Читать книгу Trylogia Magów Prochowych - Brian McClellan - Страница 10

3
Rozdział

Оглавление

Taniel gapił się w sufit, znajdujący się zaledwie stopę nad jego głową, i odliczał za każdym razem, gdy jego sznurkowy hamak wychylał się w tę i we w tę. Dźwięki gurlańskich fletni wypełniały pomieszczenie cichą muzyką.

Nie mógł jej znieść. Zdawała się odbijać echem w jego uszach, zbyt cicha, żeby dobrze ją usłyszeć, i zarazem na tyle głośna, by drażnić. Po dziesięciu ruchach hamaka stracił rachubę i wypuścił powietrze z płuc. Obłok ciepłego dymu wypłynął spomiędzy jego warg i uniósł się ku spękanemu tynkowi na suficie niszy, w której leżał mag. Taniel obserwował, jak chmurka zmienia kierunek i ucieka ku środkowi palarni mala.

W pomieszczeniu znajdowało się dwanaście takich nisz. Jeszcze dwie były zajęte. Taniel nie widział ich lokatorów. W ciągu tych dwóch tygodni nie wstawali, by coś zjeść, napić się czy wysikać, nie robili nic innego poza paleniem długich fajek i wzywaniem właściciela, by dostarczył nową porcję.

Pochylił się, żeby sięgnąć do stolika po swój zapas. Na blacie obok hamaka leżała taca z kilkoma kawałkami ciemnego mala, pusta sakiewka i pistolet. Nie pamiętał, skąd wzięła się tu broń.

Taniel zgniótł mala w jedną kulkę i wcisnął do fajki. Rozżarzyła się natychmiast. Zaciągnął się głęboko.

– Chce jeszcze?

Do hamaka podszedł właściciel palarni – Gurlanin. Miał ciemną skórę, ale nie tak ciemną, jak Delivijczycy, jaśniejszą pod oczami i na dłoniach. Był chudy i wysoki, jak większość Gurlan, choć mocno zgarbiony po latach zginania się przed niszami swej palarni, kiedy musiał je czyścić lub zapalać mala klientom. Nazywał się Kin.

Taniel sięgnął do sakiewki, ale kiedy ją złapał, przypomniał sobie, że jest pusta.

– Nie mam pieniędzy – wychrypiał.

Jak długo już tu siedział? Chyba ze dwa tygodnie, odpowiedział sobie, wysiliwszy umysł. Ważniejsze jednak, jak się tu znalazł?

Nie tu, w palarni, ale w Adopeście.

Przypomniał sobie walkę w Pałacu Kresimira, Ka-poel niszczącą kezańską kamarylę i siebie pociągającego za spust i patrzącego, jak kula trafia boga w oko.

Potem zapadła ciemność. Ocknął się zlany potem. Na nim, z zakrwawionymi rękami, siedziała okrakiem Ka-poel. Przypomniał sobie hotelowy hol zasłany trupami – ciałami żołnierzy ojca, dziwaczne insygnia na ich mundurach. Uciekł stamtąd i przywlókł się tu w nadziei, że uda mu się zapomnieć.

Oczywiście skoro nadal to wszystko pamiętał, mala nie spełniło swojego zadania.

– Mundur – powiedział Kin, wskazując na jego kolet. – Guziki.

Taniel spojrzał po sobie. Miał na sobie bluzę adrańskiego munduru, granatową ze srebrnymi znaczeniami i guzikami. Zabrał ją z hotelu. Nie była jego – za duża. Należała do prochowego maga – na piersi widniała srebrna przypinka w kształcie beczułki prochu. A może to jego? Może tak schudł?

Dwa dni temu kolet był czysty. Tyle pamiętał. A teraz pokrywały go plamy śliny, resztki jedzenia i wypalone żarem dziurki. Kiedy, u licha, jadł?

Dobył noża i przytrzymał palcami guzik. Zamarł. Do pomieszczenia weszła córka Kina. Miała na sobie spraną, białą sukienkę, czystą mimo panującego w palarni brudu, jej spódnicy nie imał się nawet kurz. Dziewczyna była chyba o kilka lat starsza od Taniela.

– Podoba się moja córka? – Kin zauważył jego zainteresowanie. – Zatańczy dla ciebie. Za dwa guziki. – Wyciągnął do góry dwa palce. – I to lepiej niż fatrastańska wiedźma.

Żona Kina, grająca w kącie na fletni, przerwała i powiedziała coś do męża. Zamienili parę słów w gurlańskim, a potem Kin odwrócił się z powrotem do Taniela.

– Dwa guziki! – powtórzył.

Taniel odciął guzik i wcisnął go w dłoń Kina. Zatańczy, tak? Taniel zastanawiał się, czy Kin zna na tyle adrański, by stosować eufemizmy, czy też dziewczyna rzeczywiście tańczy.

– Może później – powiedział, sadowiąc się z powrotem w hamaku z kulą mala wielkości dziecięcej piąstki. – Ka-poel nie jest wiedźmą. Jest... – Zawiesił głos, zastanawiając się, jakich słów użyć, opisując ją Gurlaninowi. Myśli napływały powoli, splątane przez mala. – No dobra, jest wiedźmą.

Córka Kina obserwowała, jak Taniel nabija fajkę. Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. Niektórzy doceniliby jej urodę. Dla Taniela była za wysoka i nazbyt koścista. Stała tak, z balią prania opartą o biodro, dopóki ojciec jej nie zawołał.

Kiedy ostatnio był z kobietą?

Kobietą? Zaśmiał się, mimowolnie wciągając nosem dym. Śmiech przerodził się w atak kaszlu. Kin rzucił klientowi jedynie przelotne, zaciekawione spojrzenie. Nie, nie z kobietą. Z tą kobietą. Z Vlorą. Ile to minęło? Ze dwa i pół roku? Trzy?

Usiadł i obmacał kieszenie w poszukiwaniu ładunku prochowego. Ciekawe, gdzie Vlora jest teraz. Pewnie dalej z Tamasem i resztą prochowych magów.

Tamas pewnie by chciał, żeby Taniel wrócił na front.

Do diabła z tym. Niech sam przyjedzie do Adopestu, jeśli chce znaleźć syna. Na pewno nie będzie szukał w palarni mala.

W kieszeniach nie znalazł ani odrobiny prochu. Ka-poel zabrała mu wszystko. Nie brał prochu, odkąd wybudziła go z tej przeklętej śpiączki. Nawet pistolet nie był naładowany. Mógłby wyjść i gdzieś zdobyć trochę prochu. Znaleźć koszary, pokazać srebrną beczułkę.

Na samą myśl o opuszczeniu hamaka zakręciło mu się w głowie.

Już odpływał, gdy na schodach do palarni pojawiła się Ka-poel. Taniel leżał z zamkniętymi oczyma, a z jego ust wypełzały smużki dymu. Zatrzymała się przy hamaku, patrząc na niego uważnie. Była niska i miała delikatne rysy twarzy. Białą skórę pokrywały piegi, a rude włosy były króciutkie. Tanielowi się nie podobały, sprawiały, że wyglądała chłopięco. Aczkolwiek trudno ją wziąć za chłopaka – pomyślał Taniel, kiedy zrzuciła długi, czarny płaszcz.

Pod spodem miała wycyganioną od bóg wie kogo białą koszulkę bez rękawów i czarne obcisłe spodnie.

Dotknęła jego ramienia. Zignorował ją. Niech myśli, że jest pogrążony we śnie, albo jeszcze lepiej, całkiem otumaniony.

Ka-poel zacisnęła mu palce na nosie, a drugą ręką zakryła usta. Szarpnął się, gwałtownie nabierając tchu, kiedy puściła.

– Na otchłań, Pole?! Chcesz mnie udusić?!

Uśmiechnęła się, a on nie po raz pierwszy od chwili, gdy pogrążył się we mgle spowodowanej mala, spoglądał w szmaragdowe oczy z głową pełną nieprzyzwoitych myśli. Odegnał je. Była pod jego opieką. Był jej strażnikiem. A może odwrotnie? To ona strzegła go na Południowej Turni.

Usiadł z powrotem.

– Czego chcesz?

Uniosła gruby plik papieru oprawnego w skórę. Szkicownik. To za tamten, który stracił na Południowej Turni. Na samo wspomnienie poczuł ukłucie bólu. W tamtym znajdowały się szkice z ośmiu ostatnich lat jego życia. Podobizny ludzi, których znał, z których wielu już nie żyło. Przyjaciele, wrogowie... Utrata tego szkicownika bolała prawie tak bardzo jak utrata niesamowitej strzelby Hruscha.

Prawie tak jak...

Wetknął między zęby cybuch i zaciągnął się z całej mocy. Zadrżał, gdy dym, paląc mu gardło i płuca, przenikał do organizmu, usypiając wspomnienia. Sięgając po szkicownik, zauważył, że trzęsie mu się ręka. Cofnął ją szybko.

Ka-poel zmrużyła oczy. Położyła mu szkicownik na brzuchu i dodała paczkę pałeczek węglowych.

Taniel zacisnął prawą dłoń w pięść. Nie chciał, by dziewczyna dostrzegła, jak drży mu ręka.

– Ja... Nie teraz, Pole.

Z naciskiem wskazała na szkicownik.

Taniel zaciągnął się mala i przymknął oczy. Po policzkach spłynęły mu łzy.

Poczuł, jak Ka-poel zabiera szkicownik. Usłyszał szuranie przesuwanego stolika. Spodziewał się wyrzutu, kuksańca, czegokolwiek. Jednak gdy odemknął oczy, dostrzegł jedynie jej bosą stopę znikającą na schodach. Kolejna porcja dymu osuszyła jego łzy.

Pomieszczenie zaczęło znikać we mgle mala razem z jego wspomnieniami, wspomnieniami zabitych przez niego wrogów i ginących przyjaciół, wspomnieniami boga, którego widział na własne oczy i którego później zgładził, używając kuli oznaczonej pasem czerwieni. Nie chciał tego wszystkiego pamiętać.

Jeszcze tylko parę dni w palarni i będzie lepiej. Wróci do siebie. Zamelduje się u Tamasa i znów będzie robił to, w czym jest dobry – będzie zabijał Kezan.


Kilka godzin po opuszczeniu murów Budwiel Tamas szedł korytarzem, którego strop stanowiły tysiące ton skały. Pochodnia migotała, rzucając chybotliwe cienie na rzędy mijanych grobów – wykutych w skale nisz. Pod sklepieniem wisiały setki czaszek i Tamas zastanawiał się, czy tak właśnie wygląda przejście do świata umarłych.

Chyba jest tam więcej ognia – pomyślał.

Z wysiłkiem zwalczył klaustrofobię, powtarzając sobie, że katakumb używano od tysiąca lat i mało prawdopodobne, by zawaliły się akurat teraz.

Rozmiary tuneli go zaskoczyły. Czasami mijali pieczary zdolne pomieścić setki ludzi. W najwęższych miejscach bez trudu przejechałby duży wóz.

Na przedzie szli dwaj żołnierze, o których mówił Hilanska. Nieśli swoje pochodnie, a ich podniecone głosy odbijały się echem od skalnych ścian. Idący przy Tamasie adiutant podejrzliwym okiem zezował na wojaków i nie zdejmował dłoni z pistoletu. Pochód zamykało dwoje prochowych magów, Vlora i Andriya.

– Te tunele – odezwał się Olem, przesuwając dłonią po ścianach – zostały poszerzone ludzką ręką. Ale zobaczcie sklepienie. – Wskazał do góry. – Żadnych śladów narzędzi.

– Wyżłobiła je woda – powiedział Tamas. – Pewnie tysiące lat temu. – Przesunął wzrokiem po stropie i ścianach aż do podłogi. Tunel opadał lekko. Od czasu do czasu natrafiali na stopnie, wykute w skale i wygładzone stopami tysięcy pielgrzymów, rodzin i kapłanów, którzy chodzili tędy każdego roku. W katakumbach nie było żywej duszy. Kapłani zawiesili pogrzeby na czas oblężenia z obawy, że ogień artyleryjski może uszkodzić skałę i doprowadzić do zawalenia niektórych korytarzy.

Dawno temu Tamas bawił się w podobnych tunelach. Jego ojciec, aptekarz, każdego lata przemierzał góry w poszukiwaniu rzadkich kwiatów, ziół i grzybów. Niektóre jaskinie ciągnęły się niesamowicie daleko w głąb gór. Inne kończyły się nagle, właśnie wtedy, gdy zaczynało robić się ciekawie.

Tunel rozszerzał się, przechodząc w przestronną grotę. Ściany i strop zniknęły w ciemnościach, światło pochodni przestało ich sięgać. Zatrzymali się na brzegu wody czarniejszej niż bezksiężycowa noc. Ich głosy odbijały się echem w ogromnej przestrzeni.

Tamas przystanął przy artylerzystach. Rozgniótł w palcach porcję prochu i nasypał go na język. Przeniknął go dreszcz zwiastujący trans, niosący jednocześnie oszołomienie i jasność myśli. Ból nogi rozpłynął się całkowicie, a mdła łuna bijąca od pochodni okazała się nagle aż nadto wystarczająca, by marszałek mógł zobaczyć grotę w pełnej krasie.

W ścianach znajdowały się rzędy kamiennych sarkofagów wciśniętych niemal bez ładu i składu jeden na drugi, na wysokość kilkunastu metrów. Kapanie wody niosło się po jaskini echem – źródło podziemnego jeziora. Tamas nie dostrzegł jednak żadnego wyjścia poza tym, którym się tu dostali.

– Sir? – zawołał jeden z artylerzystów, Luidik, i wyciągnął pochodnię nad taflę, starając się oświetlić odległą ścianę.

– Znajdujemy się setki metrów pod Zachodnim Filarem – rzekł Tamas – ale ani trochę bliżej Kezu. Nie lubię, gdy ktoś prowadzi mnie w dziwne miejsca.

Ciszę jaskini zakłócił złowrogi trzask kurka Olemowej broni. Vlora i Andriya unieśli strzelby. Luidik wymienił z towarzyszem nerwowe spojrzenie i głośno przełknął ślinę.

– To tylko wygląda jak ślepy zaułek – powiedział, wskazując pochodnią ponad jeziorem. – Ale tunele ciągną się dalej, aż pod Kez.

– Skąd wiesz? – zapytał Tamas.

Luidik zawahał się, obawiając reprymendy.

– Bo przez nie przeszliśmy, sir.

– Prowadźcie – nakazał Tamas.

Weszli pomiędzy dwa sarkofagi i wślizgnęli się pod występ skalny, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak płytkie zagłębienie. Chwilę później dołączył do nich Tamas. Przejście rozszerzało się ponownie w ginący w mroku tunel.

– Postaraj się nie zabić nikogo, zanim ci nie każę – rzucił przez ramię marszałek do Olema.

– Tak jest, sir – odpowiedział tamten, szarpiąc brodę. Nie spuścił jednak oka z żołnierzy i nie zdjął dłoni z pistoletu. Ostatnimi czasy Olem nie był szczególnie ufny.

Godzinę później tunel się skończył. Przedarłszy się przez krzewy zasłaniające wejście do jaskini, wyszli na światło dzienne. Słońce przewędrowało za szczyty, więc dolina znajdowała się w cieniu.

– Teren bezpieczny – zameldował Olem, pomagając Tamasowi wydostać się z zarośli.

Marszałek sprawdził pistolet i machinalnie nasypał na język szczyptę prochu. Znajdowali się w głębokiej dolinie po południowej stronie Gór Adrańskich. Według szacunków jakieś dwie mile od Budwiel. A jeśli tak, to obeszli armię kezańską i stali teraz od jej skrzydła.

– Dawne koryto rzeczne – powiedziała Vlora, klucząc pomiędzy niewielkimi głazami. – Prowadzi na zachód, a potem wcina się na południe. Dno jest pagórkowate. Jesteśmy jakieś kilkaset metrów od Kezan, ale nic nie wskazuje na to, żeby zawracali sobie głowę sprawdzaniem dolinki.

– Sir! – z wnętrza jaskini rozległo się głośne wołanie. Tamas odwrócił się gwałtownie, a Olem i magowie unieśli strzelby, celując w mroczne wejście. Z tunelu wyłonił się żołnierz adrański. Na ramieniu miał szewron, a pod nim wyszyty rożek z prochem. Starszy szeregowy, należący do elitarnego oddziału strzelców, w którym służył także Olem.

– Ciszej, głupcze! – syknął Olem. – Chcesz postawić na nogi cały Kez?

Posłaniec otarł pot z czoła, mrużąc oczy w świetle dnia.

– Przepraszam, sir. Nasi szpiedzy donoszą o planach zmasowanego ataku, który ma nastąpić pojutrze. Generał Hilanska wzywa marszałka polnego do natychmiastowego powrotu na mury.

Tamas powiódł wzrokiem po dolinie.

– Jak sądzicie, ilu ludzi da się tędy przeprowadzić w ciągu dwóch dni? – zapytał.

– Kilka tysięcy – odparła Vlora.

– Dziesięć – uściślił Olem.

– Czyli dwie brygady na młot – liczył Tamas. – A Budwiel będzie kowadłem.

– To raczej młotek niż młot, sir – stwierdziła Vlora bez przekonania. – Przynajmniej w porównaniu z ogromem ich sił.

– W takim razie będziemy musieli uderzyć mocno i szybko. – Tamas jeszcze raz badawczo przyjrzał się dolinie. – Wracajmy. Niech inżynierowie od razu zaczną poszerzać tunel. Przyślijcie tu ludzi, niech oczyszczą to rumowisko, żeby nasze przejście nie narobiło zamieszania. Gdy Kez zaatakuje, zmiażdżymy ich o bramy Budwiel.

Trylogia Magów Prochowych

Подняться наверх