Читать книгу Trylogia Magów Prochowych - Brian McClellan - Страница 56
ОглавлениеAngus Watson
Czas żelaza
(fragment)
Uwaga z tymi włóczniami, idzie się!
Dug Fokarz przepchnął się na tyły między stojącymi w zwartym szyku żołnierzami. Pierwsza linia była dla młodych, którzy nie nauczyli się jeszcze strachu przed bitwą, i dla starych, którym ubzdurało się, że nie są gorsi od młodych.
Dug umiejscowił się w połowie drogi między oboma kategoriami. Chodził po świecie jakieś czterdzieści lat, nie był już więc młodzieniaszkiem, i chciał myśleć, że sam nie jest gorszy od młodych, ale z jego ponurych, jednoznacznych, a czasem wręcz upokarzających doświadczeń wynikało, że to młodzi zawsze są górą. Nawet jeśli przegrywali, wygrywali, ponieważ mieli swoją młodość, która Duga dawno już opuściła.
I oto znowu jest tutaj, w szeregu, czeka na kolejną przeklętą przez Belenosa bitwę. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, prowadziłby teraz żywot szacownego starca, pana na włościach, pracującego we własnym gospodarstwie na północnym wybrzeżu Brytanii. Strzygłby owce, skórował foki i bawił się w chowanego z wnuczętami. Już witał się z takim właśnie życiem, aż tu nagle złośliwy los wyskoczył zza krzaka i kopnął go w rzyć, aż się okręcił. Od tamtej chwili minęło jakimś cudem dziesięć długich lat, a każdy kolejny rok dokonywał swego żywota, znajdując go wcale nie bliżej celu, który wydawał się taki osiągalny za młodu.
Gdybyśmy tylko byli kowalami własnego losu, rozmyślał często, a nie byli zdani na łaskę jakiegoś innego kowala, który kuje go za nas.
Skupiona w szeregach hołota rozstąpiła się na jego wołanie, co sprawiło mu niejaką satysfakcję. Może i nie czuł się silny, ale wciąż wyglądał na silnego. No i był w końcu Wojownikiem, czyż nie? Jego wysunięty podbródek porastało gęste brodzisko, na dużej głowie nosił pordzewiały, lecz wciąż solidny, niezdobiony hełm. Porządnie naoliwiona kolczuga lśniła kosztownie w porannym słońcu, a jej ciężar spłaszczał jego, z każdym rokiem coraz krąglejszy, kałdun. Masywnym młotem bojowym, który zwisał na skórzanym rzemieniu z jego prawej ręki, mógłby powalić każdą mityczną bestię.
Płacono mu godziwy pieniądz za to, by jako Wojownik stawał do bitwy w pierwszej linii, skąd mógł dowodzić resztą żołnierzy – a więc powinien chyba stanąć w pierwszej linii z resztą żołnierzy. Nie czuł jednak potrzeby, by wypełniać wszystkie co do jednego punkty umowy. Czy nawet te dwa jedyne. Bo nikt się nie dowie, to po pierwsze, a po drugie, nie będzie dziś żadnej bitwy. Dostanie pełny żołd za stanie przez cały dzień na polu jako jeden z tysięcy żołnierzy. Żołnierzy, akurat. Zwykłych ludzi, ot co. Znalazłoby się może jeszcze kilku Wojowników – Dug skinął kilku znajomym głową na powitanie – ale reszta to mężczyźni i kobiety, którym za cały pancerz służyły co najwyżej złachane skórznie. Trudno ich było zwać żołnierzami. Włócznie nie leżały im w garści tak dobrze jak grabie i widły. Właściwie to niektórzy mieli w garści właśnie grabie i widły.
A to co tu robi, na Camulosa? – pomyślał, gdy jego wzrok spoczął na niewysokim, łysym, acz brodatym człowieczku, który trzymał długi kij zakończony gigantyczną głownią rzeźniczego tasaka. Chyba do wycinania wielorybiego tłuszczu. Szmat czasu nie widział podobnego ustrojstwa i naszła go myśl, by spytać właściciela, co robi tak daleko od morza. Rzecz w tym, że nagłe zaciekawienie sprzętem wielorybniczym nie pomoże mu utrzymać wizerunku srogiego Wojownika.
Przepchnął się na otwarte pole. Za plecami prowizorycznej armii Barton ganiały się po zalanym słońcem pastwisku dzieci w tunikach z surowej wełny, śmiejąc się, bijąc i płacząc. Starszyzna siedziała w rozproszonych grupkach, narzekając na formację armii i inne rzeczy, które były o niebo lepsze za jej czasów. Po lewej Duga siedział na stercie szmat pogardzany przez wszystkich druid, stary pijak, obowiązkowy świadek każdej bitwy. Krzyczał coś na wpół zrozumiale o nieuchronności rzymskiej inwazji, podobnie jak wszyscy pijani druidzi, których widywał ostatnio Dug.
Dalej przy moście znalazł dekowników i dezerterów – przedstawicieli znamienitszych rodów Barton. Kilku stojących tam mężczyzn spoglądało na Duga, zastanawiając się może, dlaczego ich najdroższy najemnik robi sobie przerwę od obowiązków, za które słono mu zapłacono.
Wsparł więc ręce na biodrach, jak często to robili poważni dowódcy, i starał się wyglądać, jakby szukał słabych punktów w szeregu. Jeśli go zapytają, powie, że grunt to sprawdzić ostatni szereg linii obronnej.
*
Dug nie spodziewał się, że spędzi dzisiejszy słoneczny poranek w armii Barton. W forcie zatrzymał się ledwie wczoraj. Ni z tego, ni z owego gruchnęła wieść, że oddziały jazdy i rydwany króla Zadara z zamku Maidun będą przejeżdżać tędy w drodze powrotnej z łupieży miasteczka i fortu Boddingham.
Boddingham było siołem mniejszym od Barton, położonym jakieś czterdzieści mil na północny wschód Krawędzicą. Przestało płacić Maidun daninę. Być może boddinghamczycy poczuli się bezpiecznie setki mil od tronu i stolicy imperium króla Zadara, ale najwidoczniej umknęło im, że licznymi biegnącymi teraz przez kraj drogami tłuczniowymi i kredową Krawędzicą jazda i rydwany Zadara pokonają tę odległość w zaledwie trzy dni, albo i szybciej, jak się pospieszą. Przemieszczenie całej armii zajęłoby o wiele dłużej, z czego Dug doskonale zdawał sobie sprawę, bo sam w swoim czasie prowadził i spowolnił przemarsz niejednego wojska, ale z kim by nie gadał, wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że względnie nieduży oddział konnicy Zadara niechybnie zrówna z ziemią średniej wielkości osadę, taką jak Boddingham. Jeśli to prawda, w jej skład muszą chyba wchodzić elitarni gwardziści bogini wojny Machy.
Siły Maidun minęły Barton dwa dni nazad, zbyt skupione na wymierzeniu Boddingham należytej kary, żeby mitrężyć dłużej, niż było trzeba, by zebrać drewno i uzupełnić zapasy wody i piwa. Jednakże teraz, w drodze powrotnej, kiedy skrwawiła już miecze i pochwyciła niewolników, piekielnie dobrze wyszkolona mała kompania może nabrać chętki, by przy okazji zgnieść jak pluskwę słabe i niegotowe do obrony Barton.
*
– Te! – krzyknął do Duga jakiś facet zeszłej nocy. Nieśmiertelna kurtuazja południowców.
– No? – odparł.
– Bić się umiesz?
Pomyśleć by można, że jego wyszczerbiony żelazny hełm, kolczuga i młot bojowy stanowiły dostateczną odpowiedź na to pytanie, ale południowcy, o czym Dug wielokrotnie się już przekonał, byli tak lotni jak uprzejmi.
– Ano, Wojownikiem jestem.