegnij najszybciej jak potrafisz w stronę skał!

– Ale…

Nozdrza rozgniewanego Lieta wydęły się z niecierpliwością.

– Dryfy generują pole Holtzmana, tak samo jak tarcze. Wiesz chyba, co się stanie, jeśli włączysz tarczę osobistą na otwartej pustyni?

– Nasze dryfy znów działają? – Kynes zamrugał, po czym jego oczy zabłysły w nagłym zrozumieniu. – Ach! Może pojawić się czerw.

– Czerw zawsze się pojawia! A teraz biegnij!

Starszy Kynes wygramolił się z włazu i zeskoczył na piasek. Złapał równowagę i rozejrzał się, próbując ustalić swą pozycję w palącym blasku słońca. Dojrzawszy linię skał, o których mówił Liet, odległą o jakiś kilometr, ruszył w ich stronę przerywanym, nierównym krokiem, ześlizgując się, skacząc i zatrzymując, jak w jakimś skomplikowanym tańcu. Młody Fremen zeskoczył z kapsuły i ruszył za nim w kierunku schronienia, jakie zapewniały skalne ściany.

Nie minęło wiele czasu, gdy usłyszeli za sobą syczący dźwięk. Liet rzucił okiem przez ramię, po czym pchnął ojca w kierunku skalnej ostrogi.

– Szybciej. Nie wiem, ile czasu nam zostało.

Zwiększyli tempo. Pardot potknął się, upadł i szybko wstał.

Zmarszczki na piasku sunęły w stronę zakopanej do połowy kapsuły. W ich stronę. Wydmy wybrzuszały się, osypywały i zapadały z powrotem, gdy sunący pod nimi czerw przesuwał się ku powierzchni.

– Biegnij ile sił!

Rzucili się w kierunku skał, przeskoczyli przez grzbiet wydmy, ześlizgnęli się na dół i popędzili przed siebie. Stopy grzęzły im w miękkim piasku. Liet poczuł przypływ nadziei, gdy od bezpiecznych skał dzieliło ich już najwyżej sto metrów.

Syk piasku przybrał na sile, kiedy gigantyczna bestia przyspieszyła. Ziemia pod ich nogami zadrżała.

Gdy Pardotowi udało się dopaść do pierwszych głazów, chwycił się ich kurczowo, słaniając się i dysząc ciężko. Liet popchnął go dalej, na zbocze, by mieć pewność, że czerw nie wychynie z piasków i nie zaatakuje ich.

Później, usadowieni na półce skalnej, bez słowa łapiąc oddech przez ustniki filtraków, Pardot Kynes i jego syn patrzyli, jak wokół na poły zakopanej kapsuły meteorologicznej tworzy się ogromny wir. Kapsuła przechyliła się i zaczęła zapadać w luźny nagle piasek.

Ze środka leja wyłoniła się potworna stożkowata paszcza. Gdy pustynna bestia pochłonęła kapsułę wraz z całymi tonami piachu, w jej gardzieli błysnęły rzędy kryształowych kłów. Po chwili czerw pogrążył się znowu w głębinie, a Liet obserwował oddalające się w kierunku wielkiej niecki zmarszczki na powierzchni piasku, które znaczyły szlak jego odejścia…

Zapadła głucha cisza. Pardot Kynes nie wyglądał jednak wcale na szczęśliwego z powodu ocalenia od niechybnej śmierci. Przeciwnie, wydawał się przygnębiony.

– Straciliśmy wszystkie dane. – Westchnął ciężko. – A dzięki nim mogłem lepiej zrozumieć naturę tych burz.

Liet sięgnął do zewnętrznej kieszeni filtraka i wyjął staromodny przenośny dysk, który w ostatnim momencie wyjął z panelu kontrolnego kapsuły.

– Nawet walcząc o życie, pamiętam o nauce.

Kynes rozpromienił się, przepełniony ojcowską dumą.

W palących promieniach słońca ruszyli stromą ścieżką w górę, w stronę bezpiecznej siczy.

Diuna. Ród Harkonnenów

Подняться наверх