Читать книгу Podróże w nieznane - Bruce Moen - Страница 5
Szokujące, głośne przebudzenie
ОглавлениеNastępnego dnia obudziłem się w mojej własnej sypialni, albo przynajmniej tak sądziłem. Pomieszczenie wyglądało jak moja sypialnia, lecz wypełniała je dziwna, złotożółta poświata. Światło było tak dziwne, że przez dobrą chwilę zastanawiałem się tylko, jak to możliwe, że w ogóle coś takiego istnieje. W końcu stwierdziłem, że są to po prostu zamglone promienie wschodzącego słońca dostające się przez okno. (Zadziwiające, jak łatwo odrzucamy rzeczy, których nie potrafimy wyjaśnić, a potem już do nich nie wracamy. Kilka godzin później uświadomiłem sobie, że owo dziwne światło nie mogło być promieniami wschodzącego słońca wpadającymi przez okno – jedyne okno w mojej sypialni wychodzi na zachód).
Wtedy moją uwagę zwróciło delikatne brzęczenie wibrujące w mojej głowie i szybko rozprzestrzeniające się po całym ciele. Jego natężenie wkrótce wzrosło do bardzo nieprzyjemnego poziomu; odczuwałem je jak coś w rodzaju silnego, chropawego w brzmieniu prądu o niskiej częstotliwości, który przenikał całe moje ciało. Zdawało mi się, że co chwila ulegam porażeniu prądem elektrycznym, co przypominało mi sceny ze starych filmów, w których czarny charakter zasiadał na krześle elektrycznym. Brzęczenie i uderzenia zawładnęły mną całkowicie. Czułem się, jakbym włożył głowę w pracujący na pełnych obrotach silnik samolotu. Ogłuszający huk, jaki wypełnił moją głowę, wykluczył jakąkolwiek możliwość myślenia, pozostało jedynie przerażenie przenikające całe moje jestestwo. Nie byłem w stanie się poruszyć. Byłem pewien, że znalazłem się w mocy jakiejś straszliwej elektrycznej mocy, której zadaniem było zakończyć moje życie.
Walczyłem zażarcie, próbując uwolnić ciało z więzów tej siły. Nic z tego. Oczy miałem chyba otwarte, jako że widziałem wyraźnie sypialnię, nie mogłem tylko poruszyć choćby jednym palcem. Moje ciało jakby umarło, czułem tylko przerażające, przeszywające mnie na wskroś elektryczne buczenie. Skoncentrowałem się na tym, aby poruszyć nogami i jednocześnie myślałem: „To największe i najsilniejsze mięśnie w moim ciele. Jeśli zdołam poruszyć w ogóle czymkolwiek, to będą to moje nogi”. Ogarnęła mnie panika, niemal oszalałem z pragnienia poruszenia jakąkolwiek częścią mojego ciała. Nagle poczułem, jak leciuteńko drgnął maleńki mięsień tuż za lewym kolanem. Siła buczącego, huczącego prądu elektrycznego osłabła, zafalowała i w końcu ustąpiła.
W pokoju przez chwilę zapanowała ciemność. Otworzyłem oczy. Znów byłem w mojej własnej sypialni, lecz niesamowite żółtawe światło zniknęło. Znów mogłem z łatwością poruszać całym ciałem. Usiadłem więc, a potem wstałem. Owo okropne buczenie ucichło i zdawało się, że wszystko wróciło do normy. Nie miałem pojęcia, co to było, skąd się wzięło ani też co je przywołało. Myślałem, że albo miałem bliskie spotkanie ze śmiercią, albo wariuję. Wiedziałem, że za żadne skarby świata nie chciałem, żeby się to powtórzyło, czymkolwiek to było.
Przez następne dwa tygodnie buczące, huczące, wibrujące elektryczne doświadczenie powtarzało się wielokrotnie. Czasami przebiegało jak za pierwszym razem, kiedy to obudziłem się nad ranem. Czasami właśnie zasypiałem, kiedy nagle czułem, że się zaczyna, z początku delikatnie, a potem bardzo szybko narastało do przerażającego, przyprawiającego o szczękanie zębami natężenia. Szok zawsze mnie przerażał; zawsze drżałem z odrazy na samo wspomnienie.
W ciągu tych dwóch tygodni stopniowo doszedłem do wniosku, że czymkolwiek jest to coś, nie zabije mnie, a przynajmniej nie od razu. Stwierdziłem również, że jeśli mocno się skoncentruję, potrafię się poruszyć, choćby tylko nieznacznie. Poruszenie jakąkolwiek częścią ciała, bez względu na to, jak niewielki byłby to ruch, uwalniało mnie od huczącego, brzęczącego uścisku terroru. Stało się to prawdziwym utrapieniem, które łapało mnie bezbronnego, kiedy kładłem się spać lub budziłem. Bałem się jednakże tylko wtedy, kiedy trwało, uważając to zjawisko za coś dziwnego, co samo przejdzie, więc jakoś się trzymałem.
Prawie dwa tygodnie po śnie „Kim jesteś?” wybrałem się do biblioteki publicznej, aby wypożyczyć książkę o hipnozie. W tym okresie hipnoza wciąż była moim hobby, a już od jakiego czasu nie przeczytałem o niej nic nowego. Dlatego chciałem tam pójść, tak mi się przynajmniej dziś wydaje. Skierowałem się do katalogów i wypisałem sobie kilka tytułów, po czym zbliżyłem się ku półkom z książkami. Po chwili zauważyłem pierwszą książkę z mojej listy; znajdowała się na górnej półce, trochę powyżej poziomu oczu. Wyciągnąłem rękę, chwyciłem ją i ściągnąłem na dół. Otworzyłem na chybił trafił i zacząłem czytać lewą kartkę, gdzieś od połowy strony. Tekst brzmiał:
Stała przy mnie wysoka kobieta o dość ciemnym odcieniu skóry, ubrana w długą, prostą suknię. Z początku myślałem, że jest Murzynką; miała jednak dość delikatne i regularne rysy twarzy, ciemne proste włosy i równo przyciętą grzywkę. (Teraz wiem, sądząc po opisie, że kobieta owa mogła pochodzić ze Środkowego Wschodu lub Egiptu, lecz nie z Orientu, gdyż jej oczy na to nie wskazywały).
Coś w tym tekście zabrzmiało znajomo. Poczułem, jak coś pędzi ku mojej świadomości. Narastało bardzo szybko, zwiększając napięcie, aż nagle wybuchło myślami, które rozpoznałem. Chwileczkę! Ten opis pasuje do osoby, do której krzyczałem we śnie „Kim jesteś?”, raptem kilka tygodni temu!, pomyślałem. Zamknąłem książkę i przeczytałem tytuł na okładce. Podróże poza ciałem Roberta A. Monroe. Przecież nie tę książkę ściągnąłem z półki! Nie miałem pojęcia, jak to się stało, że właśnie ta książka znalazła się w moich rękach, lecz zdawało się, że jest to jeden z tych zbiegów okoliczności, którymi człowiek nigdy nie poświęca zbyt wiele myśli. Ostatecznie krzyczałem do kogoś „Kim jesteś?!” w moim pierwszym świadomym śnie dwa tygodnie temu, a książka w moich rękach zdawała się być odpowiedzią na to pytanie.
Zacząłem rozmyślać o tym zbiegu okoliczności. Przebyłem prawie trzydzieści kilometrów, aby dotrzeć do biblioteki. Bliżej mojego domu znajdowały się co najmniej dwie inne biblioteki, gdzie równie dobrze mogłem się zatrzymać. Na mojej liście umieściłem wiele innych książek o hipnozie. Mogłem sięgnąć najpierw po jakąkolwiek inną. Nie mogłem przestać się zastanawiać, jak do tego doszło, że przypadkowo chwyciłem niewłaściwą książkę, na chybił trafił otworzyłem ją na tej właśnie stronie i przeczytałem te właśnie słowa, które były odpowiedzią na pytanie wykrzyczane we śnie dwa tygodnie wcześniej. Stwierdziłem, że przypadek nie ma z tym nic wspólnego. Zostawiłem książkę o hipnozie na półce i wróciłem do domu z Podróżami poza ciałem.
Dotarłszy do domu, zacząłem czytać książkę Monroe’a. Twierdził on, że zaczął w sposób spontaniczny podróżować niefizycznie, poza ciałem, na wiele lat przed napisaniem tej książki. Urywek, na który natknąłem się w bibliotece, odnosił się do istot, które nazwał Pomocnikami. W jego podróżach poza ciałem owi Pomocnicy często mu asystowali. Znalazłem również rozwiązanie zagadki owego buczącego, huczącego wstrząsu elektrycznego, jakiego doświadczyłem dzień po moim śnie „Kim jesteś?”. W pierwszym rozdziale książki Monroe mówi o silnej wibracji, która go chwyciła, jak sam mówi „niby w imadło”. Nazwał to „stanem wibracyjnym”, twierdząc, że jest to stan poprzedzający wyjście poza ciało. Nakreślił również techniki, które można wykorzystać, aby ułatwić wejście w ów stan wibracyjny i wykorzystanie go do świadomego wyjścia poza swe ciało. Brzmiało to znacznie lepiej niż zwykły świadomy sen! Pisał dalej o tym, że w tym stanie człowiek może udać się do każdego miejsca, czy to w fizycznym, czy niefizycznym świecie i to świadomie!
Przeczytawszy jego książkę od deski do deski, zacząłem entuzjastycznie ćwiczyć techniki, które opisywał. Jego instrukcje wydały mi się trochę niejasne, jako że odnosiły się do spraw, o których nie miałem pojęcia. Lecz robiłem wszystko, co tylko było w mojej mocy, aby znaleźć się w owym stanie wibracyjnym, a potem wzmocnić jego częstotliwość aż do natężenia, które będę odczuwał jako wysoki, gładki ton. A potem wyruszę w podróż poza ciało. Włożyłem całą moją energię, aby osiągnąć ten cel. Ćwiczyłem, kiedy tylko mogłem. Nie minęło wiele czasu, a zacząłem uzyskiwać pewne wyniki, lecz wciąż nie rozwiązałem problemu strachu. Zasypiając, stosowałem wyuczone techniki, ale wielokrotnie zdarzało się tak, że nagle chwytał mnie ów porażający strach. Moją pierwszą reakcją był zawsze unik wywołany odrazą do owych wibracji, a potem starałem się znów sięgnąć po to, czego tak bardzo pragnąłem. Nie mogę powiedzieć, że technikę Monroe’a opanowałem bezbłędnie. Nigdy nie byłem w stanie korzystać z niej na zawołanie.
W tym samym jednak czasie miałem moje pierwsze doświadczenie przebywania poza ciałem. Było ono najpewniej wynikiem usilnych starań oraz uczenia się na własnych doświadczeniach. Pewnego dnia położyłem się, aby uciąć sobie popołudniową drzemkę. Byłem zmęczony i szybko przysnąłem. Jakiś czas później obudziłem się albo raczej – i to byłoby bliższe prawdy – uświadomiłem sobie, co też, na pół świadomie, wyprawiam. Usiadłem wyprostowany na łóżku, przerzuciłem nogi przez jego krawędź i wstałem, kierując się wprost na otwarte drzwi. Podszedłem do nich, skręciłem w prawo i poszedłem w kierunku mojego salonu. Wszystko, co widziałem, wyglądało dokładnie tak, jak w moim fizycznym domu. Zatrzymawszy się na schodkach wiodących na strych, skręciłem w lewo i doszedłem do głównych schodów. Stanąłem przy nich, lecz zamiast wejść do góry, wyciągnąłem rękę i pchnąłem ją przez nie. W ten sposób, przedostawszy przez schody resztę mojego ciała, znalazłem się w tej samej, trójwymiarowej czerni, którą widziałem w moim śnie „Kim jesteś?”. Kiedy wyszedłem z czerni, znajdowałem się w górze, blisko sufitu, w kącie, spoglądając w dół na wielki, ciemny, okrągły stół. Wszystko miało odcienie czerni, bieli i szarości. Przy stole siedziało dwóch ludzi, a przed nimi stały niewielkie słoje. Podnosili słoje, zanurzali w nich palce, tą substancją smarowali twarze, a potem spoglądali na siebie i wybuchali gwałtownym śmiechem. Przez kilka minut przyglądałem się tej scenie, nie wiedząc, o co chodzi, aż w którymś momencie zniknęła mi z oczu. Później obudziłem się ponownie, tym razem fizycznie, i wstałem z łóżka.
– Becky, przed chwilą śnił mi się najdziwniejszy w świecie sen! – powiedziałem, dotarłszy do salonu, w którym siedziała, podczas gdy ja ucinałem sobie drzemkę.
Becky wiedziała, że uczyłem się tego całego wychodzenia poza ciało. Kiedy opowiedziałem jej o wszystkim, jej twarz przybrała ten szczególny wyraz mający oznaczać: „O mój Boże!”. Powiedziała mi, że kiedy się położyłem, ona poszła odwiedzić swoją przyjaciółkę Debby, której matka zajmowała się sprzedażą kosmetyków. Jej mama właśnie podrzuciła jej całą torbę próbek kremów i makijaży. Becky i Debby siedziały sobie przy wielkim, ciemnym stole w jadalni, na którym rozłożyły wszystkie słoiczki, i robiły dokładnie to, co widziałem w moim śnie.
Cały czas ćwiczyłem wychodzenie poza ciało, lecz jednocześnie wciąż zdarzały mi się świadome sny. Były naprawdę zabawne i dawały mi wiele radości, kiedy nieustannie pracowałem nad tym, aby nauczyć się świadomego wychodzenia poza ciało. Przeważnie budziłem się we śnie, w którym znajdowałem się w sportowym samochodzie, jadąc z wielką szybkością świeżo wyasfaltowaną ulicą w pełnym słońcu dnia.
Potem, pewnego letniego dnia, jechałem do pracy Excelsior Boulvard, czteropasmową ulicą w Minneapolis. Jechałem wtedy moim austinem healey z 1960, wcześniej opuściwszy dach. Było to, jeszcze zanim jakaś choroba powaliła wszystkie te piękne drzewa, kiedy więc zmierzałem na wschód, wstające słońce rozświetlało zieloność wiązów, które osłaniały ulicę niczym kopuła. Pamiętam, że patrzyłem na liście jaśniejące zielenią w świetle słońca i myślałem o tym, jak pięknie wyglądają. Pamiętam, że pomyślałem: „Jeśli śnię, to potrafię unieść się w górę i mieć lepszy widok”. Całą uwagę skupiłem na tych liściach, a znajdowały się one jakieś dziesięć metrów nade mną. Kiedy tak na nie patrzyłem, miałem wrażenie, że są dosłownie w zasięgu ręki, i zastanawiałem się czy śnię, czy nie. Wciąż patrzyłem wprost na liście, próbując się zdecydować, czy rzeczywiście śnię. Nagle doznałem szoku, uświadomiwszy sobie, że bynajmniej, wcale nie śnię. Jechałem samochodem jakieś pięćdziesiąt kilometrów na godzinę zatłoczoną ulicą. I nie zwracałem uwagi na ruch na jezdni! Patrzyłem prosto w górę na kolorowe liście na drzewach. Gwałtownie opuściłem głowę i znów skupiłem się na drodze. Bóg ma w swej pieczy głupców, pomyślałem, kiedy uświadomiłem sobie, gdzie jestem i jakie niebezpieczne było to, co właśnie robiłem.
To wydarzenie napędziło mi niezłego strachu, zwłaszcza kiedy myślałem sobie o nim później. Wiedziałem, że nie mogłem już z całą pewnością stwierdzić, kiedy świadomie śnię bezpieczny we własnym łóżku, a kiedy prowadzę samochód po ruchliwej ulicy czy robię cokolwiek innego. Postanowiłem przerwać i ćwiczenia ze świadomymi snami, i eksperymentowanie ze stanem wibracyjnym, który miał mnie doprowadzić do wyjścia poza ciało. Stało się to już zbyt niebezpieczne. Mam wrażenie, że gdzieś głęboko w sercu postanowiłem sobie, że w ogóle przestanę zajmować się takimi sprawami, a po kilku miesiącach w ogóle interesować wywoływaniem stanu wibracyjnego, który opisywał Monroe. Stopniowo traciłem nabyte już umiejętności; życie pchnęło mnie ku innym, ważniejszym sprawom i im się oddałem. Lecz nigdy nie zapomniałem tych doświadczeń i zawsze pamiętam o ich istocie, poszukując odpowiedzi na moje Trzy Wielkie Pytania.