Читать книгу Okaleczone oko - Brent Weeks - Страница 10
Rozdział 4
Оглавление– Niech poczuję smrodek choćby żywicznego pierdnięcia, a pomaluję pokład mięchem, mały Guile’u. Na czerwono, szaro i w kolorze kości, rozumujesz? Znam luksynynowe zapachy – powiedział Artylerzysta, prowadząc go na pokład Wrednej Szkapy. – A raczej maluję go na brązowo i sraczkowato, racja? Racja?
Gavin wyszedł na światło z ciężkim sercem.
– Racja – odpowiedział.
Bo niby ma kał zamiast mózgu. Przezabawne.
– Luksynynowe? Luksowe? Luksyjne? – zapytał Artylerzysta.
Ten człowiek kochał język tak samo, jak maltretujący mąż kocha swoją żonę.
– Luksynowe, ale twoja wersja bardziej mi się podoba.
– Mowa!
Zbliżało się południe, wzburzone morze podrzucało lekką galerą bardziej, niż Gavin się spodziewał. Te angarskie statki były inne. A to, co było najistotniejszym faktem w całym jego życiu – światło – nagle wydało mu się nieważne. Dzień był pochmurny, ale dla Pryzmata światła było mnóstwo. Jednakże to światło całowało jego skórę jak kochanka przeciągająca rozstanie. Odcienie szarości, bieli i czerni wywoływały rozpacz, tam gdzie wcześniej mieniące się widma oferowały mu niewyobrażalną moc. Myślał, że pogodził się z utratą kolorów, ale stawiać czoło tej stracie w ciemności więzienia to jedno, a przekonać się, że więzieniem stał się cały świat, to całkiem co innego. A Artylerzysta to wiedział. Spojrzał raz w oczy Gavina, w noc, kiedy go pojmał, i wiedział.
Zatem dlaczego teraz zachowywał się jak paranoik?
Bo Artylerzysta to Artylerzysta, taki już jest.
– Na klęczki – rozkazał.
Gavin uklęknął, rozstawiając kolana szeroko na pokładzie, żeby nie stracić równowagi z powodu kołysania. Nie potrafił powiedzieć, czy takie rozciąganie wywoływało dobry ból, czy zły, ale dopóki nie tracił głowy ani żadnej innej ważnej dla niego kończyny, każda przerwa w wiosłowaniu była dobra.
Artylerzysta spojrzał na niego.
– Co się stało z Gavinem Guile, którego zachciewanki stanowiły punkt podparcia dla balansującego świata?
W pewnym sensie to było najbardziej klarowne zdanie, jakie do tej pory Artylerzysta wypowiedział, ale Gavin już mu mówił, że nie jest Gavinem. Pewnie to była jedna z najdurniejszych rzeczy, jakie uczynił w ostatnim roku, chociaż mnóstwo innych czynów kandydowało do tego tytułu.
– Nie żyje.
To powinno wystarczyć, niezależnie od tego, którego Gavina Artylerzysta miał na myśli.
– Tragedia. W jaki sposób?
Cała sztuka w rozmowie z wariatami to nigdy nie zdradzać zaskoczenia. Ani nigdy się go nie spodziewać. Mętność wypowiedzi była bronią, którą Gavin też potrafił się posługiwać.
– Skończyło mi się całe miłosierdzie i została już tylko łaska kuli z muszkietu. Stuku stuk. Stuku stuk. Bach, bach. Łaska martwego mięcha. Żółta cela czerwienieje, żywy umiera.
Artylerzysta skrzyżował ręce. Popatrzył na Gavina, jakby był bardzo zagadkowy.
– Majaczenia.
– Z łaknienia.
– Ty nikczemniku.
– Raczej: niewolniku.
– Przynajmniej ocalałeś.
– Bo tędy przepływałeś.
– I sam mi to oddałeś – powiedział Artylerzysta i gestem wskazał wielki biały muszkiet oparty o framugę drzwi kilka kroków dalej.
Gavin zamilkł, żeby Artylerzysta wygrał. Rzeczywiście chciał lepiej przyjrzeć się temu dziwnemu przedmiotowi, ale kapitan na przemian chciał się bronią pochwalić, to znowu ogarniała go paranoja, że ktoś mu ją ukradnie. Gavin nie mógł zwracać zbyt dużej uwagi na to, co Artylerzysta uważał za swój skarb. Ani też zbyt małej.
Artylerzysta roześmiał się, przypieczętowując swoje zwycięstwo, odbierając wahanie Gavina jako wycofanie się pokonanego. Grali już wcześniej w tę grę. Wiele, wiele lat temu. Gdyby życie Gavina nie leżało całkowicie w rękach tego człowieka i gdyby Artylerzysta nie był skończonym wariatem, Gavin chyba mógłby go polubić.
– Nie bardzo wierzę w szczerość ludzi, którzy spoczywali na piersi Ceres. Od tych słonych pocałunków ludzie wariują, a już od samego początku Guile’owie byli z lekka szurnięci. Mów prosto jak w mordę strzelił. Jesteś Dazen Guile, powróciłeś z martwych? Gadaj wszystko, od początku do końca.
To znaczyło coś trochę innego niżby sugerowały słowa – Artylerzysta nie słynął z cierpliwości. Dlatego Gavin odpowiedział krótko:
– Nigdy nie umarłem. Pojmałem brata pod Strzaskaną Skałą i zająłem jego miejsce. Jego przyjaciele wyglądali lepiej niż moi, więc zabrałem mu ubrania, zabrałem mu miejsce w świecie. Jednak niecały miesiąc temu uznałem, że mój uwięziony brat kompletnie oszalał, więc go zabiłem.
Gavin myślał, że nie da się wypowiedzieć prawdy, przy której ukrywaniu mozolił się tak długo. Mimo to niczego nie poczuł. A powinien coś poczuć, prawda?
– Morze przysyła mi tajemnice dla rozerwania – orzekł Artylerzysta.
Gavin był pewien, że tym razem Artylerzysta celowo użył niewłaściwego słowa.
– A rozrywać to ty potrafisz. Nic dziwnego, że jesteś ulubieńcem Ceres.
Artylerzysta splunął do wody, ale Gavin zauważył, że był zadowolony.
– Jesteś więc Dazenem? Szczerze jak w mordę strzelił?
– Strzelałem na oślep od tak dawna, że nie wiem już, czym jestem. Byłem jednak Dazenem. Szczerze jak w mordę strzelił.
Gavin nie bardzo wiedział, dlaczego to zrobił, dlaczego naśladował paplaninę rozmówców. Jednakże zawsze tak robił, podłapywał akcenty i dziwną frazeologię, kiedy przebywał w jakimś miejscu zbyt długo.
– Mówisz tak, bo wiesz, że Artylerzysta pracował dla Dazena – odparł kapitan. – Kłamiesz. Liczysz, że mnie przeważysz.
Liczę, że go przeważę? Ach, że zyskam przewagę.
– Pewnie. A zanim zabiłem brata, powiedział mi, że tak naprawdę to nazywasz się Uluch Assan. Byłeś dla niego tak ważny, że to były jego ostatnie słowa.
Oczy Artylerzysty błyszczały niebezpiecznie.
– Pryzmat mógł poznać stare imię.
– Zanim wiele lat temu zgodziłeś się dla mnie pracować, dla Dazena, nakłamałeś mi, jak to niby zabiłeś morskiego demona. Siedzieliśmy wtedy w kwaterach dla niewolników i piliśmy paskudną brzoskwiniową nalewkę. A kiedy oświadczyłeś, że nie wierzysz w istnienie czegoś takiego jak nadfioletowy luksyn, zagraliśmy w małą grę z rajerem, żeby rozproszyć twoje wątpliwości.
Na twarzy pirackiego kapitana odmalował się niepokój.
– Artylerzysta musiał trzy razy strzelić, żeby trafić. Ale strzelałem do czaplego pióra, a nie frajera.
Nie było sensu wdawać się w wyjaśnienia, więc Gavin mówił dalej:
– Bałem się, że tak się na mnie wściekłeś, że nie będziesz chciał dla mnie pracować. Pozwoliłem ci trafić... za szóstym razem, przeklęty łgarzu.
Artylerzysta zesztywniał. Psiakrew. Ten człowiek wygadywał tak wiele kłamstw, żeby przydać sobie blasku, że mógł nawet wierzyć w prawdziwość swojej wersji. Nie ma co się spierać, Gavinie. Artylerzysta ruszył nagle w kierunku śródokręcia.
Gavin został na swoim miejscu, na obolałych kolanach. Teraz rozciąganie nie było zdrowe, miał co do tego pewność. Dwaj żeglarze, którzy mu towarzyszyli, popatrzyli po sobie zdumieni, nie bardzo wiedząc, co powinni teraz zrobić.
– Uwolnić mu graby! – krzyknął Artylerzysta. Grzebał w beczce.
Żeglarze uwolnili mu ręce, ale nie pozwolili wstać.
Artylerzysta znalazł coś w beczce i rzucił to Gavinowi. Przedmiot podskoczył w jego obandażowanych, sztywnych rękach i spadł na pokład. Żeglarz złapał go i podał Gavinowi. Duże, pomarszczone jabłko.
– Zabrać go na dziób – rozkazał Artylerzysta marynarzom. – I pilnować go jak Abornejczycy owsianki. Osaczony Guile jest jak morski demon w balii.
A ja już myślałem, że wy w ogóle się nie myjecie. Gavin nie powiedział jednak tego na głos. Niewiele zyska, kpiąc ze swojego porywacza, swojego pana, a mógł wiele zachować. Zęby na przykład.
Żeglarze podnieśli go szarpnięciem i zaciągnęli na dziób. Obrócili go, zmusili do ponownego klęknięcia. Artylerzysta znajdował się teraz czterdzieści kroków dalej, na samym końcu statku, na rufie. Trzymał lśniący biały muszkiet. A może raczej miecz-muszkiet? Broń miała pojedyncze ostrze o dwóch bliźniaczych splotach, krzyżujących się na klindze i otaczających błyszczące klejnoty. W ostrzu osadzono mały muszkiet, zajmujący prawie całą długość tylca z wyjątkiem ostatniego odcinka długiego na szerokość dłoni.
Gavin jak przez mgłę przypominał sobie ten przedmiot, ale wspomnienie mu umykało. Coś w związku z tamtą nocą, z potyczką z ojcem, Grinwoodym i Kipem. Zdarzało mu się już wychodzić z poważnych walk i tracić z powodu obrażeń wspomnienia z kilku godzin, i doskonale wiedział, że wielu wojowników traciło pamięć z powodu uszkodzeń ciała. Ale czy chodziło o to, że Artylerzysta wyłowił go z wody, a potem obił płazem ostrza? Tak, to musiało być to. Gavin nadal dochodził do siebie po siniakach, ale raczej nie otrzymał żadnej rany kłutej, bo w przeciwnym wypadku już by nie żył.
A jednak to straszny pomysł. Żeby lufa muszkietu była dostatecznie mocna, by wytrzymać siłę, z jaką wybucha proch, ostrze musiałoby być zdecydowanie za grube i za ciężkie, by spełniać swoją funkcję miecza. Czy to jakiś dziwaczny żart?
– Jeśli jesteś Dazenem, to będziesz pamiętał naszą małą demonstrację! – krzyknął Artylerzysta.
To była, rzecz jasna, ta część spotkania Dazena i Artylerzysty, o której Gavin Guile – prawdziwy Gavin Guile – na pewno by słyszał. „Pamiętanie” demonstracji niczego nie udowodni. Jednak najwyraźniej Artylerzysta nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Morze było spokojne tamtego dnia, a ty stałeś tylko dwadzieścia kroków od celu – powiedział Gavin.
Tamtego dnia chłopiec okrętowy zmoczył się, trzymając jabłko w dygocącej wyciągniętej dłoni nad głową. Potem Gavin słyszał opowieści, że jabłko leżało na głowie chłopca. Nikt nie wyjaśnił, jak chłopak miał utrzymać jabłko na głowie, stojąc na rozkołysanym statku. Ale ta nowa wersja brzmiała lepiej.
Dwadzieścia kroków brzmiało dobrze, czterdzieści zakrawało na samobójstwo. Artylerzysta może i był najlepszym strzelcem na świecie, ale to nie miało znaczenia. Nawet przy identycznym ładunku prochu, przybitce, która zapewniała dokładnie takie samo ciśnienie, i idealnie okrągłej kuli, bez żadnych niedoskonałości powstałych przy odlewaniu, w przypadku muszkietu margines błędu przy odległości czterdziestu kroków był pewnie wielkości mniej więcej głowy Gavina. Niektórzy ludzie mogli wierzyć w coś innego, ale prawda była taka, że jeśli trafisz w mniejszy cel z takiej odległości, to musi być to czysty fart. Gavin wiedział, jak świetnym strzelcem jest Artylerzysta. Nie wierzył w jego przechwałki o zabiciu morskiego demona, ale jeśli ktokolwiek na świecie był w stanie tego dokonać dzięki samej celności, to właśnie Artylerzysta.
No i jest jeszcze kłopot z arogancją, idącą w parze z doskonałością i szaleństwem – w trójkącie już jest za tłoczno. Wtręty rzeczywistości tym bardziej nie są mile widziane. Artylerzysta przez ostatnie dwadzieścia lat przekonywał innych, że nie może spudłować. Teraz najwyraźniej udało mu się przekonać też samego siebie.
– Artylerzyście dostała się lepsiejsza broń niż, niż, niż... – Pirat zaklął siarczyście, zły, że nie wpadł na lepsze porównanie od słów „niż miał dwadzieścia lat temu”.
To nie była prawdziwa wściekłość, jedynie wyraz frustracji, ale Gavin widział, jak Artylerzysta zastrzelił człowieka, bo był po prostu głodny. Artylerzysta zamierzał przeprowadzić swoją demonstrację.
Gavina ścisnęło w dołku. Co mógł zrobić bez krzesania? Może ogłuszyć obu żeglarzy obok niego... I co potem? Wyskoczyć ze statku? Nie było żadnego brzegu w zasięgu wzroku. Po prostu zawróciliby i znowu go odłowili. A przekonanie, że jego ciało jest dostatecznie mocne, żeby zdołał załatwić dwóch żeglarzy i wyskoczyć, zanim Artylerzysta zdąży go zastrzelić, było w najlepszym razie bardzo optymistyczne. Możliwe, że nawet nie dałby rady pływać, zważywszy na to, ile ostatnio zniosło jego ciało.
Zmęczenie pokonało go nie tylko na poziomie czysto fizycznym. Zatem co? To miał być jego koniec?
Gavin brał udział w zbyt wielu bitwach, żeby wierzyć w istnienie jakiejś siły chroniącej ludzi, którzy powinni przeżyć. Jeden z największych fechmistrzów świata zginął u jego boku, będąc poza polem widzenia wroga – dziwaczny rykoszet trafił go w nerkę. Ogier wart kilku satrapii potknął się o ciało po zakończonej bitwie i złamał nogę. Generał zachorował na dyzenterię, ponieważ wolał spożywać tę samą wodę i mięso co jego ludzie, zamiast stołować się lepiej. Tysiące poniżeń, tysiące opowieści, które kończyły się tylko śmiercią, bez morału czy sensu.
Wojna jest przyczyną, wszystko inne jest skutkiem.
Gavin odgryzł kawałek jabłka. Było słodkie i cierpkie. W życiu nie jadł lepszego jabłka.
Dumo, chciałaś kawałek mnie? To masz. Oto cała moja przeklęta osoba. Gavin przemówił swoim głosem mówcy:
– Kapitanie Artylerzysto, wątpię, żeby ktokolwiek na świecie zdołał trafić z takiej odległości. Uważasz, że jesteś aż tak dobry? Ja nie. Myślę, że jesteś lepszy. Traf, a staniesz się wieczną legendą. Spudłuj, a zostaniesz kolejnym piratem, który lubi przechwałki.
Włożył jabłko w usta, przytrzymał zębami i obrócił się w bok, profilem do Artylerzysty.
Cały ruch na pokładzie zamarł.
Zatem umrę z jabłkiem w ustach. Mój ojciec bez wątpienia skomentowałby to w kilku niewybrednych słowach. A Karris byłaby wściekła i miałaby rację.
Ponieważ Gavin się obrócił, nie mógł widzieć reakcji Artylerzysty – czy był wściekły, czy rozbawiony. Nie mógł też widzieć reakcji żadnego z żeglarzy. Widział tylko szare morze i szare niebo. Jedyne dane mu światło było ohydne. Zaczynał żałować, że jego ostatnie słowa były drwiną z pirata, kiedy coś mokrego rozbryzgnęło mu się na twarzy.
Zastanawiał się, czy to jego własne zęby. Ból uderza z opóźnieniem, podczas którego człowiek zastanawia się, co się stało. Nie żył? Ten rozbłysk to może była eksplozja jego czaszki? Nie słyszał strzału z muszkietu, ale to się czasem zdarza.
Na pokładzie ludzie zaczęli wiwatować. Jabłko zniknęło.
Jeden z żeglarzy podniósł kilka kawałków miąższu. Złożył je razem, podniósł wysoko.
– Kapitan Artylerzysta idealnie wykroił gniazdo nasienne!
Artylerzysta nie zważał na wiwaty. Przewiesił miecz-muszkiet przez plecy i podszedł dumnym krokiem do Gavina. Ten chód bardziej przeraził Gavina niż zwykłe szaleństwo Artylerzysty. To znaczyło, że Artylerzysta też się dziwił, że udało mu się trafić. Na jaja Orholama.
– Żaden człowiek na świecie nie mógłby tak strzelić – ogłosił Artylerzysta. – A kapitan Artylerzysta tego dokonał!
– Kapitan Artylerzysta! – ryknęła załoga.
Pirat stanął nad Gavinem. Triumfował. Skręcał pasemka skołtunionej brody i przeżuwał.
– Kajdany! – warknął do żeglarzy obok Gavina.
Znowu zakuli go w łańcuchy, ale Gavin prawie tego nie spostrzegł.
Orholamowi niech będą dzięki. Gdyby dał się zabić, Karris nigdy by mu nie wybaczyła. Właściwie to, jeśli odzyska wolność, tej historii jej nie opowie.
Artylerzysta położył miecz-muszkiet na dłoniach. Chwalił się nim teraz, więc Gavin uznał, że to chyba bezpieczne, a może nawet wskazane, żeby okazał podziw. Ostrze było dziełem sztuki, pokryto je swoistą białą laką, jak zgadywał Gavin, i ozdobiono klejnotami tak dużymi, że musiały być półszlachetne. Nie znał się szczególnie na płatnerstwie, ale dla niego bardziej wyglądało to na broń paradną niż narzędzie wojownika. Klejnoty przechodziły przez całą szerokość ostrza, osłabiając jego strukturę. I żeby pomalować ostrze na biało z czarnymi zawijasami? Trzeba by trzymać rzemieślnika pod ręką, żeby ciągle odnawiał malunek. Pojedyncze wycięcie w ostrzu, pozwalające trzymać pewnie rękę podczas strzału z muszkietu, osłabiało klingę jeszcze bardziej. Jednakże Gavin nie widział krzesiwa, panewki, kurka, niczego, co równoważyłoby ciężar kolby, zapewniając minimum celności czy amortyzacji odrzutu. Czy to żart? Zresztą, lufa była za cienka jak na muszkiet.
– Nawet go nie naładowałem – powiedział Artylerzysta. Wiedział, że Dazen będzie podzielał jego podziw dla takiego arcydzieła pośród broni palnej. – Robi własne kule, a są one celniejsze niż... Zresztą sam widziałeś. Spust wyskakuje tutaj, kiedy jest naładowany.
– Jak... Jak? – zapytał Gavin.
To było niemożliwe, rzecz jasna. Właśnie trafiono w jabłko w jego ustach z odległości czterdziestu kroków na rozkołysanym statku. Poczuł, że w tej chwili może uwierzyć we wszystko.
Artylerzysta złapał za głowicę, obrócił ją i odciągnął. Ukazała się mała, zadymiona komora. Artylerzysta wsypał do niej proch z rogu, upchnął go, a potem wyciągnął głowicę mocniej, tworząc małą kolbę. Wyszczerzył zęby jak dyscypuł na pierwszym roku, któremu upiekł się psikus.
I znowu ta sugestia, że jego szaleństwo było co najmniej w połowie na pokaz. Artylerzysta mówił bezbłędnie. To natychmiast nabrało sensu, kiedy Gavin się zastanowił. Artylerzysta był ekscentrykiem. Zawsze źle dobierał słowa. Jednakże jako ekscentryk lub głupiec zawsze byłby celem szyderstw wśród twardzieli, którymi dowodził, więc zamiast tego musiał być kompletnie szalony. Ludzie denerwują się w kontakcie z szaleństwem, zastanawiają się, czy to nie jest zaraźliwe, zachowują bezpieczną odległość. Idealne rozwiązanie dla nowego kapitana, który nie tylko nadal chce być kapitanem, ale i pragnie stać się legendą.
– Jak celny? – zapytał Gavin.
– Trafia w skurkowańca z odległości czterystu kroków. Kula się nie chybocze. To lepsza magia od tej, którą kiedyś uważałeś za swoją, Gapowaty Guile’u. – Artylerzysta podniósł muszkiet do ramienia i zaczął mierzyć do lecącej mewy z odległości dwustu kroków. Strzelił, w tej samej chwili kiedy ptak zanurkował, i spudłował. – Oczywiście, wszystkiego za ciebie nie załatwi. Tym bardziej go szanuję. Wymaga doskonałości, jak morze.
Gavin nie obserwował strzału. Przyglądał się muszkietowi. Na rozłożonej kolbie było widać gałki i tarcze podpisane maleńkimi runami. To, że Artylerzysta nie zwrócił mu na nie uwagi, podpowiadało Gavinowi, że pirat jeszcze nie rozgryzł ich przeznaczenia.
– Mogę? – poprosił Gavin.
Artylerzysta spojrzał na niego. Roześmiał się.
– Może i jesteś byłym Pryzmatem, ale Artylerzysta nie jest takim głupcem, żeby wkładać ci do rąk magię. – Splunął do morza, a potem wziął szmatę i zaczął ścierać pozostałości prochu z ostrza. – Z tą bronią trzeba obchodzić się bardzo ostrożnie. Jest niebezpieczna jak sama Ceres.
Zamyślił się, a Gavin zaczął się zastanawiać, czy wyprowadzono go na pokład tylko po to, żeby Artylerzysta mógł się popisać.
Oczywiście nie miał nic przeciwko. Każdy odpoczynek od wioseł to odpoczynek. Wolałby, rzecz jasna, żeby nie strzelono w jego kierunku z muszkietów podczas tego odpoczynku, ale jak się nie ma, co się lubi, i tak dalej.
– Jakiego okupu powinienem za ciebie zażądać? – zapytał Artylerzysta.
Ach, kazał mnie wyprowadzić, żeby porozmawiać? I nie mógł się powstrzymać, żeby nie strzelić mi w głowę, chociaż myślał o okupie? Może jednak nie całe szaleństwo było na pokaz.
– Mój ojciec wierzy, że nie żyję. Do diabła, sam uwierzyłem w swoją śmierć.
I nagle powróciło wspomnienie, gorące i przenikliwe: Grinwoody wpadający na nich, dwa ostrza i czterech mężczyzn, a Gavin dostrzegł, że nie ma sposobu, by ocalić Kipa z plątaniny rąk i dziwnych kątów... poza tym, żeby przyjąć ostrze na własną pierś.
Co mnie opętało? Och, Karris, czyżbym zrobił tę jedyną rzecz, dzięki której mogłabyś być ze mnie dumna?
Jednakże myśli o Karris były dla niego zbyt bolesne. Była całym kolorem w świecie, który poszarzał.
A jego ojciec pragnął tylko sztyletu. Teraz miecza-muszkietu, jak przypuszczał Gavin. Oślepiający Nóż, tak go nazwał Andross. Zastanawiać się, czy twojemu ojcu bardziej zależy na złocie i pozycji niż na tobie, to jedno. Każdy syn potężnego i bogatego człowieka musi się tego obawiać, ale jaki ojciec zabiłby syna dla sztyletu? Jego własny ojciec?
– Chłopak – powiedział Gavin. – Gdzie on jest?
– Wyrzuciłem go za burtę dla Ceres. W ramach podziękowania. Teraz jesteśmy z Ceres kwita. – Artylerzysta wyszczerzył zęby w nieprzyjemnym uśmiechu. – Ile, mały Guile’u? Na pięć piekieł, jak mam cię nazywać? Dazen? Zupełnie jakbym rozmawiał z duchem.
– Możesz mówić na mnie Gavin. Tak jest łatwiej. Możesz zażądać dowolnego okupu. Im bardziej będzie absurdalny, tym lepiej. Będzie odwlekał sprawę, aż jego szpiedzy potwierdzą, że mnie masz. Prawda jest taka, że umyślnie zawali sprawę, żebyś mnie zabił, a wtedy zacznie cię ścigać. Załatwi to tak, żebyś wyszedł na krwiożerczego pirata, a on nie będzie ponosił żadnej winy za to, że doprowadził cię do zabicia mnie. On mnie nie chce.
Artylerzysta wyszczerzył zęby, jakby spodobało mu się to wyzwanie, i wróciła maska.
– Skoro on chce ciebie jak portki francy, to czemu Artylerzysta miałby cię trzymać, żebyś sobie odpoczywał obok jego klejnotów radości?
Psiamać. Jednak złote usta Gavina już przemawiały:
– Jeśli mnie zabijesz, Andross może w ogóle darować sobie udawanie, że chce mnie wykupić. To znaczy, że nie wyładuje statku klejnotami. Po prostu przybędzie z okrętami wojennymi.
Artylerzysta się skrzywił. Skoczył na krawędź burty, przykucnął, trzymając się jedną ręką takielunku, i zamyślił się.
– Niemiłosiernie żeś pomocny. – Artylerzysta znowu splunął w morze. – Zabawna rzecz z tymi Angarczykami. Karmią galerników jak wolnych ludzi. Rozumiesz? Trzeba ich naprawdę dobrze traktować. Najlepsi niewolnicy w załodze są zabierani do portu, karmieni prawdziwym żarciem, nawet się ich bierze na panienki. Od czasu do czasu tracą przy tej okazji człowieka, ale dzięki temu cała załoga naprawdę ciężko pracuje. Dobre jedzenie sprawia, że są silni. Ogranicza to ilość ładunku, bo musisz zabierać dużo żarcia. Ale ta tu mała galeryjka może płynąć dwa, a nawet trzy razy szybciej od wszystkiego innego na Morzu Lazurowym. Niewiele galeasów zdołałoby mnie dogonić przy dobrych wiatrach, ale jeśli mam miejsce, mogę ruszyć pod wiatr i zostawić ich w tyle. Przeskoczyli Wrota Mroku na tym statku. Jest lekki jak korek i szybki jak jaskółka. Idealny statek dla pirata, o ile dorwiesz dość ładunku. Piękny mały stateczek. I ma tylko cztery obrotowe falkonety i jedną kolubrynę. To najlepsza galera z najlepszą załogą na całym morzu... – Artylerzysta zniżył głos do szeptu. – A ja jej nienawidzę. Jedna kolubryna! Jedna. Powinienem zażądać okrętu Pasha Vecchio... Jak go zwą?
– Gargantua? – odpowiedział pytająco Gavin.
– Właśnie!
– To może być trudne...
– Twój ojciec jest Czerwienią. Jest bogatszy od Orholama. Ty jesteś Pryzmatem. Zwrócą dziewictwo starym dziwkom, byle cię odzyskać.
– Zatopiłem Gargantuę. Przed bitwą w porcie Ru.
Artylerzysta wyciągnął pistolet zza pasa, odciągnął kurek, przystawił do skóry nad prawym oczodołem Gavina. Mordercza furia zapłonęła w jego oczach. Jakakolwiek część jego szaleństwa była na pokaz, to z pewnością nie ta. Z trudem zwolnił kurek z powrotem.
– Ten więzień jest przentuzjazmowany – orzekł Artylerzysta. – Posadzić go z powrotem za wiosłem, aż mu przejdzie.