Читать книгу Trzy minuty - Börge Hellström - Страница 12
ОглавлениеGDY ŚWIT PRZECHODZI W DZIEŃ, gdy lipiec staje się sierpniem, a koniec początkiem…
Piet Hoffmann opuścił boczne szyby kabiny ciężarówki i od razu zrobił się przeciąg. Nie było jeszcze ósmej, ale z powodu upału czuł ucisk w skroniach. Lśniące strużki potu ściekały mu po ogolonej głowie. W kabinie huczał wiatr.
Gdy koniec starego staje się początkiem nowego i dlatego nigdy się nie kończy. Właśnie mijają trzy lata, od kiedy przybył do kraju, w którym nigdy przedtem nie był.
Ucieczka. Pustka. Życie, które stało się walką o przeżycie.
Zmniejszył nacisk stopy na pedał gazu i tak, jak uzgodnili, zredukował prędkość do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Sprawdził odległość dzielącą go od jadącej przed nim ciężarówki. Dwieście metrów, tak ustalili.
Od kiedy zjechali z drogi krajowej numer sześćdziesiąt pięć, upłynęło dużo czasu. Po lewej stronie, wśród gęstych krzewów, płynęła Río Caquetá wyznaczająca granicę z prowincją Putumayo. Towarzyszyła im od godziny i chociaż trzymała się na odległość, uparcie ich nie odstępowała. Hoffmann żuł liście koki, które pozwalały mu zachować czujność. Pił też białą herbatę, która go uspokajała. Od czasu do czasu, przed każdą dostawą, wypijał mieszankę, którą wciskał mu El Mestizo. Była to jego własna wersja colady z mąki, wody i cukru, do tego mnóstwo kubańskiego espresso. Napój smakował okropnie, ale działał. Znikały głód i zmęczenie.
Wiele razy, zwłaszcza w ostatnim roku, sądził, że koniec naprawdę oznacza koniec, że istnieje szansa na powrót do domu. Do Europy, do Szwecji, do Sztokholmu, który dla niego, Zofii, Rasmusa i Emila był całym wspólnym światem. Niestety, za każdym razem szansa wymykała mu się z rąk, pustka coraz bardziej się pogłębiała, a on znowu musiał uciekać.
Dziś wieczorem znowu ich zobaczy. Kobietę, którą kocha, chociaż nie sądził, że umie kochać, i dwójkę chłopców, których kochał chyba jeszcze bardziej. A przecież nigdy nie chciał mieć dzieci. Czasem, gdy próbował sobie przypomnieć, jak to było, gdy tego wszystkiego nie miał, w jego głowie robiła się pustka, jakby te wspomnienia w ogóle nie istniały.
Lekko zahamował, bo podjechał za blisko ciężarówki. Powinien zachować stałą odległość. To ważna zasada. To on odpowiada za bezpieczeństwo obu wozów. Żeby ich przepuszczono, musieli zapłacić. W takich miejscach chłopcy dorastają i marzą o tym, aby zostać policjantami albo wojskowymi, ale nie dlatego, że chcą łapać bandytów albo chronić ludzi, tylko dlatego, że policjanci i wojskowi mogą dorobić do skromnego wynagrodzenia mnóstwo pieniędzy, biorąc od takich jak oni wysokie łapówki.
Wczoraj zajmował się ochroną. To samo dzisiaj i jutro. Transporty, ludzie. Dopóki robi to lepiej od innych, nikt nie będzie kwestionował jego metod. Gdyby El Mestizo albo ktoś z PRC choć na chwilę zwątpił, czy jest tym, za kogo się podaje, gdyby odkryto jego prawdziwą tożsamość, on, Zofia i ich synowie natychmiast straciliby życie. Dlatego każdego dnia i w każdej sekundzie musiał grać swoją rolę.
Zasunął szyby, bo upał nieco zelżał. Przeciąg osuszył strumienie potu pod sprzętem, którym był obwieszony. Miał na sobie kuloodporną kamizelkę z dwiema kieszeniami, które sam naszył. Trzymał w nich odbiornik GPS ze współrzędnymi tras i telefonem satelitarnym z zasięgiem w całej dżungli. W kaburze trzymał pistolet z fabryki w Radomiu z czternastoma pociskami w magazynku. Przyzwyczaił się do niego podczas kilkuletniej pracy pod przykryciem w polskiej mafii. Płaciły mu za to władze Szwecji. W dodatkowej kaburze pod pachą trzymał nóż myśliwski z drewnianą rękojeścią, który tak dobrze leżał mu w ręce. Niedawno naostrzył klingę. Ma ten nóż od bardzo dawna, jeszcze zanim go skazano i zanim trafił do więzienia. Takim nożem można wyrządzić naprawdę wiele zła. Na bocznym siedzeniu leżał karabin, Mini Uzi ze składaną kolbą. Szybkostrzelność – dziewięćset pięćdziesiąt pocisków na minutę. Nie za długi, tak jak lubił, i dobrze leżał mu w dłoni. Na pace za kabiną wiózł karabin Psg 90 przymocowany do burty dwoma hakami. Zabierał go zawsze, gdy w trasę wyjeżdżali ciężarówkami. Takiej broni używają strzelcy wyborowi. Na każdą sztukę broni miał licencję wystawioną przez El Cavo z Bogoty. Kosztowało go to odpowiednio dużo zwitków banknotów.
Wreszcie minęli niemalowaną szopę stojącą przy drodze, tuż przed wysokimi drzewami, które od dawna były martwe i nagie – pozbawione kory gałęzie zdawały się czekać na coś, co nigdy nie przyszło. Za szopą skręcą w prawo, przejadą dziesięć kilometrów po żwirowej błotnistej drodze, zbyt wąskiej i pełnej nieregularnych, głębokich na pół metra dziur wypełnionych wodą. Pieprzone kartoflisko. Trzydzieści kilometrów na godzinę, bo szybciej po tych wertepach się nie da. Podjechał bliżej ciężarówki, zmniejszając dystans o połowę. Dzieliło ich jakieś sto metrów.
Nigdy wcześniej nie transportował towaru do tej cociny. Zresztą to nieważne, bo wszystkie i tak wyglądały tak samo i pełniły tę samą funkcję: z liści koki ekstrahowano ponad sto kilogramów proszku na tydzień. Została im godzina jazdy przez tereny zapomniane przez Boga i kontrolowane przez partyzantkę PRC. Kiedyś rządziła tu FARC. Są tu laboratoria należące do PRC albo tych, którzy dzierżawią od PRC ziemię i płacą haracz za zgodę na uprawę i produkcję. Na samym początku wydawało mu się, że wszystkim rządzi mafia. W takiej świadomości dorastał, tak powstają mity, które później się utrwalają. Teraz już wiedział, że to nieprawda. Być może mafia rządzi w Kolumbii i śpi na pieniądzach, ale bez tych, którzy rządzą w dżungli, przestałaby istnieć. Mafia, państwo, grupy paramilitarne i wiele innych organizacji, które wzajemnie się zwalczają. Jednak bez PRC nie mają żadnej władzy, bo żeby wyprodukować kokainę, potrzebne są lasy i liście koki. Nie da się ich uprawiać na terenach kontrolowanych przez partyzantów bez ich zgody.
– Cześć.
Miał zadzwonić później, ale bardzo tęsknił za jej dłońmi, którymi dotykała jego policzków. Za jej spojrzeniem, w którym dostrzegał, że dobrze mu życzy, kocha go, wiele wytrzymała i wciąż mu ufa.
– Cześć.
Ostatnim razem nie odzywał się przez siedem dni. Teraz było podobnie, ale tak to właśnie wygląda – duże odległości, długie czekanie, długie noce. Wytrzymywał tylko dlatego, że i ona wytrzymywała. Nie mieli wyboru. Gdyby go tu nie było, nie mieliby z czego żyć. Powrót do Szwecji oznaczałby dla niego więzienie. A jeśli przestanie odgrywać swoją rolę, umrze.
– Tęsknię za tobą.
– Ja za tobą też.
– Zobaczymy się dziś wieczorem, a może nawet po południu.
– Całuski.
Powinien coś odpowiedzieć, ale połączenie zostało przerwane. Czasem tak bywa. Zadzwoni później.
Wąska droga przypominała momentami ścieżkę. Coraz bardziej się zwężała, za to dziury robiły się coraz szersze. Hoffmann z trudem utrzymywał właściwą odległość. Czasem pierwszy samochód znikał mu za zakrętem albo za wzniesieniem. Właśnie udało mu się wyciągnąć z dziury tylne koło, gdy daleko przed sobą ujrzał dwa światła hamulcowe. W ostrych promieniach słońca błyszczały jak para czerwonych oczu. Błąd. Pierwsza ciężarówka nie powinna zwalniać ani się zatrzymywać. Nie tu i nie teraz. To on zaplanował całą marszrutę i on za wszystko odpowiada. Wyraźnie mówił, że nie powinni bez uprzedzenia zwalniać do dwudziestu pięciu na godzinę.
– Uważajcie.
W posrebrzanym odbiorniku usłyszał głos El Mestizo. Hoffmann pokręcił potencjometrem, żeby go lepiej słyszeć.
– Zatrzymaj się.
Hoffmann zahamował i zatrzymał się, tak jak El Mestizo, który stał jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt metrów przed nim. Dopiero teraz zobaczył, co się stało, chociaż widok przesłaniał mu krzaki i ostry zakręt. Drogę zagradzał im ustawiony w poprzek ciemnozielony wóz terenowy. Było ich tam więcej. Hoffmann doliczył się czterech pojazdów wojskowych. Stały w rzędzie, tworząc półkole przypominające uśmiech, który rozciągał się od jednego drzewa do drugiego.
– Czekaj…
W odbiorniku rozległy się głośne trzaski i zagłuszyły słowa El Mestizo, który przepiął mikrofon wielkości szpilki na kołnierz koszuli i przełączył go na nadawanie.
Hoffmann nie wyłączył silnika, tylko wpatrywał się w stojący w poprzek drogi pojazd. Może to zwykli żołnierze? Tylko skąd? Przecież już dostali swoją dolę. A jeśli to jakaś grupa paramilitarna? W takim razie mają problem. El Mestizo nie ma takich jak oni na swojej liście płac.
Nagle drzwi samochodów otworzyły się i jak na komendę zaczęli z nich wyskakiwać żołnierze w zielonych mundurach. Byli uzbrojeni w broń automatyczną, ale na razie zachowywali się spokojnie. Hoffmann dopiero teraz się zorientował.
To nie była żadna grupa paramilitarna, bo ci mieli inne mundury. Odetchnął z ulgą. El Mestizo pewnie też, bo jego głos nie był już taki ochrypły. Robił się taki tylko wtedy, gdy Metys stawał się czujny albo coś wzbudzało jego podejrzliwość.
– Wiem, kim są. Odezwę się.
Drzwi kabiny ciężarówki, w której jechał El Mestizo, otworzyły się. Był on ciężkim, wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Mimo to lekko zeskoczył na gliniaste podłoże.
– Kapitanie Vásquez… Co tu się dzieje?
Nadajnik na kołnierzu przestał trzeszczeć, dźwięk był teraz jasny i czysty. Także wtedy, gdy nastąpiła przedłużająca się cisza. W końcu Vásquez rozłożył ręce.
– Jak to co się dzieje?
– Twoje wozy tarasują nam drogę.
– Mmm… Zgadza się. Właśnie to robimy.
W tonie jego głosu było coś, co Hoffmannowi wcale się nie podobało. Czegoś w nim brakowało: rezonansu, głębi. Kiedy człowiek chce zrobić coś złego, nieświadomie napina struny głosowe, co wpływa na sposób artykułowania dźwięków. Hoffmann uniósł się ostrożnie z siedzenia, otworzył tylną szybę i wydostał się przez okno na pakę okrytą plandeką. Karabin wisiał na dwóch zaczepach. Uwolnił je, rozłożył podstawek, położył się i wysunął lufę przez specjalnie do tego celu zrobiony otwór w brezencie.
– Za wszystko zapłaciliśmy.
– Za mało.
Dzięki lunecie wszystkich miał na muszce. Wydawało mu się, że stoi blisko nich, a nawet między nimi: El Mestizo po jednej stronie, kapitan Vásquez po drugiej.
– Dostałeś tyle, ile chciałeś, Vásquez.
– Powtarzam: to za mało.
Hoffmann widział ich z bliska, wydawało mu się, że mógłby dotknąć twarzy El Mestizo, a właściwie Johnny’ego, bo coraz częściej tak go nazywał. Twarz mu lśniła, jak zawsze, gdy wyjeżdżali z Cali albo z Bogoty do dżungli. Miał zacięte usta i oczy myśliwego. Kiedyś go przerażały, ale nauczył się je lubić, chociaż często z łagodnych zmieniały się w bezwzględne. Widział też twarz Vasqueza – czarne jak węgiel gęste wąsy, z których kapitan tak bardzo był dumny, i brwi sterczące jak dwie anteny. Wyglądał jak zawsze, a zarazem inaczej. Jego głos miał inne brzmienie, ruchy też były inne – nie popędliwe i porywcze, lecz pewne. Powolne, zbyt mocno akcentowane, jakby chciał, żeby rozmówca skupił całą uwagę na nim. Był inny niż wtedy, gdy z nim negocjowali, a za to, żeby przepuścił bez kontroli trzy transporty, odpalili mu dolę w brudnej restauracji za kościołem w miejscowości Florencia. Wtedy Vásquez zjawił się w cywilnym ubraniu, wyglądał na podenerwowanego, poruszał się niepewnie, mówił przerywanym głosem. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy rozerwał kopertę i mrucząc coś do siebie, przeliczył banknoty.
– Nie powiedziałeś mi, że transport będzie tak duży. Okłamałeś mnie.
– Zawarliśmy umowę.
– Nie wiedziałem, że transport będzie tyle wart. Teraz już wiem.
Hoffmann obserwował ich przez lunetę na karabinie. Skupił uwagę na oczach El Mestizo. Już wiedział, że za chwilę dokona się w nich zmiana. Za każdym razem odbywało się to w przyspieszonym tempie: powiększone źrenice, które szykowały się do ataku i dlatego musiały zgromadzić więcej światła i siły.
– Żartujesz? Już dostałeś zapłatę.
– Chcę tyle samo jeszcze raz. – Vásquez wzruszył ramionami i wskazał ręką na ciężarówki i stojących przed nimi czterech młodych mężczyzn. Jak na dany znak położyli palce na spustach, nie unosząc broni. Hoffmann domyślił się, że to umówiony sygnał.
Poprawił ustawienie lunety i skierował lufę w głowę Vasqueza, w punkt położony między brwiami.
– Już dostałeś tyle, ile chciałeś.
– To ty tak uważasz. Ja twierdzę inaczej.
– Ostrzegam cię, Il Capitano.
Temperatura dwadzieścia siedem stopni. Hoffmann przyłożył dłoń do lunety. Bezwietrznie. Ujął małe pokrętło między palec wskazujący a kciuk. Odległość dziewięćdziesiąt metrów. Przekręcił, ustawił na innej kresce.
TPH jeden. Transport w prawo jeden.
Obiekt na celowniku.
– Ostrzegam cię, Vásquez… sam wiesz najlepiej, że w dżungli nietrudno o wypadek. Dlatego posłuchaj, co ci powiem: nie dostaniesz ode mnie ani grosza więcej.
Hoffmann obserwował przez lunetę, jak Vásquez marszczy czoło i ściąga brwi. Właśnie usłyszał wyraźną groźbę, więc od razu zareagował.
– No cóż… w takim razie…
Jego pewność siebie i opanowanie – cechy, którymi emanował jeszcze przed chwilą – w jednej chwili zamieniły się w agresję.
– …konfiskuję transport.
Hoffmann wiedział, co się za chwilę stanie. Coś, czego nie chciał. Przyłożył do spustu prawy palec wskazujący. Nie może zawieść. Musi przeżyć. Oficjalnie jest tu po to, żeby chronić El Mestizo. On w to wierzy. I niech tak zostanie.
Oddychał równomiernie i spokojnie, przez nos i usta. Czuł, jak ogarnia go spokój, był w pełni opanowany. Zabił siedmiu ludzi, w tym pięciu, od kiedy zjawił się w tym kraju. Tego wymagała sytuacja. Musiał to zrobić. Nie mógł pozwolić, żeby jego prawdziwa tożsamość wyszła na jaw.
Ty albo ja.
A ponieważ bardziej zależy mi na sobie niż na tobie, wybieram siebie.
Ludzie, których zabijał, żyli z handlu narkotykami i stopniowo wysysali z innych życie. Na przykład taki Vásquez – zwykły urzędnik państwowy, oficer armii kolumbijskiej. Zachowywał się jak wielu innych. Dostosował się do systemu i żył z łapówek.
– Twoja ciężarówka należy do mnie…– Vásquez był uzbrojony, przez lewe ramię miał przewieszony karabin automatyczny, przy prawej kieszeni spodni wisiała kabura. Nagle szybkim ruchem wyciągnął z niej rewolwer i przyłożył El Mestizo do skroni. – A ty jesteś aresztowany.
Głos kapitana docierał do Hoffmana słabiej niż przed chwilą, jakby coś ich nagle rozdzieliło. Pojawiły się głośne, metaliczne kliknięcia. Vásquez odciągnął kurek. Bębenek lekko się obrócił, pocisk znalazł się w lufie.
Wdech, wydech.
Hoffmann wiedział, co robić. Działał automatycznie. Był w swoim świecie, czuł się w nim bezpiecznie. Strzał, trafienie. Bez zbędnego przelewu krwi. Za każdym razem wystarczyło zabić przywódcę, a wtedy reszta musiała myśleć o sobie, ustalić, skąd nadleciał pocisk, ukryć się.
– Nikt nie będzie przykładał mi broni do głowy.
El Mestizo mówił cichym głosem, prawie szeptem. Nagle, mimo przytkniętej do skroni lufy pistoletu, odwrócił się. Na skórze pozostał mu okrągły, czerwony ślad.
– El Sueco.
Mówiąc to, spojrzał w kierunku ciężarówki, w której został Hoffmann.
– Teraz.