Читать книгу Gala-Dali - Carmen Domingo - Страница 6
Głupiec
Wszystkie drogi są moją ścieżką
ОглавлениеZamek w Púbol, 1980
Czasami dzieci przeszkadzają. Nie potrzebujesz ich mieć przy sobie. Wolałabyś nawet ich nie mieć. Dlaczego? Kto to wie. Są rzeczy, które przemijają. Wrażenia, które nachodzą cię bezwiednie, a jednak nie możesz ich uniknąć, a potem, jak gdyby nigdy się nie narodziły, znikają z twoich myśli na lata. Wymazujesz je ze wspomnień. Wracasz. Wyjeżdżasz. Podróżujesz. Żyjesz bez nich swoim życiem, pełnym od początku aż po kres, kierując się wyłącznie własnymi instynktami i pragnieniami. Aż pewnego dnia, nagle, kiedy już od lat o tym nie myślisz, ktoś przypomina ci, że owszem, kiedyś byłaś matką dziewczynki, i wówczas krzyczysz: „Niech nie wchodzi do mojego zamku! Nie chcę jej widzieć!”.
Nauczyłam się uciekać od jej wspominania. Uwierzyłam nawet, że nigdy nie istniała. I żyłam szczęśliwie przez wiele lat. Czy tak trudno zrozumieć, że chciałam przeżyć życie po swojemu? Że chciałam odpocząć, oddalić się od innych, by spełnić swoje marzenia? By zrealizować pragnienia? Że nigdy nie chciałam być matką? Jeśli coś z latami stało się dla mnie jasne, to właśnie to, że nie potrzebowałam płaczów córki, co do której nie miałam poczucia, że to moje dziecko, nawet w chwili jej narodzin. Z czasem zrozumiałam również, że nie potrzebuję towarzystwa starego dekadenta z trudem zdobywającego się na odwagę, by wyjść z domu bez mojego pozwolenia, a pod koniec życia obsesyjnie ogarniętego swoimi dziwactwami – zniedołężniały staruch, który nie miał już ze mną nic wspólnego.
Bliskość, a zwłaszcza zażyłość osłabiają namiętności. A płomień miłości należy stale rozpalać czymś nowym, nieoczekiwanym, zaskakującym, niespodziewanym i chciałabym dalej tak żyć, oddalić się od przeszłości. Dlatego przyjechałam do Púbol. Pamiętam, że wyznałam to pewnemu dziennikarzowi w jednym z ostatnich wywiadów, jaki ze mną przeprowadzono, całkiem niedawno. Nie mówiłam o Salvadorze, ale o moich amerykańskich eskapadach. Jednak dziennikarz uparł się, żeby pytać o niego.
Malarz?
Geniusz?
Człowiek?
Co mnie obchodziły dziwactwa starego impotenta? Skąd miałam wiedzieć, co wtedy robił? Zapewne był w domu, otoczony kilkunastoma młodocianymi gołowąsami, zdecydowanymi zrobić wszystko, by zyskać serdeczność kogoś, kto nadal uważał się za geniusza; a może stał przed tuzinem pustych płócien, gotów je podpisać, nie zważając na to, kto i co na nich namaluje za kilka tygodni. On sam nie miał już nic do powiedzenia, prawdę mówiąc, nigdy nie miał zbyt wiele. To ja, jako jedyna, miałam coś do przekazania światu, choć zawsze robiłam to ustami kogoś innego i pozostawałam na drugim planie. Naprawdę interesujące było to, co ja myślałam, robiłam lub pomagałam zrobić. Ile czasu musi upłynąć, żeby rolę muzy zaczęto cenić wyżej niż geniusza? Co jeszcze muszę udowodnić? Wpatrywałam się w redaktorka bacznie, z półuśmieszkiem, dając mu do zrozumienia, co zamierzam odpowiedzieć, ale też, co o nim myślę. Wówczas jeszcze sądziłam, że mogę wzbudzić zainteresowanie prasy, mężczyzn. Jak mogły nie zaciekawić go erotyczne fantazje kobiety dojrzałej, która potrafiła eksponować ciało i wykorzystywać je o wiele lepiej niż większość młodych dziewczyn, a na dodatek się tego nie wstydziła? Doskonale wiedziałam, że pociągam mężczyzn, i potrafiłam z tego korzystać. Opowiedziałam mu o tym, nie szczędząc szczegółów, lecz mi nie uwierzył, nie to spodziewał się usłyszeć. Patrzył na mnie wzrokiem sugerującym, że uważa mnie za fantazjującą starą babę i w końcu nie napisał ani słowa o naszej rozmowie.
Odtąd, kiedy dzwonią do mnie z jakiejś gazety, prosząc o wywiad, nawet nie odpowiadam. Nie zamierzam ich przekonywać o niczym. Czas minął. Teraz bywają dni, kiedy nawet ja sama nie potrafię odtworzyć wszystkich fantazji erotycznych, niegdyś tyle razy wprowadzanych w czyn, ani mężczyzn, z którymi to robiłam. Chociaż gdy zamykam oczy, nadal pamiętam objęcia, namiętne pocałunki, seks uprawiany godzinami na wszelkie sposoby, na jakie tylko pozwalała mi wyobraźnia, wieczory spędzane z Salvadorem, gdy opowiadałam mu o wszystkich pozycjach, w jakich kochałam się z innymi mężczyznami, a których on nigdy nie odważył się spróbować ze mną, całe dni spędzane z Paulem w łóżku, kiedy co i raz kochaliśmy się i w końcu padaliśmy wyczerpani, moje eskapady z Maxem, gdy zapominałam o całym świecie, potajemne spotkania z Johnem i tyloma innymi, pot tych młodych ciał, które z czasem zaczęły się pojawiać w moim łóżku, w miarę jak potrzebowałam nowych doświadczeń, darowujących mi tyle wieczorów niewyobrażalnej rozkoszy, a których używałam, by stworzyć dystans wobec dekadencji, jaką żyło się w Cadaqués… Setki, tysiące, miliony godzin seksu, rozkoszy, przenikającej wszystkie i każdy z osobna nerw mego ciała i pozostałej we mnie na zawsze. Dlatego teraz chcę być sama. Cieszyć się wspomnieniami i zamkiem w Púbol, gdzie tylko ja jeszcze wierzę, że pewnego dnia te przeżycia do mnie powrócą.
Tego ranka obudziłam się w swoim pokoju, wstałam i włożyłam ubranie – trzy czynności, które ostatnio naraz nie zdarzają mi się często. Jeszcze nie byłam uczesana ani nie skończyłam się malować. Włożyłam plisowaną spódnicę i tę marynarską bluzkę, która tak podobała się Salvadorowi, kiedy malował moje portrety, a która z czasem nieco pożółkła na ramionach. Związałam włosy czarną wstążką podarowaną mi przez Coco. Znowu czas… Siedząc przy toaletce i przyglądając się sobie, potwierdziłam to, co i wcześniej wiedziałam: moje ciało niewiele się zmieniło. Ściślej mówiąc – moje wymiary. Na jedno wychodzi! Tego dnia czekałam na przyjście Marty, żeby pomogła mi przy włosach, zawiązując kokardę starannie pośrodku, i pociągnęła mi wargi karminową szminką, co tyle razy robiłam sama, lecz teraz niepewność ręki odbierała moim ruchom precyzję. Właśnie patrzyłam w lustro, próbując podjąć decyzję, czy zostanę w bluzce, którą miałam na sobie, kiedy weszła podekscytowana Marta i powiedziała:
– Proszę pani, pani córka, Cécile, jest tutaj. Właśnie przyjechała! Z Paryża, żeby panią zobaczyć!
Wytrajkotała to rozanielona, z uśmiechem. Pewna, że będę równie szczęśliwa jak ona, gdy usłyszę tę wiadomość.
– Nie chcę wizyt – oświadczam i dodaję, płynnie zmieniając temat: – Musisz mnie uczesać i nieco poprawić mi twarz. – I dalej przyglądam się sobie w lustrze.
– Ale proszę pani… pani córka…
Ton Marty się zmienia. Rozczarowała ją moja odpowiedź. Jednak nie zamierzam ustąpić, choć sytuacja, przyznaję, jest dla mnie niezręczna i łatwiej byłoby mi skapitulować. Nie znoszę niespodzianek ani tego, by mi się sprzeciwiano we własnym domu, nie chcę jej widzieć. Nie ma o czym mówić.
– Ile razy mam to powtarzać? To mój zamek! Púbol jest mój i tylko mój i nie chcę tu nikogo! Tutaj wchodzi się tylko za zaproszeniem, a nie jestem w nastroju, żeby kogokolwiek zapraszać!
– Stoi w drzwiach – nalega przymilnym głosem Marta – od lat pani nie widziała.
W którą stronę mam patrzeć, by nie napotkać rzeczywistości? Które lustra zasłonić, by nie pokazywały upływu czasu? Ile fotografii podrzeć, by obraz z przeszłości nie został zapamiętany? W którym momencie zdecydować, że zatrzymam jedną na zawsze, by mieć przy sobie mój dawny obraz? Jak uciec od dni, miesięcy, lat, które mijają nieubłaganie, a w końcu zamieniają nas w upiorną maskę tego, kim byliśmy?
– Kiedy ją widzę, czuję się stara! Nie zniosę tego! Powiedz jej, żeby sobie poszła.
Jestem wściekła. Próbuję wstać z krzesła, lecz nie mam sił. Nie mogę uciec, choć chcę to zrobić, bo nie mam ochoty kontynuować tej rozmowy. Tysiące razy mówiłam służbie, żeby nie pozwalała nikomu wchodzić do zamku. Wiedzą o tym od chwili, gdy ich zatrudniłam. Wydałam jasne rozkazy. Ten warunek postawiłam również Salvadorowi, kiedy przyjęłam od niego Púbol w prezencie. Ani on, ani Cécile, ani nikt! Nie ma wyjątków od tej reguły. On i ona sprawiają, że czuję się stara, a ja nie znoszę starości. Teraz przeraża mnie tylko upływ czasu i nie chcę widzieć jego przemijania w innych.
Lubię być w moim zamku. Wstaję bez pośpiechu, spaceruję po ogrodzie, czytam, rozkładam tarota kilka razy dziennie… Tego ranka, patrząc w lustro toaletki, uśmiechnęłam się, dostrzegłszy z boku rosyjską ikonę, która towarzyszy mi od dzieciństwa. Nie pamiętałam, że ją tam postawiłam. Jak daleko pozostał Kazań od tego wszystkiego, a jednocześnie jak jest blisko, pomyślałam, gdy ją zobaczyłam! Dużo mnie to kosztowało, ale to osiągnęłam! Wyjechałam, żeby nie wrócić. Wymazałam również tę część mojego życia. Odkąd opuściłam Rosję, zaczęłam pozbywać się wszystkich wspomnień, o rodzeństwie, matce… ojcu. Uciekłam od wszystkiego i dzięki temu mogłam być sobą. Wspomnienia przeszkadzają iść naprzód. Trzeba być silnym, żeby je usunąć, nie pozwolić na to, by cokolwiek cię osłabiało, trzymać się mocno swoich planów i kroczyć przed siebie, nie oglądając się wstecz. I tak postępowałam przez całe życie. Lecz czas też płynął i zaczęłam czuć się zmęczona, mam w sobie mniej uporu i prawie żadnych planów. Nawet moje ręce, pomarszczone i upstrzone plamami, utraciły młodość, teraz sterczą mi przez skórę wszystkie kości. Już nie mogę się cofnąć. Czas płynie szybciej, niż to kiedyś sobie wyobrażałam. Myślałam, że go dogonię, ale nawet gdybym miała całe złoto świata, nie powstrzymam jego biegu. Dlatego chcę, żeby zostawili mnie samą. W spokoju. Dla innych czas może mijać, ale ja, ja jestem w Púbol i tu pozostanę, będę Galą na zawsze.
– To niesprawiedliwe – szepczę, odwracam wzrok od lustra i chwytam talię tarota. – To niesprawiedliwe… Co tutaj robi Cécile? Po co przyjechała? Powiedziałam już, że nie dam jej więcej ani centyma.
– Proszę pani, mówi, że dowiedziała się o pani chorobie i dlatego chciała panią zobaczyć.
– Mojej chorobie? Nie chcę, żeby ktokolwiek pamiętał mnie jako chorą staruszkę, bo nią nie jestem. Cécile jest jak jej ojciec, nie potrzebuje mojej pomocy, by iść naprzód.
– Proszę pani, to nie o to chodzi, ona panią kocha. Nie przyjechała, żeby o coś prosić. To pani córka… a pani jest jej matką…
Nagle, jakbym doznała objawienia, pojmuję, że jest odwrotnie, że przeszłość nie istnieje, że od tej chwili, od teraz będzie dla mnie tylko teraźniejszość. Tasuję energicznie stare karty, które towarzyszą mi, zda się, od zawsze. Nie odpowiadam Marcie. Nie patrzę na nią. Skupiam się na talii. Ale niepokoi mnie bardziej niż zazwyczaj, co tarot mi powie.
Wyciągam jedną kartę z talii.
To Głupiec.
Co za ironia, jedyny Wielki Arkan bez numeru, bez ograniczeń, który może robić i mówić, co chce. Tylko karty mnie rozumieją. Tylko z nimi powinnam się liczyć.
Głupiec, tak jak ja, idzie zdecydowanym krokiem, wsparty na kiju, nie wie, dokąd zmierza, nie krępują go więzi z czymkolwiek lub kimkolwiek, kieruje się boską zasadą twórczą. Idzie, idziemy przez ziemię, którą uświęcamy naszym przejściem. To robiłam przez całe życie. Co stałoby się z tymi wszystkimi, do których skierowałam swe kroki, by świat uznał ich wartość, gdybym nie odkryła ich drogi, nie wyznaczyła kierunku, gdybym nie poprowadziła ich za rękę aż do sukcesu? Ja, jedyna wizjonerka potrafiąca dostrzec w nich to, czego oni sami nawet sobie nie wyobrażali. Trafna karta mi wyszła!
– Proszę pani, Cécile nalega. Mówi, że będzie czekać, aż pani ją przyjmie. Siedzi na schodach przed drzwiami. Chce panią zobaczyć – mówi Marta niemal błagalnym tonem.
– Powiedz tej całej Cécile, że jeśli nie zniknie z Púbol, wezwę oddział Guardia Civil i oni zajmą się wyrzuceniem jej stąd. Moja córka od lat nie istnieje, nie wiem, kim jest – odpowiadam rozgniewana. – Lepiej… – Skupiam myśli na arkanie. Ja, jak Głupiec, idę zdecydowanym krokiem, nie mam więzi, poszukuję swojego przeznaczenia i muszę odnaleźć je sama, zawsze tak robiłam. Już nie pozostał nikt, komu trzeba by bardziej pomóc niż mnie. Moje życie nie kończy się tutaj, muszę iść dalej, wytyczać drogi innym… poszukiwać piękna… Cécile nadal mi zawadza.
Marta zbliża się do mnie, żeby wysłuchać tego, co jej powiem, albo spróbować mnie przekonać. Mogę wyczytać w jej oczach prośbę, żebym zmieniła zdanie. Odwracam się, zostawiając ją za sobą, i powoli, opierając się na meblach, podchodzę do jednej z komód stojących w pokoju, gdzie w pierwszej szufladzie trzymam drugą talię kart tarota, tę namalowaną przed laty przez Salvadora. To też zrobił dzięki mnie. Co on by wiedział o kartach wróżbiarskich, gdybym mu o nich nie opowiedziała? Ja, która rozkładam je raz po raz przed podjęciem decyzji. Chcę wyjąć którąś z nich, może tym razem odpowiedź będzie inna. Tasuję zręcznie karty, nauczyłam się tego w dzieciństwie, potrzebuję tylko wybrać jedną. Na jej widok uśmiecham się z goryczą. Taka sama jak ta przypadkowo wyjęta z marsylskiego tarota. Głupiec.
Przypadki nie istnieją.
– Przeklęty zramolały staruch. Nigdy nie umiał być sam – mruczę z niechęcią, patrząc na rysunek na karcie Salvadora, i pokazuję go Marcie, żeby zrozumiała moją irytację.
Już prawie o tym zapomniałam. W talii Salvadora Głupiec pojawia się w towarzystwie innej figury, swojego sobowtóra, bliźniaka, drugiego ja. Nie jest na karcie sam. Patrzę na nią z wściekłością, nie potrafię oderwać od niej oczu, i właśnie ta wściekłość powoduje, że drę ją na drobne kawałki, które spadają wokół mnie.
– Powiedz Cécile, że wyjechałam, że jestem w podróży, w Paryżu albo w Nowym Jorku… gdzie ci przyjdzie do głowy – odpowiadam wreszcie.
Marta patrzy na mnie i nic nie mówi. Wie, że naleganie na nic się zda. Na jej twarzy malują się smutek i zakłopotanie. Uważa, że jestem samotna, staję się coraz bardziej krucha i stara, a przyjaciele o mnie zapomnieli, więc zrobiłabym dobrze, gdybym w końcu zbliżyła się do zawsze trzymanej na dystans córki i spędziła z nią ostatnie lata życia. Wiem, że tak myśli. Ale nic z tego. Siły jeszcze mnie całkiem nie opuściły, moje ciało wciąż jest teraźniejszością, a nie przeszłością, śmierć nie stoi obok mnie, nadal codziennie otrzymuję listy od wielbicieli i dokładnie wiem, co mam dalej robić. Głupiec ma rację, działanie stwarza szansę na triumf, a mnie pozostało jeszcze wiele do zdobycia.
– Potrzebuję na chwilę się wyciągnąć. Ciało odwdzięczy się za odpoczynek – tłumaczę Marcie z pewną kokieterią.
Powłócząc nogami, znowu zmierzam w stronę łóżka, wcześniej zatrzymałam się jednak przed lustrem i naciągnęłam skórę twarzy, robiąc przy tym zdziwioną minę, by unieść powieki i na chwilę stworzyć iluzję, że skóra jest równie gładka jak wtedy, gdy przyjechałam do Europy.
– Nie patrz tak na mnie, kochana, moja twarz nie może już sobie pozwolić na ani jedną dodatkową zmarszczkę, a przeklęty chirurg nie zgadza się mnie znowu operować. Co on wie o moich potrzebach?
– Czy pani jeszcze czegoś sobie życzy? – pyta Marta i z tonu jej głosu wnioskuję, że zrozumiała, iż nie ma sensu nalegać dalej w sprawie Cécile.
– Marto, postanowiłam, że będzie lepiej, jak wyrzucisz wszystkie lustra – mówię.
– Lustra?
– Tak, wszystkie. Wolę zamiast nich fotografie, moje portrety, obrazy namalowane dla mnie przez Salvadora… To oczywiste, że ktoś te lustra przerobił, pokazują jakąś staruszkę, którą przecież nie jestem. Patrzę na nie i widzę tylko tę staruszkę, prześladuje mnie cały czas. Wolę, żeby zniknęła. To twarz śmierci i nie chcę mieć jej obok siebie.
* * *
Jakże byłoby ciekawie, gdyby tak postąpiła.
Gala całe swe istnienie poświęciła uciekaniu od przeszłości i życiu teraźniejszością, teraz jednak wymyśliła coś całkiem innego – postanowiła zatrzymać czas. Kto powiedział, że nie da się ingerować w jego bieg. Dla niej wszystko było możliwe, jeśli tak sobie postanowiła. Należało tylko usunąć lustra, zanim upływ lat zagnieździ się w jej duszy, a teraźniejszość w zamku obróci się przeciw niej. Bez wątpienia bardziej skuteczne jest zatrzymanie czasu, niż jego wymazanie. Lustra to więzienia czasu, a ona od dziecka walczyła o to, by być wolna. Na co jej one? Portrety, fotografie z dawnych lat pokazywały takie jej odbicia, jakich oczekiwała, jakie znała, wspominała i odczuwała jako własne, odzwierciedlające prawdziwą, dawniejszą Galę. Galę, która podróżowała, Galę, która sugerowała, Galę, która decydowała, Galę, która wymuszała, Galę, która negocjowała najkorzystniejsze ceny, Galę, która uprawiała seks niestrudzenie… i Galę, która czując się panią swojego losu, kierowała przeznaczeniem innych.
Lustro nie powtarza, nie odbija, w rzeczywistości podwaja, ale ona jest sama i nie potrzebuje sobowtórów w Púbol. Zamek jest ogromny. A ona, jego pani i właścicielka, nie ma kawalera, który by jej towarzyszył. Zapewne tak jest lepiej. Po prawdzie jej życie zawsze takie było, zawsze była sama. Lustro rozszczepia, pokazując to drugie ja. Salvador jest tylko czystym refleksem jej samej, jak był nim Paul i tylu innych przewijających się przez jej życie. Teraz jednak ucieka od odbić, od sobowtórów, tak samo jak ucieka od morza, od towarzystwa młodych i od tych błyszczących ciał, które niemal na stałe mieszkają w Port Lligat zwabione geniuszem Dalego. Ale teraz Salvador zadowala się robieniem teatralnych i napuszonych gestów, po to tylko, by zwrócić na siebie uwagę i zachować dawną sławę, cały wysiłek kierując na wymyślanie tysięcy ekscentryczności.
Nie, nie chce ich obok siebie. Nie chce nikogo. Chce żyć sama, powtarza, jak jedna z pierwszych mieszkanek zamku, dawno temu, w piętnastym stuleciu – Sancha, wdowa po baronie Gispercie de Campllong. Chciałaby ją poznać…
Chce być sama… w otoczeniu róż przypominających ogród, w którym spędzała letnie wakacje z rodziną, tam w Rosji. Teraz już wie, że nie potrzebuje towarzystwa ludzi. W tym momencie odwraca głowę niemal bezwiednie. Wydało jej się, że słyszy szmer, wspomnienie głosu ojca szepczącego jej słowa pożegnania na dworcu w Moskwie prawie siedemdziesiąt lat temu. To jednak tylko ulotne wspomnienie. Wkrótce Kazań znika na zawsze z jej umysłu i powraca do domu umarłych, gdzie zgromadziły się wszystkie zapomnienia jej życia, a ona ponownie tasuje karty, myśląc o dzisiaj, o jutrze…