Читать книгу Pod presją - Carl Honore - Страница 8
ОглавлениеWstęp
Zarządzanie dzieciństwem
Choćbyśmy jak najspokojniej próbowali rozstrzygać spory,
wychowywanie dzieci prędzej czy później doprowadzi do jakichś niedorzecznych zachowań, i to wcale nie ze strony dzieci.
BILL COSBY
W zbudowanej ponad sto lat temu szkole podstawowej w zamożnym zakątku Londynu odbywa się właśnie wywiadówka. Przyszliśmy z żoną dowiedzieć się o postępy naszego siedmioletniego syna. Kilkoro rodziców siedzi pod klasą na plastikowych krzesłach ze wzrokiem wbitym w ziemię albo zerkając co chwila na zegarki. Niektórzy spacerują po korytarzu i nerwowo przekładają telefony komórkowe z jednej ręki do drugiej.
Zeszyty ćwiczeń klasy drugiej piętrzą się na stole jak małe zaspy śnieżne. Przerzucamy je i uśmiechamy się na widok niekonwencjonalnej ortografii, rozczulamy się słodkimi rysunkami, podziwiamy skomplikowane obliczenia arytmetyczne. Mamy tu czarno na białym triumfy i porażki naszego syna i czujemy się, jakby to były nasze własne. W duchu wiwatuję na widok każdej złotej gwiazdki w zeszycie.
Wreszcie pani Pendle zaprasza nas do klasy. Wygląda na to, że nasz syn świetnie sobie radzi, więc wiążemy z rozmową wielkie nadzieje. Siadamy przy niskim stoliku, a pani Pendle ogłasza werdykt: nasz syn bardzo dobrze czyta i pisze. Matematyka w porządku. Z przyrody mógłby być lepszy. Jest grzeczny i przyjemnie mieć takiego ucznia.
To bardzo dobry raport o wynikach, ale jakoś nie dość dobry. „Nie wspomniała o jego niesamowitym słownictwie” – mruczy moja żona po wyjściu. „Ani nie wyjaśniła, dlaczego nie jest w grupie najlepszych z każdego przedmiotu” – dodaję. Wszystko to w żartobliwym tonie – śmiejemy się z ambitnych rodziców, o których czytamy w gazetach – ale w tej ironii jest pewne napięcie. Bo w zasadzie rzeczywiście tak uważamy.
Moja żona wraca do domu, żeby zwolnić babysitterkę, a ja ruszam do nauczycielki od plastyki. „Pana syn naprawdę się wyróżnia – mówi z uznaniem. – Zawsze ma jakieś inne spojrzenie”. No, to rozumiem, myślę sobie. Jedna z jego prac wisi na ścianie pracowni plastycznej jako wzór do naśladowania dla innych uczniów. Szkic przedstawia chuderlawego czarodzieja narysowanego w stylu Quentina Blake’a, tego od ilustracji do książek Roalda Dahla. Pod portretem nasz syn narysował głowę starucha z różnych stron. Nauczycielka zdejmuje rysunek ze ściany, żeby mi pokazać. „Zdumiewające u siedmiolatka, żeby tak sobie poradzić z perspektywą – mówi z podziwem. – To naprawdę utalentowany młody artysta”.
I to jest to magiczne słowo, dwanaście liter, które brzmią jak muzyka w uszach każdego rodzica. Utalentowany. Idę ze szkoły do domu i już planuję awans syna na szczyty świata sztuki. Czy pierwsza wystawa będzie w Londynie, czy w Nowym Jorku? Czy nie przydałby mu się agent? Czy rośnie nam nowy Picasso? Nagle okazuje się, że te wszystkie wizyty w Tate Gallery, te niedzielne poranki, kiedy się ciąga dzieci od Turnerów do Tycjanów, opłaciły się. Mój syn jest artystą.
Żona jest uszczęśliwiona wiadomością, zwłaszcza że ojciec jednego z kolegów klasowych syna był świadkiem, jak nauczycielka wygłaszała ten panegiryk. Po późnej kolacji zaczynam przerzucać magazyny dla rodziców, surfuję po Internecie w poszukiwaniu odpowiedniego kursu, który rozwijałby talent naszego syna. Moją uwagę zwraca reklama: „Otwórz geniusz swojego dziecka!”. Moja żona ma wątpliwości, czy nie przesadzam, ale dla mnie w tej chwili jej słowa to tylko jakiś szum w tle.
Nazajutrz w drodze do szkoły poruszam temat kursu plastycznego. Ale mój syn nie chce o tym słyszeć. „Nie chcę chodzić na lekcje, żeby jakiś nauczyciel mówił mi, co mam robić, ja chcę po prostu rysować – mówi zdecydowanie. – Dlaczego dorośli muszą się ciągle rządzić?”.
Pytanie daje mi do myślenia. Mój syn uwielbia rysować. Potrafi godzinami siedzieć nad kartką papieru i wymyślać obce formy życia albo szkicować dryblującego Wayne’a Rooneya. Rysuje dobrze i sprawia mu to przyjemność. Ale to jakby za mało. Coś we mnie chce nad tym szczęściem zapanować, udoskonalić i oszlifować talent syna, doprowadzić jego kunszt do doskonałości.
Oczywiście nie jestem pierwszym rodzicem, który chce wyprowadzić dziecko na sam szczyt. To się rozumie samo przez się. Dwa tysiące lat temu pewien nauczyciel, zwany Lucius Orbilius Pupillus, uznał ambitnych rodziców za ryzyko zawodowe rzymskich nauczycieli. Kiedy po pojawieniu się małego Mozarta zapanowała moda na cudowne dzieci, wielu Europejczyków intensywnie kształciło swoje potomstwo, widząc w nim zadatki na geniuszy. W dzisiejszych czasach presja, żeby wyciągnąć z dzieci, ile tylko się da, wydaje się niepohamowana. Chcemy, żeby miały wszystko, co najlepsze i żeby były najlepsze we wszystkim. Chcemy, żeby były artystami, uczonymi i sportowcami, żeby szły gładko przez życie bez trudów, bólu i porażek.
Skrajne formy takiego wychowywania dzieci nazywają się różnie w różnych częściach świata. Wychowywanie helikopterowe – bo mama i tata stale krążą nad głową. Nadrodzicielstwo. Skandynawowie żartują na temat „curlingowych rodziców”, którzy gorączkowo szczotkują lód, zanim dziecko zrobi pierwszy krok. W Japonii „matki-nauczycielki” poświęcają każdą sekundę na przepchanie dziecka przez tamtejszy system edukacyjny.
Ale nie tylko rodzice czyszczą lód, pchają dzieci naprzód i krążą im nad głowami niczym helikoptery. Wszyscy, od państwa począwszy, na przemyśle reklamowym kończąc, mają swoje pomysły na dzieciństwo. W Wielkiej Brytanii parlamentarna grupa robocza jakiś czas temu alarmowała, że zbyt wiele dzieci marzy o karierze księżniczki z bajki czy gwiazdy futbolu. Wniosek: doradztwo zawodowe dla pięciolatków.
Gdziekolwiek spojrzeć, zewsząd płynie jedno przesłanie: dzieciństwo jest zbyt cenne, by zostawić je dzieciom, a dzieci są zbyt cenne, żeby zostawić je samym sobie. To nieustanne wtrącanie się tworzy nowy rodzaj dzieciństwa. Dawniej Dziecko Pracujące harowało w polu, a po Rewolucji Przemysłowej – w fabrykach. XX wiek przyniósł Dziecko Wolnego Chowu. A teraz mamy epokę Dziecka Zarządzanego.
Zanim przejdziemy dalej, ustalmy jedną rzecz: nie wszystkie dzieciństwa mają równy start. W obozach dla uchodźców w Sudanie czy w dzielnicach nędzy Ameryki Łacińskiej nie znajdziemy zbyt wielu dzieci zarządzanych niczym projekt. Nawet w krajach rozwiniętych miliony dzieci, zwłaszcza z uboższych rodzin, cierpią raczej na niedostatek opieki niż na nadopiekuńczość rodziców. Spójrzmy prawdzie w oczy: większość rodziców-helikopterów wywodzi się z klasy średniej. Ale to nie oznacza, że ten zwrot kulturowy dotyczy tylko zamożnych. Kiedy dochodzi do przemian społecznych, klasa średnia często nadaje ton, a z czasem jej kompleksy i dziwactwa przenikają w górę i w dół drabiny społecznej. A w każdym razie sprawiają, że wszyscy inni czują się winni, bo nie udaje im się dotrzymać kroku.
Rozejrzyjmy się wokół, a okaże się, że dzieci już teraz są przedmiotem niepokoju i interwencji dorosłych bardziej niż kiedykolwiek dotąd w historii. Ciężarna znajoma z Nowego Jorku pisze w e-mailu, że spędza godzinę co wieczór pompując sobie do brzucha Serenady maciczne w nadziei, że rozwiną umysł jej nienarodzonego dziecka. Na drugim krańcu świata, w Szanghaju, ambitni rodzice zapisują dzieci na program „Wczesny Magister Zarządzania”. W niedzielne poranki uczniowie zgłębiają walory tworzenia zespołów, uczą się asertywności i rozwiązywania problemów. Niektórzy ledwie co wyszli z pieluch.
Rozkład dnia wielu dzieci przyprawiłby o ból głowy niejednego dyrektora generalnego. Maleństwa kursują między baby jogą a baby aerobikiem i lekcjami niemowlęcego języka migowego. W Corte Madera w Kalifornii Gail Penner kupiła swojemu synowi Johnowi na urodziny palmtopa, żeby nie pogubił się w zajęciach pozaszkolnych – ma lekcje fortepianu, baseball, hiszpański, koszykówkę, piłkę nożną, tenis, pływanie i karate. „Jest tak zajęty, że musi się nauczyć, jak gospodarować czasem” – mówi. John ma 10 lat.
Nawet jeśli dzieci mają wolny czas, często boimy się je spuścić z oka. Od lat 70. przeciętna odległość, na jaką małym Brytyjczykom wolno się oddalić od domu, zmniejszyła się o 90%. Mój syn, podobnie jak dwie trzecie jego rówieśników, nigdy nie poszedł sam do parku.
Rozwój techniki jak nigdy dotąd pomaga nam mieć dzieci na oku. GPS-y umieszczone w ich kurtkach i tornistrach zamieniają nasze pociechy w czerwone pulsujące światełka na ekranach naszych komputerów w domu i w pracy. Telefony komórkowe pełnią rolę podwójną, bo służą również jako urządzenie monitorujące: jeśli dziecko oddali się z oznaczonej „bezpiecznej strefy”, mama i tata natychmiast dostają sms. Żłobki i przedszkola instalują kamery internetowe, żeby rodzice mogli na bieżąco śledzić swoje pociechy z każdego zakątka świata. Nawet kolonie letnie nie chronią już przed wścibskimi spojrzeniami rodziców XXI wieku – zdjęcia i wideoklipy napływają z odległych jezior i lasów do skrzynek odbiorczych w domach lub do sieci. „Ludzie cieszyli się, że mogą zostawić dzieciaki u nas na tydzień i nie mieć żadnych wiadomości, no może poza pocztówką czy telefonem raz i drugi – mówi kolonijny wychowawca-weteran z Kolorado. – Teraz rodzice szaleją, jeśli dzieciak nie pojawia się na stronie internetowej codziennie. Albo pojawia się, ale się nie uśmiecha”.
Mamy do czynienia z pierwszym pokoleniem odgrywającym role gwiazd w swoim własnym „Truman Show”. Zaczyna się od wydruku USG i przechodzi do nasłuchu prenatalnego bicia serca w brzuchu matki. Aktor Tom Cruise tak był przejęty monitorowaniem rozwoju swojej nienarodzonej córki, że kupił sobie sonograf, mimo ostrzeżeń lekarzy, że takie amatorskie szpiegowanie może doprowadzić do uszkodzenia płodu. Potem po porodzie każdą chwilę rejestruje się na Dolby Digital. Nowocześni rodzice niczym paparazzi czają się cały czas, z palcem na przycisku aparatu albo kamery w oczekiwaniu na perfekcyjne ujęcie. Sam łapię się na tym, że się wydzieram z krzesła reżysera: „Zrób jeszcze raz taką minę do obiektywu!”. Albo: „Przestańcie się przez chwilę bawić, spójrzcie na mnie i uśmiechnijcie się”.
Teraz takie mikrozarządzanie trwa w najlepsze po zakończeniu szkolnej edukacji. Wielu Brytyjczyków planuje każdy szczegół gap year – roku przerwy przed pójściem dzieci na studia. Chińscy rodzice biorą przeciętnie tydzień urlopu, żeby urządzić dzieci na uczelni, a wielu koczuje wtedy w prowizorycznych warunkach na terenie kampusu. Uniwersytety północnoamerykańskie zatrudniają w pełnym wymiarze godzin pracowników do odpowiadania na niezliczone telefony i e-maile od mam i tatusiów, którzy chcą pomóc dzieciom wybrać przedmioty, spróbować jedzenia w stołówce, robić korektę prac pisemnych, a nawet sprawdzić współlokatorów Młodego. Pępowina pozostaje nienaruszona nawet po dyplomie. Przy rekrutacji absolwentów uczelni solidne firmy w rodzaju Merrill Lynch zaczęły rozsyłać „zestawy dla rodziców” albo organizować dni otwarte, podczas których mama i tata mogą przekonać się, jak wygląda biuro. „Nasi kandydaci i stażyści coraz bardziej kierują się opinią rodziców, podejmując decyzje co do kariery zawodowej” – mówi Dan Black, dyrektor ds. rekrutacji absolwentów obu Ameryk w firmie Ernst & Young. Pracodawcy często mają do czynienia z rodzicami, którzy przychodzą z dziećmi na rozmowy kwalifikacyjne. Na przykład w wiodącej firmie konsultingowej pojawiła się kandydatka w towarzystwie matki. „Mama wypytywała o wszystko, o wynagrodzenie, perspektywy awansu i pakiet urlopowy – mówi członek takiej komisji. – Zupełnie jakby nie mogła się powstrzymać”.
W dzisiejszych czasach nic nie jest dość dobre dla naszych dzieci. Zdumiewa mnie ilość rzeczy, jakie mają moje własne. Jak to się stało? Nie jesteśmy rodziną zakupoholików, a jednak ich pokoje zawalone są zabawkami – a to tylko te, których nie oddaliśmy na cele charytatywne. Co będzie, jak odkryją technologię informatyczną? Czy skończą jak Julio Duarte Cruz, który podobnie jak nastolatki na całym świecie, pędzi ze szkoły do domu, do swoich gadżetów. „Mój pokój to mój wirtualny świat – pisze do mnie z Sewilli. – A moim rodzicom to się podoba, bo wiedzą dokładnie, gdzie jestem”.
Według wszelkich znaków na niebie i ziemi, wychowujemy najbardziej okablowane, monitorowane i rozpieszczone pokolenie w historii. Ale czy to naprawdę coś złego? Po tysiącach lat prób i błędów może w końcu znaleźliśmy magiczny przepis na wychowywanie dzieci? Może to mikrozarządzanie w końcu się opłaci? Może wychowujemy najzdolniejsze, najzdrowsze i najszczęśliwsze dzieci, jakie świat kiedykolwiek widział?
Pogłoski o śmierci dzieciństwa z całą pewnością są mocno przesadzone. Dorastanie w rozwiniętym świecie początku XXI wieku ma wiele zalet. Ludziom mniej niż kiedykolwiek wcześniej w historii grozi niedożywienie, zaniedbanie, przemoc czy gwałtowna śmierć. Otaczają nas materialne wygody, o których nie śniło się nam jeszcze pokolenie temu. Całe rzesze naukowców, polityków i niezliczone firmy próbują znaleźć nowe sposoby, żeby nas nakarmić, ubrać, wykształcić i zabawić. Chronią nas zapisy prawa międzynarodowego. Dziecko jest pępkiem rodzicielskiego wszechświata.
A jednak dzisiejsze dzieciństwo bynajmniej nie przypomina „beztroskiego gniazda” w wyobrażeniu Lewisa Carrolla. A rodzicielstwo to też nie bułka z masłem. W wielu dziedzinach nowoczesne podejście do dzieci daje odwrotne skutki.
Zacznijmy od zdrowia. Trzymane w zamknięciu jak kurczaki z chowu bateryjnego, karmione wysokokalorycznie i prawie pozbawione ruchu dzieci stają się niebezpiecznie otyłe. W Stanach Zjednoczonych produkuje się większe foteliki samochodowe dla wygody pulchnych niemowląt. Niemal jedna piąta małych Amerykanów waży powyżej normy, a dzieci z reszty świata też pod tym względem nie pozostają w tyle. Międzynarodowe Stowarzyszenie Badań nad Otyłością ocenia, że 38% młodzieży poniżej lat 18 w Europie i 50% w Ameryce Północnej i Południowej ma nadwagę. Już teraz ekstra kilogramy powodują u dzieci choroby serca, cukrzycę typu 2, miażdżycę i inne przypadłości dawniej kojarzone z wiekiem dorosłym.
Dzieci wysportowane też cierpią. Szkodzi im nadmiar treningów w zbyt młodym wieku. Urazy, takie jak uszkodzenie więzadeł krzyżowych stawu kolanowego, dawniej spotykane tylko u studentów uprawiających sporty i u zawodowych sportowców, są teraz częstym zjawiskiem w szkołach średnich i coraz częstszym wśród 9–10-latków.
A kiedy ciało wysiada, umysł idzie w ślad za nim. Depresja, samookaleczenia i zaburzenia odżywiania coraz częściej pojawiają się wśród dzieci na całym świecie, nie mówiąc o chorobach wywołanych stresem, takich jak bóle brzucha, głowy i chroniczne zmęczenie. Nawet jeśli diagnozy są przesadzone, liczby porażają: ONZ ostrzega, że już co piąte dziecko cierpi na zaburzenia psychiczne, a Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że do roku 2020 choroby umysłowe znajdą się wśród pięciu głównych przyczyn śmierci lub inwalidztwa u ludzi młodych. W Wielkiej Brytanii co 28 minut jakiś nastolatek próbuje popełnić samobójstwo, natomiast jego japońscy rówieśnicy zamykają się w swoich pokojach i odmawiają wyjścia stamtąd całymi tygodniami, miesiącami, a nawet latami. Eksperci szacują, że ponad 400 tysięcy tamtejszych nastolatków to hikikomori, czyli neo-pustelnicy. Gdzie indziej z kolei u studentów wyższych uczelni dochodzi do załamań nerwowych na niespotykaną dotychczas skalę. Dziesięć lat temu najczęstszym powodem spotkania z kampusowym psychologiem były problemy sercowe z chłopakiem lub z dziewczyną. Teraz są to stany lękowe. Steven Hyman, profesor neurobiologii, były dyrektor amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego, obecny administrator Uniwersytetu Harvarda, twierdzi, że zdrowie psychiczne studentów amerykańskich jest dzisiaj w tak złym stanie, że „zakłóca podstawową misję uniwersytetu”.
Ten problem spowodowany jest głównie stylem życia, który każdemu każe marzyć o sławie, bogactwie i urodzie celebrytów z pierwszej ligi. Jednak presję tego rodzaju najbardziej odczuwają dzieci w rodzinach z wyższych szczebli drabiny społecznej, gdzie duch współzawodnictwa jest silniejszy. Z badań prowadzonych w różnych częściach świata wynika, że depresja i stany lękowe u dzieci – a także nadużywanie środków odurzających, samookaleczenia i samobójstwa, które często im towarzyszą – najczęściej zdarzają się nie w slumsach, lecz w eleganckich apartamentach śródmiejskich i otoczonych zielenią podmiejskich rezydencjach, gdzie przebojowe klasy średnie zarządzają projektem, którym są ich dzieci. W The Price of Privilege Madeline Levine, kliniczna psycholożka w ekskluzywnej części San Francisco, pisze, że dzieci z domów o rocznym dochodzie między 120 a 160 tysięcy dolarów trzy razy częściej ulegają depresji i cierpią na stany lękowe niż ich ubożsi rówieśnicy. Z niedawnego sondażu wynika, że u blisko 40% piętnastoletnich dziewcząt z zamożnych brytyjskich rodzin stwierdza się psychiczne problemy, które grożą chorobą umysłową. W Bretanii, w miarę jak rosną wymagania w twardym współzawodnictwie na maturach, rośnie liczba uczniów cierpiących na stany lękowe i liczba samobójstw. Ma to również związek z coraz powszechniejszym dążeniem do podejmowania wyższych studiów. Japońscy hikikomori prawie zawsze wywodzą się z klas średnich.
Żeby nadążać za innymi, a niekiedy żeby po prostu dawać sobie radę, więcej dzieci niż kiedykolwiek przedtem – ponad sześć milionów w samych Stanach Zjednoczonych – zażywa leki, które mają wpływać na ich zachowanie i nastrój. Nawet niemowlęta popijają antydepresanty z wieczornym mleczkiem. Na całym świecie liczba recept na ritalin, attentę, focalin i inne środki, których zadaniem jest łagodzenie objawów hiperaktywności u dzieci, wzrosła trzykrotnie od roku 1993. Eksperci obawiają się, że obecnie wiele rodzin stosuje leki psychotropowe jako narzędzie kontroli rodzicielskiej. Każdemu rodzicowi, który zgłasza się po receptę na ritalin, lekarz w zamożnej dzielnicy pod Nowym Jorkiem zadaje pytanie: „Czy chcą państwo ułatwić życie dziecku czy sobie?”. W tym boomie na łykanie tabletek jest gorzka ironia: pokolenie dorosłych, którzy sięgali po narkotyki, żeby się odprężyć i wyzwolić umysł, używa ich teraz po to, żeby utrzymać własne dzieci w ryzach.
Ten pęd do udoskonalania dzieci kojarzy się z Frankensteinem. Ponieważ badania wykazują, że ludzie wysocy na ogół odnoszą większe sukcesy, niektórzy rodzice płacą za hormony wzrostu wstrzykiwane zdrowym, normalnym dzieciom – 50 tysięcy dolarów za każdy dodatkowy cal. Inni z kolei gotowi są zafundować dziecku operację kosmetyczną, żeby uzyskać perfekcyjny wygląd. W dzisiejszych czasach chirurdzy plastyczni muszą mieć się na baczności przed nastoletnimi pacjentami zmuszanymi przez rodziców do operacji nosa czy odstających uszu. Lekarz z São Paulo opowiadał, jak szesnastoletnia dziewczyna wybuchnęła płaczem na stole operacyjnym tuż przed narkozą: „Szlochała i pytała, dlaczego rodzice nie mogą zaakceptować jej twarzy takiej, jaka jest, więc odesłaliśmy niedoszłą pacjentkę prosto do domu. Matka była wściekła”.
Dramat polega na tym, że całe to mikrozarządzanie, chuchanie i dmuchanie, faszerowanie lekami, bynajmniej nie skutkuje powstaniem nowej rasy dzieci-alfa. Ze wszystkich stron świata napływają informacje od nauczycieli, że uczniom trudno usiedzieć spokojnie i że mają problemy z koncentracją. Pracodawcy narzekają, że nowi pracownicy są mniej elastyczni, mniej skłonni do pracy w zespole i mniej żądni wiedzy.
Mikrozarządzane dzieci w końcu nie będą próbowały stanąć na własnych nogach. Doradcy uczelniani opowiadają o studentach, którzy w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej przekazują im telefony komórkowe ze słowami: „Może proszę to ustalić z moją mamą”. Coraz częstsze są przypadki, że dwudziestoparoletnie dzieci z klasy średniej nie wyprowadzają się z domu rodzinnego. Dzieje się tak niekoniecznie z powodu długów zaciągniętych na studia czy coraz wyższych cen nieruchomości – wiele młodych osób po prostu nie jest w stanie opuścić miejsca, gdzie wokół nich kręci się cały świat. Pewien znajomy ojciec z Oksfordu nie może pojąć, dlaczego jego 24-letnia córka ze świetnymi referencjami wprowadziła się z powrotem do swojego dawnego pokoju. „Domaga się nawet, żebym ją woził do kina – narzeka. – Zupełnie jakby znowu miała 12 lat”. Japończycy mają na takich dwudziestoparoletnich domatorów określenie „single-pasożyty”.
Wyniesione na piedestał dzieci spodziewają się, że świat legnie u ich stóp i wpadają w złość, kiedy tak się nie dzieje. Czy to przypadek, że „Superniania”, „Obóz dla łobuzów” i inne programy telewizyjne, które pokazują, jak ujarzmić nieznośne dzieciaki, wypełniają fale eteru jak świat długi i szeroki? W miarę upływu lat napady złości mogą zamienić się w narcyzm. W badaniach typów osobowości przeprowadzonych w 2006 roku stwierdzono „wysoki narcyzm” u dwóch trzecich z 16 tysięcy ankietowanych studentów amerykańskich – 30-procentowy wzrost od roku 1982. „Wall Street Journal” donosił ostatnio, że zamiast kupować kwiaty czy czekoladki na Dzień Matki, wielu amerykańskich dwudziestoparolatków wybiera jakąś formę samodoskonalenia się, w rodzaju diety odchudzającej, kosmetyki dentystycznej, nowego uczesania, sprzątają mieszkanie lub zapisują się na serwis randkowy. Dlaczego? Bo najlepszym sposobem na uszczęśliwienie mamy XXI wieku jest ulepszanie dzieci.
Dzieci wychowane na narzuconej z zewnątrz definicji sukcesu, gdzie nie ma miejsca na porażkę, często w rezultacie mają zawężone horyzonty. W czasach, kiedy globalna gospodarka pilnie potrzebuje ryzykantów, uczymy nasze dzieci nie wychylać się, iść drogą wytyczoną przez innych. Oczywiście, młodzi ludzie nadal się buntują, ale gdzie się podziały protesty na kampusach, które zachwiały politycznym establishmentem i zmieniły kształt kultury popularnej lat 60. i 70. XX wieku? Studenci zajmują się raczej uatrakcyjnianiem swoich CV, a nie wymachiwaniem transparentami. Profesorowie mają teraz do czynienia z nowym pokoleniem pszczół robotnic, które do perfekcji opanowały granie na systemie, ale są zupełnie pozbawione iskry bożej. „Nie ma w nich prawdziwego ognia, ostrych kantów, prawdziwej pasji, żeby podjąć jakieś ryzyko lub zakwestionować status quo – mówi profesor prestiżowego uniwersytetu. – Wiele dzieciaków robi wrażenie, jakby czytało z gotowego scenariusza”.
William Blake znakomicie podsumował dzieciństwo:
Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu,
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu
[tłum. Zygmunt Kubiak]
Dziś dzieci zbyt śpieszą się na lekcje gry na skrzypcach albo na matematykę metodą Kumona, żeby w ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar. A kwiecie z lasu może przestraszyć – bo co będzie, jeśli ma kolce albo jego pyłek wywoła alergię? Kiedy dorośli zawłaszczają dzieciństwo, pozbawiają swoje dzieci rzeczy, które nadają ludzkiemu życiu charakter i sens – małych przygód, tajemnych wypraw, drobnych wpadek i komplikacji, rozkosznej anarchii, momentów samotności czy nawet nudy. W młodych umysłach rodzi się przeświadczenie, że najbardziej się liczy nie znalezienie własnej drogi, lecz postawienie odpowiedniego trofeum na kominku, zaznaczenie właściwej kratki, a nie samodzielne myślenie. Skutek jest taki, że współczesne dzieciństwo wydaje się dziwnie mdłe, pełne akcji, sukcesów i konsumpcji, a przy tym jakieś puste i sztuczne. Brakuje wolności bycia sobą – i dzieciaki to wiedzą. „Czuję się jak projekt, nad którym moi rodzice cały czas pracują – żali się 14-letnia Susan Wong z Vancouver. – Nawet mówią o mnie w trzeciej osobie, chociaż stoję tuż obok”.
Wszyscy cierpimy, kiedy dzieci stają się projektami. Nadmiar ambicji i biegania w kółko zamiast zbliżać rodziny do siebie, może je rozdzielać. Spytajcie Connie Martinez, matkę z Los Angeles. Podczas ostatniego wyjścia do kina jej 5-letni syn zaproponował, że usiądzie w rzędzie za nią. „Mówił, że to będzie tak jak wtedy, kiedy jedziemy samochodem – relacjonuje. – Spędzamy tyle czasu jeżdżąc na różne zajęcia, że najlepiej czuje się, kiedy widzi tył mojej głowy. Byłam przerażona”.
Trzymanie dzieci pod kloszem sprawia, że życie uchodzi z przestrzeni publicznej. W mojej dawnej dzielnicy w Edmonton w Kanadzie, na ulicach, które kiedyś rozbrzmiewały odgłosami dziecięcych zabaw w hokeja na trawie, rzucania piłki do kosza na podjazdach czy gonitw wśród zraszaczy, panuje teraz niesamowita cisza. A dzieci siedzą w domach przed PlayStation albo w samochodach, w drodze z jednych zajęć na drugie. Obsesja na punkcie własnych dzieci może spowodować, że mniej nas będzie obchodzić los innych ludzi. Nawet w krajach słynących ze społecznej wrażliwości aspekt „przede wszystkim ja” już dotarł do placu zabaw. „Coraz częściej słyszę jak rodzice mówią: «Moje dziecko to, moje dziecko tamto». Ich dziecko jest mesjaszem i w ogóle nie obchodzą ich inne dzieci” – skarży się nauczycielka z Gothenburga. Wszędzie rodzice wręcz rzucają się na każdego, kto staje ich dziecku na drodze. 33-letnia kobieta niedawno przewróciła i skopała sędziującą kobietę na rozgrywanym przez dzieci meczu koszykówki w Cedar Rapids w Iowa. Była wściekła, że sędzia kilka razy wydała decyzje niekorzystne dla jej syna. Poszkodowana była w piątym miesiącu ciąży. W Toronto rodzice ośmiolatki grozili sprawą sądową drużynowej zuchów, kiedy mitygowała ich, żeby przestali mieć obsesję na punkcie liczby sprawności, jakie powinna zdobywać ich córka. W modnej prywatnej podstawówce w Paryżu jedna matka przyparła do ściany dyrektora, który odmówił przyjęcia jej syna, ponieważ chłopak urodził się pod koniec roku. „Gdybym wiedziała – wrzeszczała jak opętana – to bym sprowokowała poród i urodziła go miesiąc wcześniej!”. Inni rodzice stosują odwrotną strategię: pod wpływem badań, które pokazują, że w dłuższej perspektywie najstarsi uczniowie w klasie osiągają najlepsze wyniki, ojcowie i matki w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i w innych krajach przetrzymują dzieci przez rok w domu, tak żeby posłać je od razu do najstarszej grupy przedszkolnej.
Taka stale podsycana panika, to poczucie, że tylko dziecko-alfa ma szanse, w niedobry sposób oddziałuje na rodziców z niższych szczebli drabiny społecznej. Niebieskie kołnierzyki zaczynają się martwić, czy nie sprzedać samochodu albo może kupować mniej jedzenia, a nająć korepetytora. Z ostatnich badań w Stanach Zjednoczonych wynika, że spora liczba dzieci z uboższych rodzin latynoskich nawet nie próbuje dostać się do miejscowego college’u państwowego, bo sądzą, że czesne i wymogi są takie jak na Yale, Princeton czy na Uniwersytecie Harvarda. Trzy czwarte badanych przyznało, że zapisaliby się, gdyby wiedzieli, że to nieprawda.
Ten sam rodzaj paniki zakłóca jasność myślenia w zamożniejszych domach. W głębi duszy większość z nas wie, że hiperzarządzanie dziećmi to absurd. Problem polega na tym, że bardzo łatwo jest ulec zbiorowej histerii.
Kiedy wszyscy są tacy spięci i mają tyle do stracenia, czy można się dziwić, że wszędzie na świecie rodzice jęczą, że tak trudno wychować dziecko albo że powieści i strony internetowe ostatnich lat eksponują ciemną stronę rodzicielstwa (zwłaszcza macierzyństwa)? Oczywiście, dzieci zawsze wymagały ciężkiej pracy. Ale dzisiaj, kiedy oczekiwania rosną niebotycznie, ciężar jest taki, że potrafi w ogóle zniechęcić do posiadania dzieci. W świecie uprzemysłowionym wskaźnik urodzin spada na łeb, na szyję, a osoby bezdzietne nawet mówią o sobie, że są „wolne od dzieci”, jakby dzieci były jakąś szczególnie dokuczliwą formą opryszczki. Nagłówek w gazecie włoskiej, w kraju znanym z miłości do bambini, mówi sam za siebie: „Czy dzieci są tego warte?”.
Odpowiedź oczywiście brzmi „tak” – i dlatego musimy bardziej się starać. Ta książka nie jest nostalgiczną podróżą, ani próbą cofnięcia wskazówek zegara. Mam wątpliwości, czy kiedykolwiek istniał złoty wiek dla dzieci – każde pokolenie popełnia błędy. A jednak teraz jest nadzieja na zmiany. Na całym świecie poddaje się rewizji histerię wokół dzieci. Media pełne są ostrzeżeń i bicia się w piersi. Dziennikarka „Newsweeka” i matka trójki dzieci, Anna Quindlen, wyraziła pogląd wielu z nas, współczując absolwentom szkoły z roku 2004. „Wcześnie wrzucono wam wysoki bieg – pisała. – Jacy musicie być zmęczeni”. Stu brytyjskich naukowców i innych intelektualistów podpisało w 2006 roku list otwarty wzywający do kampanii na rzecz ratowania dzieciństwa przed toksycznym wpływem współczesnego świata. Parę tygodni później Amerykańska Akademia Pediatrii ostrzegła przed plagą przeciążania programów szkolnych i przywiązywania zbytniej wagi do wyników w nauce. W całej Azji przywódcy polityczni głoszą konieczność odciążenia młodzieży. Były prezydent Tajwanu Chen Shui-bian wyraził nadzieję, że dzieci będą miały „mniej klasówek, lżejsze tornistry i więcej snu”. Znakomicie sprzedają się książki typu Spowiedź leniwej mamy, których autorzy opowiadają się przeciw rodzicielskiemu współzawodnictwu.
A od słów przechodzi się do czynów. Rządy, nawet na ciężko harującym Dalekim Wschodzie, zaczęły dopuszczać więcej kreatywności, zabawy i odpoczynku w swoich systemach szkolnictwa. Wszędzie rodziny starają się wyrwać dzieci ze szponów reklamodawców. Młodzieżowe ligi sportowe reformują się tak, żeby nie dać dorosłym szansy psucia dzieciom zabawy. Jak Ameryka Północna długa i szeroka już całe miasta wprowadzają dni wolne od odrabiania lekcji i zajęć pozaszkolnych.
Dzieci też wysyłają sygnały, że pora, by dorośli dali im spokój. Kiedy w 2006 roku w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy odbyła się konferencja dla przewodniczących klas na temat „władzy uczniów”, delegaci domagali się ograniczenia intensywnego nauczania (hothousing) i ilości testów. Podobne komunikaty zaczynają napływać z wiodących instytucji akademickich. Nie tak dawno Marilee Jones, była prodziekan ds. rekrutacji w Massachusetts Institute of Technology, zauważyła, że kampus MIT stracił nieco ze swego twórczego blasku. Doszła do wniosku, że w procesie rekrutacji odsiewa się nieszablonowe indywidualności typu Billa Gatesa, buntowników, którzy zajmują się jakąś ideą bardziej dla niej samej niż po to, żeby zadowolić rodziców czy potencjalnych pracodawców. „Dzieciak, który z ciekawości rozbiera stary teleskop zamiast wynieść go na loterię i wygrać przy okazji jakąś nagrodę, to urodzony naukowiec i obserwator – twierdzi pani prodziekan. – Takiego mi dajcie”.
Po blisko trzydziestu latach w MIT Jones została zmuszona do dymisji, kiedy okazało się, że wiele lat temu sfałszowała swój życiorys – grzech śmiertelny w przypadku dziekana do spraw rekrutacji. Ale mimo że popadła w niełaskę, podsyciła niechęć do idei, że dzieciństwo ma być szaleńczym wyścigiem do indeksu na najlepsze uczelnie. Pod koniec swojej kadencji Jones przeredagowała formularz podaniowy MIT: o połowę skróciła miejsce przeznaczone na zajęcia pozaszkolne i zamieściła więcej dociekliwych pytań na temat prawdziwych pasji kandydatów. Przemierzyła także wzdłuż i wszerz Stany Zjednoczone, spotykając się z tłumami nauczycieli, pedagogów szkolnych i z rodzinami. Znalazłem się na takiej konferencji w Dolinie Krzemowej, prawdziwej wylęgarni superrodziców. Prelegentka, ubrana w czarną suknię z kolorowym jedwabnym szalem, przeszła od razu do sedna sprawy. „Wychowujemy pokolenie dzieci, które mają nas zadowalać, uszczęśliwiać, napawać dumą i być tym, czym chcemy, żeby były – mówiła 350-osobowemu audytorium. – Wiem, co mówię, bo całymi latami postępowałam tak z własną córką i prawie ją przez to straciłam”.
Jej recepta była orzeźwiająco wywrotowa: dzieci dobrze się rozwijają, jeśli mają czas i przestrzeń, żeby mogły złapać oddech, poobijać się i trochę czasem ponudzić, jeśli mogą odpoczywać, podejmować ryzyko i popełniać błędy, marzyć i dobrze się bawić według swoich wyobrażeń o dobrej zabawie, a nawet ponosić porażki. Jeżeli chcemy przywrócić radość nie tylko dzieciństwu, ale i rodzicielstwu, to nadchodzi czas, by dorośli trochę się odsunęli, żeby pozwolili dzieciom być sobą. „Jest to początek rewolucji!” – wykrzyknęła na koniec Jones, po czym zerwała się burza oklasków.
Znalezienie nowej recepty na dzieciństwo w epoce informacji nie będzie łatwe. Pierwsza rzecz to konieczność małej przerwy – trzeba oderwać się trochę, żeby nabrać dystansu do wszechobecnego zamieszania i histerii, i przyjrzeć się, jak dzieci mają ciężko. I wtedy będzie można odpowiedzieć sobie na parę trudnych pytań: Kiedy można wziąć dzieci do galopu, a kiedy im odpuścić? Ile swobody potrzebują? Ile elektroniki? Na ile można pozwolić im podejmować ryzyko?
W pisaniu książki takiej jak ta kryją się oczywiście niebezpieczeństwa. Bo na przykład każdy apel, żeby mniej się dziećmi przejmować, może sprawić, że wszyscy będą się przejmować nawet jeszcze bardziej. Druga sprawa to wapniactwo. Każde pokolenie desperuje nad młodzieżą, czasem w trybie wręcz apokaliptycznym, i sam wiem, że dochodzę do wieku, kiedy słowa „Jak ja byłem młody...” mogą mi się łatwo wypsnąć. A jednak warto podjąć ryzyko.
Ta książka nie jest kolejnym poradnikiem dla rodziców – jest już ich dosyć. Nie znajdziecie tu najlepszych porad ujętych w ramkę, ani testu na końcu każdego rozdziału. Moim zamiarem jest znalezienie sposobu na opanowanie nerwowości otaczającej dzieci. Wymaga to przemyślenia na nowo, co to znaczy być dzieckiem i co to znaczy być dorosłym, no i jak pogodzić jedno z drugim w XXI wieku.
Nasze badania obejmą cały świat. Odwiedzimy klasy szkolne od Finlandii i Kalifornii po Włochy i Hongkong. Zajrzymy też do przedszkola na świeżym powietrzu, gdzie trzylatki stawiają czoło niebezpieczeństwom czyhającym w szkockim lesie. Będziemy w amerykańskim mieście, które raz w roku zapomina o przeładowanym rozkładzie dnia. Pojedziemy do szkółki sportowej w stanie Nowy Jork, która reorganizuje młodzieżową koszykówkę. Udamy się na targi zabawek do Londynu i weźmiemy udział w eksperymencie zabawkowym w Buenos Aires. Na każdym kroku będziemy wysłuchiwać opinii ekspertów, ale dowiemy się także, co mają do powiedzenia sami rodzice i dzieci, czyli strony najbardziej zaangażowane w tę batalię o nową definicję dzieciństwa XXI wieku. Wiele z osób, które pojawią się na stronach tej książki, opowie swoje historie w pokoju zabaw, przy kuchennym stole lub w e-mailu z domowego komputera.
Ta książka to także podróż osobista. Jako ojciec dwojga dzieci w Londynie, jestem na linii frontu. Jak wielu rodziców chcę, by moje dzieci były szczęśliwe, zdrowe i odnosiły sukcesy. Ale chcę także, żeby rodzicielstwo nie było czymś w rodzaju „Mission Impossible”. Chcę pozbyć się pokusy panowania nad wszystkim.
Chcę wreszcie, żeby moje dzieci wspominały potem swoje młode lata z przyjemnością i nie zapomniały, jak to jest zobaczyć świat w ziarenku piasku. Chcę, żeby miały dzieciństwo warte swojej nazwy.