Читать книгу Diuna. Ród Corrinów - Брайан Герберт - Страница 6

Оглавление

Oś obrotu Arrakis przebiega pod kątem prostym do płaszczyzny jej orbity. Planeta nie jest kulista, lecz przypomina dziecinny bączek, grubsza na równiku i wklęsła ku biegunom. Ma się wrażenie, że może ona być artefaktem, wytworem jakiejś starożytnej sztuki.

– z raportu trzeciej imperialnej komisji na Arrakis

W blasku dwóch księżyców świecących na zapylonym niebie fremeńscy wojownicy mknęli po pustynnych skałach. Wtapiali się w szorstkie otoczenie, jakby byli wykuci z tego samego tworzywa, surowi ludzie w surowym świecie.

„Śmierć Harkonnenom”. Wszyscy uzbrojeni uczestnicy razzia złożyli to samo przyrzeczenie.

W ciszy przedświtu Stilgar, ich wysoki, czarnobrody przywódca, stąpał niczym kot nas czele dwudziestki swoich najlepszych wojowników. „Musimy poruszać się jak nocne cienie. Cienie z ukrytymi nożami”.

Podniósł dłoń, zatrzymując ich. Wsłuchał się w puls pustyni, w ciemność. Jego błękitne w błękicie oczy badały wyniosłe skalne zbocze rysujące się na tle nieba niczym gigantyczny wartownik. Cienie przesuwały się zgodnie z ruchem obu księżyców, rozciągając się jak żywe po zboczu góry.

Ludzie wspinali się po skalnej skarpie, wyszukując nawykłymi do mroku oczami wykuty w kamieniu szlak. Teren wydawał się dziwnie znajomy, chociaż Stilgar nigdy tu nie był. Ojciec opisał mu tę drogę, szlak, który ich przodkowie wytyczyli do siczy Hadis, kiedyś jednej z największych ukrytych ludzkich osad, dawno temu jednak opuszczonej.

„Hadis” – słowo to pochodziło ze starej fremeńskiej pieśni o sposobach przeżycia na pustyni. Tak jak wielu żyjących Fremenów miał tę historię wyrytą w pamięci: opowieść o zdradzie i bratobójczej walce między pierwszymi pokoleniami zensunnickich Wędrowców tu, na Diunie. Legenda utrzymywała, że wszystkie znaczące wydarzenia miały początek tu, w tej świętej siczy.

„Teraz jednak Harkonnenowie zbezcześcili naszą pradawną siedzibę”.

Takie świętokradztwo budziło wstręt w ludziach Stilgara. Nacięcia na kamiennej płycie w siczy Czerwonego Muru upamiętniały nieprzyjaciół, których zabili, a dziś w nocy przelana zostanie krew nowych wrogów.

Stilgar stawiał ostrożnie kroki, idąc w dół skalnego szlaku, a za nim szła kolumna jego ludzi. Wkrótce nadejdzie świt, a oni mieli jeszcze wiele do zrobienia.

Tutaj, z dala od czujnych oczu imperialnych, baron Harkonnen skorzystał z pustych jaskiń siczy Hadis, by ukryć jeden ze swych nielegalnych zapasów przyprawy. Stosy zdefraudowanego drogocennego melanżu nigdy nie pojawiły się w żadnym spisie przekazanym Imperatorowi. Szaddam nie podejrzewał niczego, ale Harkonnenowie nie mogli ukryć takich działań przed oczami ludzi pustyni.

W leżącej u podnóża skalnego grzbietu nędznej wiosce Bar es Raszid Harkonnenowie mieli posterunek obserwacyjny i wartowników na urwiskach. Nie było to żadną przeszkodą dla Fremenów, którzy już dawno zbudowali liczne ukryte szyby i wejścia do grot w głębi góry.

Stilgar natknął się na rozwidlenie szlaku i ruszył ledwie widoczną ścieżką, wypatrując ukrytego wejścia do siczy Hadis. W słabym świetle ujrzał plamę ciemności pod nawisem. Wczołgał się w ciemność i znalazł wejście, zimne i wilgotne, pozbawione grodzi. „Marnotrawstwo”.

Żadnych świateł ani śladu straży. Wpełznąwszy do otworu, sięgnął nogą w dół, wymacał nierówną półkę i oparł na niej but. Drugą nogą wyszukał kolejną półkę, a pod nią następną. Stopnie. Przed sobą zauważył żółtą poświatę, w miejscu gdzie tunel pochylał się w prawo. Cofnął się i uniósł rękę, wzywając innych, by poszli w jego ślady.

Na posadzce pod stopniami zauważył starą misę. Wyjął zatyczki nosowe i poczuł woń surowego mięsa. Przynęta na małe drapieżniki? Zastygł w bezruchu, szukając czujników. Czyżby już uruchomił jakiś bezgłośny alarm? Usłyszał odgłos kroków i pijany głos:

– Dostałem jeszcze jednego. Diabli go wezmą do piekła kulonów.

Stilgar i dwaj Fremeni skoczyli w boczny tunel i wydobyli z pochew swe mlecznobiałe krysnoże. Pistolety maula byłyby zbyt głośne w tej zamkniętej przestrzeni. Kiedy dwaj harkonneńscy wartownicy przeszli obok nich, zionąc piwem przyprawowym, Stilgar i Turok rzucili się na nich od tyłu.

Zanim nieszczęśnicy zdołali krzyknąć, Fremeni podcięli im gardła i przytknęli do ran gąbczaste tampony, by wchłonęły drogocenną krew. Błyskawicznymi ruchami odebrali broń jeszcze drgającym. Stilgar zatrzymał jedną rusznicę laserową, a drugą oddał Turokowi.

Ciemne wojskowe lumisfery kołysały się we wgłębieniach stropu, rzucając słabe światło. Uczestnicy razzia podążali korytarzem ku sercu pradawnej siczy. Kiedy szli wzdłuż przenośnika, którym przesyłano materiały do ukrytej korony i z niej, poczuli z każdą chwilą silniejszą cynamonową woń melanżu. Lumisfery były tu bladopomarańczowe, nie żółte.

Ludzie Stilgara pomrukiwali na widok czaszek i gnijących ciał opartych o ściany korytarza niczym niedbale porzucone trofea. Ogarniał go gniew. Mogli to być fremeńscy więźniowie albo wieśniacy pojmani przez Harkonnenów dla zabawy. Idący obok niego Turok rozglądał się, szukając kolejnego wroga, którego mógłby zabić.

Stilgar ostrożnie prowadził ich naprzód. Słyszeli już jakieś głosy i dźwięki. Dotarli do wnęki z niską kamienną balustradą górującej nad podziemną grotą. Stilgar wyobraził sobie tysiące ludzi pustyni stłoczonych w tej rozległej jaskini dawno temu, przed Harkonnenami, przed Imperatorem… zanim przyprawa stała się najcenniejszą substancją we wszechświecie.

Pośrodku groty wznosiła się ośmiokątna, granatowo-srebrna konstrukcja otoczona rampami. Wokół niej rozstawiono jej mniejsze kopie. Jedna była w budowie. Pośród rozrzuconych części z plasmetalu pracowało siedmiu robotników.

Kryjąc się w cieniu, napastnicy zsunęli się po niskich schodach na dno jaskini. Turok i inni Fremeni, wszyscy ze zdobyczną bronią, zajęli miejsca we wnękach górujących nad grotą. Trzech wbiegło po rampie otaczającej największą ośmiokątną konstrukcję. U szczytu zniknęli z widoku, a potem pojawili się znowu, dając znaki Stilgarowi. Sześciu strażników padło już wcześniej w milczeniu pod ciosami krysnoży.

Teraz nie musieli już się kryć. Stojąc na skalistym dnie, dwaj wojownicy skierowali pistolety maula na zaskoczonych budowniczych i kazali im wejść po schodach na górę. Robotnicy o zapadniętych oczach posłuchali, pomrukując, jakby nie dbali o to, komu podlegają.

Fremeni przeszukali sąsiednie korytarze i znaleźli podziemne koszary, w których dwa tuziny strażników spały wśród walających się po posadzce butelek po piwie przyprawowym. Silna woń melanżu przesycała wielką salę.

Z pogardliwymi minami wpadli do środka, tnąc, kopiąc i tłukąc pięściami, ale nie raniąc nikogo śmiertelnie. Oszołomionych Harkonnenów rozbrojono i zapędzono do głównej groty.

Z roztętnioną krwią w żyłach i ze zmarszczonymi brwiami Stilgar patrzył na przygarbionych, na wpół pijanych wrogów. „Każdy chciałby mieć godnego przeciwnika. Nie znajdziemy tu dziś jednak nikogo takiego”. Nawet tu, w silnie strzeżonej grocie, ci ludzie – zapewne bez wiedzy barona – kosztowali przyprawy, której mieli strzec.

– Najchętniej zamęczyłbym ich na śmierć – powiedział Turok. W rdzawym świetle lumisfer jego oczy pociemniały. – Powoli. Widziałeś, co zrobili z pojmanymi.

Stilgar powstrzymał go.

– To może poczekać. Tymczasem zapędzimy ich do pracy. – Gładząc czarną brodę, przechadzał się przed frontem harkonneńskich jeńców. Pocili się ze strachu, a odór potu zaczął przeważać nad wonią przyprawy. Przemówił spokojnym, miarowym głosem, używając groźby, którą podsunął mu Liet-Kynes. – Ten zapas przyprawy zgromadzono tu nielegalnie, z jawnym pogwałceniem rozkazów Imperatora. Cały znajdujący się tu melanż zostaje skonfiskowany z powiadomieniem Kaitaina.

Liet, świeżo mianowany planetolog imperialny, udał się na Kaitaina, aby prosić o spotkanie z Padyszachem Imperatorem Szaddamem IV. Podróż przez Galaktykę do pałacu Imperatora była długa, a Stilgar, prosty mieszkaniec pustyni, nie umiał wyobrazić sobie takich odległości.

– I to mówi jakiś Fremen? – parsknął na wpół pijany kapitan straży, niski człowieczek o obwisłych policzkach i wysokim czole.

– Tak mówi Imperator. Przejmujemy to w jego imieniu.

Błękitne w błękicie oczy Stilgara wwierciły się w tamtego. Czerwony na twarzy kapitan nie był jednak wystarczająco trzeźwy, by się bać. Najwyraźniej nie słyszał jeszcze, co Fremeni robią z jeńcami. Niedługo się dowie.

– Do roboty! Rozładować silos! – warknął Turok. Więźniowie patrzyli z satysfakcją na pracujących Harkonnenów. – Zaraz tu będą nasze ornitoptery.

W miarę jak wschodzące słońce stopniowo przypiekało pustynię, Stilgar zaczął się niepokoić. Pojmani Harkonnenowie pracowali już od kilku godzin. Ten wypad trwał zbyt długo, mieli jednak jeszcze wiele do zrobienia.

Turok i jego towarzysze stali z bronią w pogotowiu, a posępni Harkonnenowie ładowali pakunki melanżu na pas grzechocącego przenośnika prowadzącego do otworów w ścianie urwiska przy lądowiskach ornitopterów. Skarb, który fremeńscy wojownicy już skonfiskowali, wystarczyłby do wykupienia całej planety.

„Co baron zamierzał zrobić z takim bogactwem?”

W samo południe, zgodnie z planem, Stilgar usłyszał huk wybuchów dolatujący z Bar es Raszid – to drugi oddział razzia zaatakował posterunek obserwacyjny Harkonnenów.

Cztery nieoznakowane ornitoptery okrążyły z gracją skalną skarpę, łopocąc mechanicznymi skrzydłami, a ludzie Stilgara naprowadzili je na lądowiska. Uwolnieni robotnicy i Fremeni zaczęli ładować do nich dwukrotnie skradziony melanż. Nadszedł czas, by zakończyć operację.

Stilgar wyprowadził strażników na urwisko nad zapylonymi chatami Bar es Raszid. Po godzinach ciężkiej pracy i narastania strachu kapitan o obwisłych policzkach wytrzeźwiał całkowicie. Włosy miał zlepione potem, a oczy przerażone. Stilgar patrzył na niego z pogardą.

Bez słowa wyciągnął krysnóż i rozpłatał tamtego od kości łonowej do mostka. Kapitan z niedowierzaniem złapał oddech, a jego krew i wnętrzności wylały się na światło słońca.

– Marnotrawstwo wilgoci – mruknął Turok.

Kilku Harkonnenów rzuciło się w panice do ucieczki, ale Fremeni skoczyli na nich, niektórych strącając z urwiska, a innych zabijając krysnożami. Ci, którzy pogodzili się z losem, ginęli szybko i bezboleśnie. Tchórzami Fremeni zajmowali się dłużej.

Robotnikom o zapadniętych oczach kazano załadować ciała do ornitopterów, nawet te rozkładające się, znalezione w korytarzach. W alembikach śmierci siczy Czerwonego Muru ludzie Stilgara wydobędą z nich każdą kroplę wody dla plemienia. Zbezczeszczona Hadis znów będzie siczą duchów.

Ostrzeżenie dla barona.

Załadowane ornitoptery wzbijały się jeden po drugim niczym czarne ptaki w czyste niebo, podczas gdy ludzie Stilgara wracali truchtem w palącym słońcu popołudnia, wykonawszy swoje zadanie.

Kiedy baron Harkonnen dowie się o stracie swego przyprawowego skarbu i wymordowaniu strażników, zemści się na Bar es Raszid, nawet na tych biednych wieśniakach, którzy nie mieli nic wspólnego z wypadem. Zacisnąwszy usta, Stilgar postanowił, że przeniesie całą ludność do jakiejś odległej, bezpiecznej siczy.

Tam, wraz z pojmanymi budowniczymi, staną się Fremenami albo zostaną zabici, jeśli nie zechcą współpracować. Biorąc pod uwagę ich nędzne życie w Bar es Raszid, Stilgar był pewien, że wyświadcza im przysługę.

Kiedy Liet-Kynes powróci ze spotkania z Imperatorem na Kaitainie, będzie bardzo uradowany wyczynem Fremenów.

Diuna. Ród Corrinów

Подняться наверх