Читать книгу Seks w wielkim mieście... i co dalej? - Candace Bushnell - Страница 5

Rozdział pierwszy Czy w wielkim mieście nadal można znaleźć seks?

Оглавление

Niezaprzeczalną korzyścią wieku średniego jest to, że większość z nas wówczas odrobinę łagodnieje i chętniej wybacza. Dzieje się tak dlatego, że skoro dożyłyśmy już tego wieku, to mamy za sobą parę poważnych doświadczeń. Wiemy już na przykład, że z zewnątrz życie wydaje się wspaniałe, a w środku jest do niczego. Oraz że nie zapobiegniemy życiowym dramatom, chociaż ze wszystkich sił staramy się być perfekcyjne. I że w większości wypadków sprawy, które kiedyś uważałyśmy za bezpieczne, nienaruszalne i święte, nagle okazują się bezwartościowe.

Na przykład małżeństwo. I miłość. A nawet miasto.

Mój romans z miastem zaczął się rozpadać mniej więcej wtedy, gdy mój pies padł martwy w uliczce w pobliżu Washington Square Park. Zabił go cocker spaniel. Nie dosłownie – technicznie rzecz biorąc, był to „wypadek”. Ale moim zdaniem nie był to tylko wypadek, ponieważ dzień przed nagłą śmiercią mojego psa też wpadłam na zabójczego spaniela.

Pies przysiadł i zaczął warczeć. Jego zakłopotany opiekun – młody człowiek około dwudziestki, z twarzą o wyglądzie świeżej bułeczki – przytrzymał go za obrożę. A wtedy pies natychmiast ugryzł go w palec.

Nie bardzo mi się to podobało, więc z niezadowoleniem pokręciłam głową. Niektórzy ludzie nie powinni opiekować się zwierzętami, a ten dzieciak na pewno był jednym z nich.

Następnego ranka wstałam o 7.30, co było nie lada wyczynem. Mieszkałam wówczas w budynku z odźwiernym, więc często wychodziłam z psem bez kluczy i telefonu, ponieważ wiedziałam, że za dwie minuty będę z powrotem.

Tamtego poranka, gdy skręciłam za róg, zobaczyłam przed sobą niewielkie zamieszanie. Jak można się było spodziewać, jego źródłem był chłopak ze swoim spanielem.

Przeszłam przez jezdnię zadowolona, że uniknęłam niebezpieczeństwa.

Mój psiak zrobił co trzeba. Tymczasem chłopak i jego spaniel dotarli do końca ulicy i też przeszli na drugą stronę. Cocker spaniel znalazł się więc po tej samej stronie co my i ruszył w naszym kierunku.

Oto co zobaczyłam na zbliżeniu: starą, wystrzępioną, czarną obrożę i zniszczoną klamrę łączącą ją ze smyczą. Klamerka puściła, spaniel znalazł się na wolności i pomknął przed siebie.

Chłopak napiął mięśnie i rzucił się za nim, próbując go złapać, zanim nas dopadnie.

Byłam pewna, że mój pies jest bezpieczny i że to tylko kolejna uliczna psia utarczka. Jednak z drugiej strony wszyscy w mieście obawiali się pogryzień przez psy, bo takie przypadki często się zdarzały.

Zauważyłam, że smycz mojego psa jest nienaturalnie luźna. Spojrzałam na niego i w jednej chwili dostrzegłam, że coś jest nie tak: leżał na boku. Trząsł się. Pochyliłam się i zobaczyłam jego oczy; wywróciły się gdzieś do środka głowy, widziałam tylko białka, a język – ten wielki psi język – zwisał z boku jego otwartej mordki.

Tucco, nazwany tak na cześć jednego z bohaterów ulubionego filmu mojego męża Dobry, zły i brzydki, był martwy.

W pierwszym odruchu chciałam wpaść w histerię. Ale od razu przyszło mi do głowy, że zwracanie na siebie uwagi nie będzie w tej sytuacji zbyt korzystne. Wokół mnie zebrał się już spory tłum gapiów, którzy oferowali pomoc, ale na nic się to zdało, bo i tak nikt nie wiedział, co zrobić.

Mój pies był po prostu olbrzymi. Rasy podenco z Ibizy, siedemdziesiąt cztery centymetry w kłębie i trzydzieści cztery kilogramy żywej wagi. Jednym słowem był wielkości małego jelenia.

Nie miałam pewności, czy zdołam go podnieść. I nie był to mój jedyny problem. Kompletnie nie wiedziałam, co robić. Nie miałam portfela ani komórki, a mój mąż był w pracy.

Na szczęście ktoś zadzwonił do najbliższego weterynarza i chociaż gabinet był nieczynny, zgodzili się kogoś przysłać, żeby obejrzał mojego psa. Klinika była oddalona o kilka przecznic, więc inna osoba zatrzymała taksówkę, a jeszcze inna podniosła Tucca.

– Przepraszam. Mam nadzieję, że mój pies nie zabił twojego – odezwał się chłopak, właściciel spaniela mordercy. Wyciągnął portfel i wysupłał z niego zmięty dwudziestodolarowy banknot. Był zniszczony i brudny. – To na taryfę – wyjaśnił i wetknął mi pieniądze do ręki.

Wsiadłam do taksówki, a ktoś położył na siedzeniu obok mnie martwego, chociaż jeszcze ciepłego psa.

– Błagam, niech się pan pospieszy – zawołałam do kierowcy.

Jedną z rzeczy, których dowiadujesz się w wieku średnim, jest fakt, że życie to nie film. W filmie kierowca powiedziałby: „O mój Boże, biedactwo, współczuję z powodu pieska” i natychmiast pojechałby do najbliższej lecznicy. A potem doskonały nowojorski weterynarz ożywiłby mojego psa, który żyłby długo i szczęśliwie. Ale w prawdziwym życiu tak się nie dzieje. Taksówkarz nie chciał mieć nic do czynienia z martwym psem. I nie miał zamiaru go przewozić na tylnym siedzeniu swojej taksówki.

– Żadnych psów.

– Ale to nagły wypadek.

– A co? Pies zachorował?

– Tak, tak. Umiera. Błagam pana. Może już nawet nie żyje.

Nie była to najlepsza kwestia.

– Nie żyje? Moja taksówka to nie jest miejsce dla martwych psów. Niech pani wezwie karetkę.

– Ale nie mam przy sobie telefonu! – wrzasnęłam.

Kierowca próbował wyrzucić mnie z samochodu, ale się nie dałam, a on nie chciał dotykać psa, więc w końcu zrezygnował. Miał mnie tylko podwieźć kawałek do Sixth Avenue, ale utknęliśmy w wielkim korku, więc przez cały czas mnie wyzywał.

Ignorowałam go, przypominając sobie nieustająco, że bez względu na to, w jak dramatycznej sytuacji się znalazłam, gdzieś na świecie jest jakaś kobieta, która ma jeszcze gorzej. A poza tym to, że mój pies tak nieoczekiwanie padł trupem na środku ulicy, nie jest najgorszą rzeczą, jaka mnie ostatnio spotkała.

W zeszłym roku zmarła moja matka. Jej śmierć była równie niespodziewana. Kiedy była po pięćdziesiątce – czyli w moim obecnym wieku – stosowała hormonalną terapię zastępczą. Wówczas przepisywano ją standardowo każdej kobiecie w okresie menopauzy. Problem w tym, że hormony mogły wywołać raka piersi, często ze śmiertelnym skutkiem. I chociaż w naszej rodzinie nie było przypadków raka piersi i wszystkie kobiety dożywały do dziewięćdziesiątki, moja matka odeszła w wieku siedemdziesięciu dwóch lat.

Udawałam wtedy, że wszystko jest w porządku, chociaż wcale tak nie było. Wypadały mi włosy i nie mogłam niczego przełknąć.

Minęło sporo czasu, zanim się z tym pogodziłam. Wspierały mnie wówczas moje przyjaciółki. No i miałam przy sobie męża.

W klinice weterynaryjnej pozwolono mi skorzystać z telefonu stacjonarnego, żebym mogła kogoś zawiadomić. Na szczęście pamiętałam kilka numerów. Na przykład do męża. Dzwoniłam do niego trzy razy. Nie odebrał. Nie było jeszcze dziewiątej; przez następne trzydzieści minut nadal nie pojawił się w pracy. Gdzie zatem był?

Mogłam jednak liczyć na moją przyjaciółkę Marilyn. Przybiegła w ciągu dziesięciu minut ze swojego mieszkania w Chelsea.

Nie zdążyła jeszcze wypić kawy ani wziąć prysznica i podobnie jak ja miała na sobie dres. Spojrzałyśmy na siebie: niezrobione twarze, nieumyte zęby, rozczochrane włosy.

Co teraz?

Mojego psa zabił tętniak. Tak powiedziała pani weterynarz, chociaż przed wykonaniem sekcji zwłok nie była w stanie stwierdzić tego z całkowitą pewnością. Czy chcę, żeby zrobili sekcję zwłok? „Nie, nie chcę”, odparła za mnie Marilyn.

Mój mąż zawsze nienawidził tego psa. Zaczęłam się zastanawiać, czy śmierć Tucca nie jest przypadkiem jakimś znakiem.

Była. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że mój związek jest jak tętniak, jak śmierć, która tylko czyha, żeby mnie dopaść.

Trzy miesiące później, w listopadzie, mój mąż zażądał rozwodu. Zrobił to nazajutrz po jednej z tych zabójczych zamieci śnieżnych. Byliśmy akurat w moim małym domku w Connecticut, pozbawieni wody i prądu. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym z nim wrócić do miasta, więc zostałam na wsi – zgarniałam śnieg i topiłam go nad kominkiem, żeby mieć wodę do toalety.

Potem zaczęły się awantury rozwodowe. Przeżywaliśmy typowe w tej sytuacji wstrząsająco paskudne momenty, chociaż muszę przyznać, że w porównaniu z rozwodami innych ludzi nasz i tak przebiegał względnie łagodnie.

Poza jednym wyjątkiem.

Kredytem hipotecznym na mieszkanie. Stary kredyt musiał zostać anulowany, a nowy przepisany wyłącznie na mnie.

Nie przyszło mi do głowy, że może być z tym jakiś problem; mój doradca bankowy też się tego nie spodziewał. Szczególnie że miałam na koncie dość pieniędzy, by spłacić hipotekę. Bankier zapewniał mnie, że wszystko będzie w porządku. Ale trwało to tylko do dnia, gdy trzy miesiące później przyszłam do niego na umówione spotkanie.

Miałam złe przeczucia.

– A więc? – zapytałam.

– Bardzo mi przykro – powiedział. – Chodzi o algorytm.

– Ale chyba dostanę ten kredyt?

– Nie – szepnął. I wtedy nagle zrozumiałam. Wszystko przez to, że nie mogłam już dłużej zaznaczać odpowiednich kwadracików we wniosku.

Byłam: a. kobietą, b. singielką, c. samozatrudnioną i d. miałam ponad pięćdziesiąt lat.

A ponieważ nie zakreśliłam wymaganych kwadracików, przestałam się liczyć na rynku kredytobiorców. Co oznaczało, że w świecie algorytmów bankowych już nie istnieję.

Wyszłam z banku kompletnie zszokowana.

Stałam i patrzyłam na znajome miejsca – przeszklone okna Knickerbockera, przez które można było dojrzeć ubranych w swetry starszych dżentelmenów sączących drinki przy barze. Delikatesy, do których zaglądałam każdego ranka. Sklep monopolowy, w którym sprzedawca jak nakręcony bez przerwy rozprawiał o baseballu i który – podobnie jak ja – był częścią tego miasta od ponad trzydziestu lat.

Przeszłam na drugą stronę ulicy i spojrzałam na budynek, w którym mieszkałam. Pamiętam, ile razy go mijałam, gdy po raz pierwszy przyjechałam do Nowego Jorku. Studiowałam wtedy na Uniwersytecie Nowojorskim, a wieczory spędzałam w Studio 54. Miałam dziewiętnaście lat i już publikowałam w kilku niezależnych czasopismach, które w tamtym okresie dobrze prosperowały.

Byłam wówczas kompletnie spłukana. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, ponieważ tyle się działo wokół mnie, wszystko było nowe i ekscytujące. Wiele razy przechodziłam obok tego budynku, spoglądałam na odźwiernych w białych rękawiczkach i szarych uniformach, no i podziwiałam ogród – prawdziwy ogród z kwiatami i wysokimi trawami – marząc, że kiedyś, pewnego dnia, jeśli tylko mi się uda, to właśnie tutaj zamieszkam!

I tak się właśnie stało. Zamieszkałam tu. W narożnym apartamencie na ostatnim piętrze, gdzie przypadkowo mieszkał również aktor grający Mr. Biga. Mój apartament pojawił się nawet na okładce „Elle Decor” i ze wszystkich moich dokonań to właśnie ten sukces moja matka – utalentowana dekoratorka – ceniła najbardziej.

Jednak teraz miałam wrażenie, że system mnie wykiwał. Nie tylko groziła mi utrata domu, ale za chwilę miałam się stać jeszcze jedną z milionów kobiet w średnim wieku, które w tym roku zostały rozwódkami. I które nagle będą musiały wrócić do punktu wyjścia i jeszcze raz zacząć szukać nieistniejącego faceta. I które – tak samo jak ja – prawdopodobnie będą musiały znaleźć nowe mieszkanie.

Trochę sobie popłakałam, a potem przestałam, bo doszłam do wniosku, że jestem na to zbyt zmęczona.

Zamiast płakać, zadzwoniłam do Marilyn.

– Kochanie – powiedziałam.

– Tak – odezwała się Marilyn.

– Chciałam tylko, żebyś wiedziała. Mam wszystkiego dosyć.

I powiedziawszy to, opuściłam Manhattan.

W odróżnieniu od milionów innych kobiet, które rozwiodły się w tym roku, miałam więcej szczęścia, bo zarabiałam wystarczająco dużo, by zaoszczędzić na przysłowiową czarną godzinę. A czarne godziny w średnim wieku zdarzają się często. W ramach udowodnienia bankowi, że może się dymać, spłaciłam hipotekę, wynajęłam swój apartament, zawiesiłam szpilki na haku i uciekłam do swojego domku położonego na wzgórzach hrabstwa Litchfield. A ponieważ było tam dużo miejsca do biegania, kupiłam dwa pudelki – Peppera i Prancera – i zaczęłam robić to, o czym marzyłam, od kiedy byłam małą dziewczynką: pisałam to, na co miałam ochotę, i ujeżdżałam konie. A że byłam zadziornym sukinkotem – jak nazywał mnie ojciec – od razu spadłam z konia i złamałam nogę. Potem kuśtykałam, podpierając się laską, i czułam się jak staruszka. Nie byłam w stu procentach pewna, czy powinnam znowu wsiąść na konia, ale ojciec mnie zmobilizował. Przypomniał mi, że jako dziecko po upadku „od razu dosiadałam konia”. Tak więc trzy miesiące później wystartowałam w zawodach i zdobyłam kilka nagród.

Kiedyś obudziłam się rano i odetchnęłam dźwiękiem ciszy.

Byłam szczęśliwa.

Nie rozmyślałam już o swoim dawnym życiu. Nie myślałam o Nowym Jorku. A przede wszystkim nie myślałam o mężczyznach.

Ale po sześciu miesiącach izolacji zadzwoniła do mnie Tina Brown. Miała dla mnie pomysł na opowieść. Ponieważ od rozwodu minął już stosowny czas, zaproponowała, że powinnam rzucić się w wir randek i napisać, jak wygląda randkowanie po pięćdziesiątce. Mogłam wykorzystać do tego Internet albo zapisać się do biura matrymonialnego.

Przestałam z nią rozmawiać.

Miałam na ten temat zupełnie inne zdanie.

Nie byłam gotowa na spotkania z facetami. A co ważniejsze, wcale nie chciałam tego robić. Przez niemal trzydzieści pięć lat zawsze byłam w jakimś związku. Miałam za sobą cały cykl – zakochanie, małżeństwo i rozwód.

A teraz co? Znowu mam przechodzić przez to samo? Czy angażowanie się w to błędne koło ma być jedynym celem mojego życia? Pomyślałam o uświęconej tradycją definicji szaleństwa: robisz ciągle to samo, ale masz nadzieję, że tym razem wszystko skończy się inaczej.

Nadszedł czas, by przerwać ten cykl. Postanowiłam więc, że po raz pierwszy od trzydziestu czterech lat dam sobie spokój z facetami. Oznaczało to również brak seksu. Ale w tym momencie życia nie byłam zwolenniczką numerków na jedną noc.

Oczywiście z nikim o tym nie rozmawiałam. Temat seksu – kiedyś źródło dobrej zabawy, zakłopotania, strachu i radości – pojawiał się bardzo rzadko. Moje samotne przyjaciółki, które od zawsze były singielkami, nie chodziły na randki i nie uprawiały seksu, a te zaobrączkowane miały mężów i zajmowały się dziećmi, więc – tak to sobie przynajmniej wyobrażałam – również nie miały do tego głowy. Od czasu do czasu, gdy tłumaczyłam jakiemuś mężczyźnie, że nie jestem zainteresowana randkowaniem i że prawdopodobnie już nigdy nie będę, facet wzdychał tylko z oburzeniem (jakbym właśnie co najmniej zamordowała kociątko) i pytał:

– No a co z seksem?

– A co ma być?

– Co robisz?

– Nic nie robię.

– Nie potrzebujesz seksu?

– A ty potrzebujesz?

Odkryłam, że ludzie, którzy potrzebują seksu, często podejmują złe decyzje, żeby tylko znaleźć kogoś do łóżka. Znam takich, którzy zrujnowali sobie światową karierę tylko dlatego, że potrzebowali odrobiny seksu.

Poza tym miałam do roboty całą masę o wiele bardziej interesujących rzeczy. Na przykład przygotowywanie wyszukanych potraw i naukę obsługi Instagrama. Poza tym komponowanie piosenek w aplikacji GarageBand i spotkania z moją najlepszą przyjaciółką Angie. Angie mieszkała niedaleko mnie, właśnie wygrała walkę z rakiem, pracowała w szpitalu psychiatrycznym i uczyła dzieci Szekspira. Często spacerowałyśmy wiejskimi ścieżkami, mijając rzeźby Caldera i dom Franka McCourta. Nasze komórki nie miały tam zasięgu, więc rozmawiałyśmy. O feminizmie, sensie życia i powieściach, które pisałam jak w malignie. Często zatrzymywałyśmy się przy pracowni Arthura Millera, tej samej, którą sam zbudował i w której napisał Czarownice z Salem. Było to małe pomieszczenie, jakieś dwa i pół na trzy metry, z wygładzonym kawałkiem drewna przymocowanym do ściany, który służył za biurko. Często podchodziłam do okna, gapiłam się na las i kurz na drodze i myślałam: Arthur Miller pewnie z milion razy oglądał ten widok. Jak się wtedy czuł? Czy czasem również tracił nadzieję, że uda mu się napisać coś dobrego? A potem się modliłam: „Proszę, proszę, niech spłynie na mnie choć odrobina geniuszu Arthura Millera”.

Proooszę.

Cóż, nie spłynęła.

Podczas pobytu w Connecticut napisałam trzy książki – wszystkie tak bardzo nie spodobały się moim wydawcom, że nie zgodzili się ich wydać. Gdy po wielkich trudach zdołałam w końcu wypocić jakiś tekst, mając nadzieję, że tym razem im się spodoba, odsyłali go z wielką czarną krechą na każdej stronie.

Witaj w obłąkanym świecie wieku średniego, kiedy twoja kariera prawdopodobnie dobiega końca.

Zadzwoniłam do Marilyn. Pomocy.

– Kochana – powiedziała Marilyn. – Myślę, że po prostu wariujesz w tej swojej samotności. I dlatego to, co piszesz, też jest zwariowane.

A potem zadzwonił mój księgowy.

Przynajmniej on miał dla mnie dobre wiadomości. Jeśli sprzedam mieszkanie, będę mogła skorzystać z ulgi podatkowej. Spłacenie kredytu trzy lata przed terminem było mądrym posunięciem – akcje poszły w górę, a dzięki jednorazowej uldze podatkowej mogłam jeszcze zarobić.

Zysk był na tyle duży, że jeśli okażę się bardzo sprytna i kupię najtańszą nieruchomość, jaką uda mi się znaleźć, będę mogła pozwolić sobie na małe mieszkanie z jedną sypialnią w mieście i jeszcze mały domek do remontu na obrzeżach dawnej osady rybackiej w Hamptons. Miałam nadzieję, że uda mi się kupić coś takiego, od kiedy Marilyn przeniosła się tam przed dwoma laty.

Marilyn, podobnie jak ja, również nagle i w niewytłumaczalny sposób poczuła wstręt do miasta.

Chociaż nie, to nieprawda. Marilyn, tak samo jak ja, doświadczyła serii różnych zniewag i przez to poczuła, że miasto próbuje się jej pozbyć.

Dosłownie. Mały rodzinny domek w pobliżu High Line, który Marilyn wynajmowała przez dwanaście lat, miał zostać zburzony, a na jego miejscu zamierzano postawić apartamentowiec.

Marilyn nie miała pojęcia, co robić. Potem straciła klienta, który wyprowadził się do LA. A na dodatek jej pies wymagał operacji kosztującej trzy tysiące dolarów.

Był środek zimy i Marilyn mówiła tylko o tym, jak bardzo jest zimno – gdyby człowiek zdjął ubranie i przespacerował się po molo, zamarzłby na śmierć w ciągu dwudziestu minut. Oświadczyła, że znalazła tę informację w Internecie.

To było niepokojące. Marilyn, która od piętnastu lat brała Prozac, była jedną z najszczęśliwszych osób, jakie znałam. Rozmawiała ze wszystkimi i była jedną z tych rzadko spotykanych poczciwych istot, którym można było bezpiecznie zwierzyć się ze swoich największych strachów bez obawy, że zostanie się osądzonym. I właśnie ta Marilyn o ósmej rano pewnego chłodnego kwietniowego poranka wybrała się do psychiatry.

Psychiatra odesłał ją do domu z kilkoma receptami, które po drodze zrealizowała w aptece. Potem poszła do swojego mieszkania i natychmiast zażyła całe opakowanie tabletek nasennych. Wiem, bo zadzwoniłam do niej o 9.15, by się dowiedzieć, jak przebiegła wizyta. Było to zaledwie kilka sekund po tym, jak połknęła ostatnią pigułkę. Była półprzytomna, ale zdołała odebrać telefon.

Wezwałam pogotowie.

Na szczęście Marilyn doszła do siebie i to był dla niej najlepszy moment, by odpocząć od miasta i się przegrupować.

I tak wyruszyła na wschód i zatrzymała się u swojej przyjaciółki w Village, w domu z widokiem na zatokę. Początkowo sądziła, że spędzi tam tydzień lub dwa. Została miesiąc. A potem jeszcze dwa. Krótko potem zaprzyjaźniła się z pewną agentką nieruchomości, która zawsze potrafiła znaleźć coś, na co mogła sobie pozwolić singielka w średnim wieku. Były to zazwyczaj podupadłe nieruchomości z wiekowym wyposażeniem i łuszczącą się farbą, czyli tego rodzaju miejsca, które deweloperzy omijają szerokim łukiem, ponieważ nie da się na nich zbyt wiele zarobić.

Trzy miesiące zmieniły się w cały sezon, potem w rok, i znowu nadeszła zima. Pewnego ranka Sassy, wracając z pilatesu, poślizgnęła się na lodzie i zerwała mięsień. Zaczęła narzekać, że miasto nie jest już takie jak kiedyś, i stwierdziła, że byłoby wspaniale, gdybyśmy znowu mieszkały blisko siebie. Wtedy Marilyn wpadła na pewien pomysł. Postanowiła, że znajdzie dla nas tanie domy, żebyśmy wszystkie mogły zamieszkać w Village.

Wiele lat temu Sassy, Marilyn i ja mieszkałyśmy przy tej samej ulicy i często się odwiedzałyśmy. Byłyśmy wtedy piętnaście lat młodsze i pewnie dlatego tamte czasy wydawały się nam tak szczęśliwe i ekscytujące. Sukces poganiał sukces, a my miałyśmy całkowitą pewność, że przyszłość ułoży się sama. Wszystko się oczywiście zmieniało, ale my zawsze trzymałyśmy się razem, prawdopodobnie dlatego, że nie miałyśmy dzieci ani innych obowiązków rodzinnych – rodzice Sassy nie żyli, a rodzina Marilyn wróciła do Australii – więc nadal spędzałyśmy wspólnie wakacje.

Sprawy zazwyczaj nie układają się po naszej myśli, ale w tym wypadku tak właśnie było. Z pomocą agentki nieruchomości, z którą zaprzyjaźniła się Marilyn, razem z Sassy znalazły domy i mieszkały w nich już od kilku miesięcy. A teraz, dzięki nieoczekiwanemu przypływowi gotówki, mogłam się do nich przyłączyć.

Wiosną przeprowadziłam się do uroczego, choć zaniedbanego wiejskiego domu – kilkaset metrów od Sassy i dwa i pół kilometra od Marilyn. Najpierw byłyśmy we trzy, ale niedługo później Sassy wpadła na Queenie, którą obie znałyśmy jeszcze z czasów, gdy byłyśmy singielkami, i okazało się, że ona również mieszka w Village.

W dawnych czasach, gdy mieszkałyśmy jeszcze w mieście, Queenie była popularną dziewczyną z towarzystwa. Pewnego weekendu pojechała do Village odwiedzić matkę, która była sławną artystką i jeszcze sławniejszą nestorką sztuki. Queenie ochoczo wyrywała się z domu. Pewnego razu poszła do baru, spotkała tam miejscowego chłopaka, zaszła w ciążę i po krótkim, zaledwie dwuletnim małżeństwie wzięła rozwód. Od tamtego czasu mieszkała w Village i wszystkich znała.

Facet, z którym spędziła ostatnie dziesięć lat, wyjechał do innego stanu, a jej córka, teraz już siedemnastoletnia, miała własne życie, więc wkrótce Queenie zaczęła uczestniczyć w naszych dziewczyńskich wieczorach. Ta koncepcja była dla niej całkowitą nowością. Słowo „dziewczyny” wypowiadała zawsze w cudzysłowie (albo dodawała do niego przynajmniej jakiś znak przestankowy), jakby spędzanie czasu z innymi samotnymi kobietami po pięćdziesiątce było czymś, co nie powinno dotyczyć jej życia.

A potem pojawiła się Kitty.

Kitty była naszą kolejną wspólną koleżanką, która piętnaście lat temu usidliła swojego Mr. Biga i całkowicie pogrążyła się w szczęściu małżeńskim. A przynajmniej tak myślałyśmy. A teraz – tak jak wiele naszych koleżanek – Kitty również była po rozwodzie, który – tak samo jak mnie – dopadł ją zupełnie znienacka.

To był dla niej prawdziwy szok. Kitty była moją jedyną przyjaciółką, która bez żadnych zastrzeżeń wierzyła w prawdziwą miłość. Gdy miała dwadzieścia, trzydzieści lat na prawo i lewo odrzucała różnych facetów, bo nie byli jej bratnimi duszami. A potem pewnego dnia wybrała się do pobliskiej restauracji i usiadła obok starszego mężczyzny. Zaczęli rozmawiać. Tego samego wieczoru poszła z nim do domu, następnego dnia z nim zamieszkała, a sześć miesięcy później wzięli ślub.

Straciłam z nią kontakt na jakiś czas, ale spotkałyśmy się ponownie, gdy jeszcze była mężatką. Pamiętam, że byłam pod wrażeniem tego, jak bardzo się z mężem kochają. On mówił każdemu, że nie wyobraża sobie życia bez Kitty i że najbardziej lubi spędzać czas właśnie z nią.

Pamiętam też, że pragnęłam takiej samej miłości, jaka przydarzyła się Kitty, lecz wiedziałam, że los prawdopodobnie nie ma dla mnie tego w planach. No i z pewnością nie spodziewałam się tego, że małżeństwo Kitty się skończy – a tym bardziej tak raptownie – pewnego sobotniego popołudnia, gdy jej mąż wrócił do domu nadspodziewanie wcześnie. Tego dnia grał w golfa i był pijany, podobnie jak jego kumpel od gry. Zataczając się, podszedł do Kitty i powiedział: „Jesteś pizdą”, po czym wręczył jej papiery rozwodowe.

W każdym razie próbował.

– Oszalałeś?! – wrzasnęła Kitty.

W ciągu kilku ostatnich miesięcy niejednokrotnie widziała go w takim stanie; jak większość ludzi w tej opowieści mąż Kitty również miał swoje problemy. Ale dokumenty rozwodowe to był zupełnie nowy wątek.

Mimo że Kitty podarła je na strzępy, dokumenty nie zniknęły i były całkowicie realne. Podobnie niepodważalna była intercyza. A to oznaczało, że Kitty musi się wyprowadzić, i to szybko.

Wynajęła więc dom w Village, żeby być blisko przyjaciółek.

Z Kitty było nas już pięć.

– A więc co tutaj porabiasz? – zapytała mnie pewnego popołudnia.

– Cóż, piszę – odparłam.

– Ale co robisz wieczorami?

– Mam swój plan. Ćwiczę, zabieram psy na plażę, a potem jem wczesną kolację. Czasem już o czwartej.

– O czwartej?

– To znaczy o szóstej.

– Sama?

– Czasem z Sassy i Marilyn. I z Queenie.

– Kolacja o szóstej? – parsknęła Kitty. – To nie jest życie.

Oczywiście miała rację.

No i wreszcie Tilda Tia, która była jedną z zamężnych przyjaciółek Kitty i jakimś cudem trafiła tutaj z południa Francji. Zakończyła właśnie dwunastoletni związek z pewnym Francuzem i próbowała rozpocząć nowe życie w Stanach.

I w ten sposób znowu robiłyśmy to, czym się zajmowałyśmy przed laty, zanim pojawili się mężowie, dzieci, wymagające kariery i różnego rodzaju zawody miłosne: siadałyśmy razem i gadałyśmy, żeby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Najlepiej nam to wychodziło w kuchni Kitty.

I niemal natychmiast, tak jak wieki temu, gdy wszystkie byłyśmy jeszcze singielkami, pojawił się temat seksu.

– Gdzie ta zabawa? Co się stało z podnieceniem? – dociekała Kitty.

– I gdzie ci mężczyźni? – zapytała Tilda Tia.

Gdy tak patrzyłam na ich podekscytowane, przejęte twarze, uświadomiłam sobie nagle, że nadszedł odpowiedni czas, by się tego dowiedzieć.

I tak po czterech latach nieobecności powróciłam na moje stare, dobrze znane terytorium. Gdy jechałam mostem na Manhattan – samotna biała kobieta w średnim wieku, za kierownicą praktycznego SUV-a, z dwoma dużymi pudlami na tylnej kanapie – musiałam zadać sobie to pytanie: „Czy w wielkim mieście nadal można znaleźć seks?”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Seks w wielkim mieście... i co dalej?

Подняться наверх