Читать книгу Opowieści z Akademii Nocnych Łowców - Cassandra Clare - Страница 8

Оглавление

Niestety Simon nie miał pojęcia, jak powinien spakować się jako twardy zabijaka.

Co należy spakować na biwak – to oczywiste; co zabrać na wypad do Erica albo na weekendowy koncert – pestka; co wziąć na wakacje w słońcu z mamą i Rebeccą – żaden problem. W okamgnieniu wrzuciłby do torby stos olejków do opalania i szortów albo koszulki stosownego zespołu i czystą bieliznę. Simon był przygotowany do normalnego życia.

I dlatego nie miał zielonego pojęcia, jak spakować się na wyjazd do elitarnej szkoły, gdzie walczące z demonami półanioły zwane Nocnymi Łowcami spróbują przekształcić go w członka własnej wojowniczej rasy.

W książkach i filmach bohaterowie zostawali przeniesieni do magicznej krainy w ubraniach, które mieli na sobie, albo całkowicie prześlizgiwali się przez kwestię pakowania. Simon czuł teraz, że media okradły go z kluczowych informacji. Powinien włożyć do torby noże kuchenne? Zabrać ze sobą toster, żeby naprędce sklecić z niego broń?

Simon nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego wybrał bezpieczne rozwiązanie: czystą bieliznę i T-shirty z dowcipnymi nadrukami. Przecież Nocni Łowcy muszą uwielbiać zabawne T-shirty, prawda? Wszyscy kochają zabawne T-shirty.

– Oj, kolego, nie wiem, co w akademii wojskowej pomyślą o T-shirtach ze sprośnymi żartami – odezwała się jego mama.

Simon odwrócił się trochę za szybko. Serce podeszło mu do gardła. Mama stała w progu ze skrzyżowanymi rękami. Na jej wiecznie stroskanej twarzy pojawiły się nowe zmarszczki wyrażające niepokój, ale przede wszystkim patrzyła na niego z miłością. Jak zawsze.

Tyle że w zupełnie innym zestawie wspomnień, do których Simon miał ledwie dostęp, został wampirem i matka wyrzuciła go z domu. To był jeden z powodów, dla których Simon wybierał się do Akademii Nocnych Łowców i zacisnąwszy zęby, okłamał matkę, że rozpaczliwie tego pragnie. Magnus Bane, czarownik o kocich oczach (Simon naprawdę znał czarownika o naprawdę kocich oczach), spreparował dla niego dokumenty, które przekonały matkę, że jej syn otrzymał stypendium w fikcyjnej akademii wojskowej.

Zrobił to wszystko, żeby nie musieć codziennie patrzeć jej w oczy i przypominać sobie, jak na niego patrzyła, kiedy się go bała, kiedy go nienawidziła. Kiedy go zdradziła.

– Myślę, że dość rozsądnie oceniłem swoje T-shirty – odpowiedział jej. – Jestem całkiem rozsądnym facetem. Nic zbyt bezczelnego dla wojskowych. Tylko rzetelny sprawdzony repertuar klasowego błazna. Zaufaj mi.

– Ufam ci, bo inaczej w ogóle bym cię nie puściła – powiedziała mama. Podeszła do niego i pocałowała go w policzek. Była zaskoczona i zraniona, kiedy się wzdrygnął, ale nie skomentowała tego. Nie w jego ostatni dzień w domu. Zamiast tego objęła go. – Kocham cię. Pamiętaj o tym.

Simon wiedział, że zachowuje się niesprawiedliwie. Matka wyrzuciła go, myśląc, że nie jest już tak naprawdę Simonem, ale nieczystym potworem, który nosi twarz jej syna. Nadal jednak czuł, że powinna była go rozpoznać i kochać bez względu na wszystko. Nie potrafił zapomnieć o tym, co zrobiła.

Chociaż ona o tym zapomniała; chociaż dla niej i niemal wszystkich innych ludzi na świecie to nigdy się nie wydarzyło.

Dlatego musiał odejść.

Simon spróbował się rozluźnić w jej objęciach.

– Mam sporo na głowie – powiedział, zaciskając dłoń na ręce matki – ale postaram się o tym pamiętać.

Odsunęła się.

– Mam nadzieję. Na pewno wolisz, żeby to znajomi cię odwieźli?

Miała na myśli jego znajomych Nocnych Łowców (udawał, że to jego kumple z akademii wojskowej, którzy zachęcili go do wstąpienia). Ci znajomi byli drugim powodem, dla którego wyjeżdżał.

– Na pewno. Do widzenia, mamo. Kocham cię.

Mówił szczerze. Nigdy nie przestał jej kochać – w tym życiu czy innym.

„Kocham cię bezwarunkowo”, powiedziała jego matka raz albo dwa razy, kiedy był młodszy. „Tak właśnie kochają rodzice. Kocham cię bez względu na wszystko”.

Ludzie mówili takie rzeczy, nie biorąc pod uwagę potencjalnych koszmarnych scenariuszy ani przerażających sytuacji, gdy cały świat się zmienia i miłość umyka. Nigdy nie przyszłoby im do głowy, że miłość zostanie poddana próbie i zawiedzie.

Rebecca przysłała mu kartkę z napisem „POWODZENIA, ŻOŁNIERZYKU!”. Simon pamiętał objęcia siostry i jej czuły głos w uchu, nawet kiedy wyrzucono go z własnego domu i zagrodzono mu wejście na każdy możliwy sposób. Kochała go nawet wtedy. To już było coś, ale to nie wystarczyło.

Nie mógł tu zostać uwięziony między dwoma światami i dwoma kompletami wspomnień. Musiał uciec. Musiał odejść i zostać bohaterem, jakim już raz się okazał. Wtedy to wszystko nabierze sensu, zyska jakieś znaczenie. Na pewno przestanie go ranić.

Simon zawahał się przed założeniem torby na ramię i opuszczeniem domu. Włożył kartkę od siostry do kieszeni. Opuszczał dom, żeby zacząć nowe dziwne życie, ale zabierze ze sobą jej miłość, jak już raz to zrobił.

* * *

Simon miał spotkać się z przyjaciółmi, chociaż żadne z nich nie wybierało się do Akademii. Zgodził się zajrzeć do Instytutu i pożegnać przed wyjazdem.

Kiedyś potrafił sam przeniknąć wzrokiem czary ochronne, ale teraz musiał mu w tym pomóc Magnus. Simon spojrzał na dziwną, imponującą budowlę Instytutu, przypominając sobie z niepokojem, że mijał już kiedyś to miejsce i widział tylko opuszczony budynek. To jednak było w innym życiu. Przypomniał sobie jakiś wyjątek z Biblii o dzieciach, które widzą świat przez zabrudzoną szybę, a dorastanie oznacza coraz wyraźniejsze postrzeganie. Widział Instytut całkiem dobrze: imponującą budowlę, która wznosiła się nad nim wysoko. To był jeden z tych budynków, który zaprojektowano tak, żeby ludzie czuli się jak mrówki. Simon pchnął zdobioną filigranami furtkę, przeszedł wąską ścieżką, która kluczyła wokół budowli i znalazł się na terenie Instytutu.

Za otaczającymi Instytut murami jakimś cudem (zważywszy na bliskość nowojorskiej alei) pięknie rozkwitał ogród. Znajdowały się tam imponujące kamienne ścieżki i ławeczki, a nawet posąg anioła, który przyprawiał Simona, fana „Doktora Who”, o rozstrój nerwowy. Anioł właściwie nie płakał, ale był zdecydowanie zbyt przygnębiony jak na gust Simona.

Na kamiennej ławce pośrodku ogrodu siedzieli Magnus Bane i Alec Lightwood, Nocny Łowca, który był wysoki, ciemnowłosy, całkiem silny i milczący (przynajmniej w towarzystwie Simona). Magnus był za to rozmowny, miał wspomniane wcześniej kocie oczy i magiczne moce, a w tej chwili nosił obcisły T-shirt w paski zebry z różowymi akcentami. Magnus i Alec spotykali się od pewnego czasu; Simon domyślał się, że Magnus jest w stanie rozmawiać za nich obu.

Za Magnusem i Alekiem koło kamiennego muru stały Isabelle i Clary. Isabelle opierała się o mur ogrodowy i patrzyła w dal. Wyglądała, jakby właśnie pozowała do niewiarygodnie wytwornego zdjęcia. Z drugiej strony ona zawsze tak wyglądała. Na tym polegał jej talent. Clary zaś uparcie patrzyła jej w twarz, coś mówiąc. Simon uważał, że Clary w końcu postawi na swoim i zmusi Isabelle do uważnego słuchania. Na tym z kolei polegał talent Clary.

Na ich widok serce go zabolało. Patrzenie na Clary i Isabelle wywoływało tępy i nieprzerwany ból.

Zamiast tego więc rozejrzał się za swoim przyjacielem Jace’em, który klęczał samotnie w przerośniętej trawie i ostrzył krótkie ostrze na kamieniu. Simon uznał, że Jace ma pewnie powód, żeby się tym zajmować, albo po prostu wiedział, że świetnie się przy tym prezentuje. On i Isabelle mogliby razem zapozować do rozkładówki w „Twardzielu Miesiąca”.

Wszyscy się zebrali. Tylko dla niego.

Simon poczułby się zaszczycony i kochany, gdyby nie czuł się tak dziwnie, ponieważ zachował tylko kilka urywków wspomnień, z których wynikało, że zna tych ludzi, a zyskał całe życie wspomnień, z których wynikało, że to uzbrojeni i nadmiernie zasadniczy nieznajomi. Z rodzaju tych, jakich człowiek woli unikać w środkach publicznego transportu.

To dorośli z Instytutu i Clave, rodzice Isabelle i Aleca oraz inni ludzie zasugerowali, że jeśli Simon chce zostać Nocnym Łowcą, powinien wstąpić do Akademii. Po raz pierwszy od dziesięcioleci uczelnia otwierała podwoje, żeby powitać nowych uczniów, którzy uzupełniliby niedawno zdziesiątkowane szeregi Nocnych Łowców.

Clary nie podobał się ten pomysł. Isabelle nie wypowiedziała ani słowa na ten temat, ale Simon wiedział, że jej też się to nie podoba. Jace argumentował, że sam doskonale poradzi sobie z wyszkoleniem Simona w Nowym Jorku. Zaoferował nawet, że wszystkim zajmie się osobiście i dopilnuje, żeby Simon dogonił w szkoleniu Clary. Simon uznał, że to wzruszające i że musieli bardziej się zbliżyć z Jace’em, niż to pamiętał, ale prawda była taka, że nie chciał zostać w Nowym Jorku.

Nie chciał zostać w ich towarzystwie. Wątpił, żeby był w stanie znieść nieustanny wyraz ich twarzy, zwłaszcza Isabelle i Clary, wyrażający zawiedzione oczekiwania. Za każdym razem, kiedy go widzieli, rozpoznawali go i spodziewali się po nim różnych rzeczy. A on za każdym razem miał pustkę w głowie. Zupełnie jakby patrzył na kogoś, kto kopie w miejscu, o którym wie, że ukrył w nim coś cennego, kopie i kopie, aż zda sobie sprawę, że cokolwiek tam było, przepadło. Mimo to nadal kopie, bo sama myśl, że to utracił, jest zbyt okropna, a zawsze pozostaje jakaś nadzieja.

Nadzieja.

To on był zaginionym skarbem. To z nim wiązano nadzieje. I nienawidził tego. To był sekret, który próbował przed nimi ukryć, i wiecznie bał się, że go zdradzi.

Musi tylko przeżyć to ostatnie pożegnanie, a potem będzie przebywał z dala od nich, dopóki mu się nie poprawi, dopóki nie zbliży się do osoby, którą naprawdę chcieli widzieć. Wtedy nie będą nim rozczarowani, a on będzie ich znał. Odnajdzie tu swoje miejsce.

Nie chciał od razu powiadamiać całej grupy o swoim przyjściu. Zamiast tego podszedł chyłkiem do Jace’a.

– Cześć – powiedział.

– O – rzucił beztrosko Jace, jakby wcale nie czekał w ogrodzie właśnie po to, żeby zobaczyć się z Simonem. Zerknął na niego mimochodem i zaraz odwrócił wzrok. – To ty.

Jace specjalizował się w niewymuszonej swobodzie i luzie. Simon przypuszczał, że kiedyś musiał to rozumieć i lubić.

– Słuchaj, pomyślałem, że nie będę miał już okazji o to zapytać. Ty i ja – zagadnął go Simon – byliśmy całkiem blisko, co?

Jace patrzył na niego przez chwilę z bardzo nieruchomą twarzą, a potem poderwał się energicznie i odpowiedział:

– Zdecydowanie. Byliśmy dosłownie tak. – Skrzyżował palce. – A właściwie bardziej tak. – Spróbował skrzyżować palce raz jeszcze. – Początkowo istniało pewne napięcie, jak może sobie później przypomnisz, ale wszystko się wyklarowało, kiedy przyszedłeś do mnie i wyznałeś, że walczysz ze zżerającą cię zazdrością z powodu mojego, tu przytoczę twoje własne słowa, „olśniewającego wyglądu i nieodpartego czaru”.

– Tak powiedziałem?

Jace poklepał go po ramieniu.

– Pewnie, stary. Doskonale to pamiętam.

– No dobra, jak wolisz. Rzecz w tym, że... Alec jest zawsze przy mnie bardzo milczący – powiedział Simon. – Jest nieśmiały. Czy wkurzyłem go i o tym nie pamiętam? Wolałbym uporządkować pewne sprawy przed wyjazdem.

Twarz Jace’a znowu znieruchomiała w osobliwy sposób.

– Cieszę się, że mnie zapytałeś – odpowiedział w końcu. – Tu chodzi o coś więcej. Dziewczyny nie chciały, żebym ci mówił, ale prawda jest taka...

– Jace, nie zagarniaj go tylko dla siebie – wtrąciła się Clary.

Odezwała się stanowczo, jak to ona, a Jace odwrócił się, reagując na jej słowa tak jak zawsze – w sposób, w jaki nie reagował na niczyje inne. Clary podeszła do nich, a Simon znowu poczuł ból w piersi na widok jej rudych włosów. Clary była taka drobna.

W czasie jednego z niefortunnych treningów, kiedy Simon został odesłany na ławkę z powodu skręconego nadgarstka, widział, jak Jace cisnął nią o ścianę. A ona natychmiast odpowiedziała kontratakiem.

Mimo to Simon nadal miał wrażenie, że trzeba ją chronić. To uczucie było szczególnie przerażające, bo nie stały za nim żadne wspomnienia. Simon czuł się jak wariat, żywiąc różne uczucia do nieznajomych, kiedy jego emocji nie popierały w dostatecznym stopniu doświadczenia, do których mógłby się odwołać. A jednocześnie wiedział, że za mało czuje i wyraża. Wiedział, że nie daje im tego, czego chcą.

Clary nie potrzebowała ochrony, ale gdzieś w Simonie żyło widmo chłopca, który zawsze chciał jej bronić. A pozostając blisko, lecz nie potrafiąc być dla niej kimś takim, tylko ją ranił.

Wspomnienia wracały, czasem napływały w przygniatającym i przerażającym natłoku, ale zwykle były to tylko maleńkie odpryski, fragmenty układanki, z których Simon ledwie wychwytywał jakiś sens. W jednym z takich urywków szedł do szkoły z Clary; jej dłoń była maleńka, a jego niewiele większa. Czuł się jednak wtedy duży, duży i dumny, i odpowiedzialny za nią. Przyrzekał wtedy sobie, że jej nie zawiedzie.

– Cześć, Simon – powiedziała teraz.

Jej oczy lśniły od łez, a Simon wiedział, że to jego wina.

Wziął ją za rękę, drobną, ale stwardniałą od broni i rysowania. Chciałby znowu uwierzyć, że to ktoś, kogo może chronić, nawet jeśli wiedział, że ona tego nie potrzebuje.

– Cześć, Clary. Uważaj na siebie. Wiem, że potrafisz o siebie zadbać. – Zamilkł. – I uważaj na Jace’a, tego biednego, bezradnego blondyna.

Jace wykonał obsceniczny gest, który wydawał się Simonowi znajomy, więc wiedział, że to coś typowego dla nich dwóch. Jace pośpiesznie opuścił rękę, kiedy Catarina Loss wyszła z Instytutu.

Była czarownicą, jak Magnus, i jego przyjaciółką, ale zamiast kocich oczu miała niebieską skórę. Simon miał wrażenie, że nie przepada za nim szczególnie. Może czarownicy lubią tylko innych czarowników.

Chociaż Magnus najwyraźniej bardzo lubił Aleca.

– Cześć – powiedziała Catarina. – Gotowy do drogi?

Simon od tygodni nie mógł doczekać się tej chwili, ale teraz, kiedy nadeszła, panika chwyciła go za gardło.

– Prawie. Jeszcze sekundkę.

Skinął głową do Aleca i Magnusa, którzy odpowiedzieli tym samym. Czuł, że najpierw musi załagodzić konflikt między nim i Alekiem, zanim pozwoli sobie na coś więcej.

– Cześć, chłopaki, dzięki za wszystko.

– Uwierz mi, nawet częściowe uwolnienie cię od tego faszystowskiego czaru to dla mnie sama przyjemność – odpowiedział Magnus, unosząc rękę. Miał na palcach dużo pierścionków, które zabłysły w wiosennym słońcu.

Simon pomyślał, że na pewno oślepia swoich wrogów nie tylko magicznymi mocami, ale i błyskotkami.

Alec tylko skinął głową.

Simon pochylił się i objął Clary, chociaż to tylko pogłębiło ból w jego piersi. Jej dotyk i zapach wydawały się zarazem znajome i obce; sprzeczne informacje docierały do jego mózgu i ciała. Starał się nie objąć jej za mocno, chociaż ona właśnie to robiła. Właściwie to miażdżyła mu żebra. Nie miał nic przeciwko.

Kiedy ją wypuścił, odwrócił się i uściskał Jace’a. Clary patrzyła ze łzami spływającymi po policzkach.

– Rety – stęknął Jace, sprawiając wrażenie kompletnie zaskoczonego, ale poklepał go szybko po plecach.

Simon domyślał się, że pewnie zwykle robili żółwika albo coś podobnego. Nie wiedział, jak kumplują się wojownicy. Eric przepadał za uściskami. Simon uznał jednak, że to pewnie dobrze zrobi Jace’owi, więc na dokładkę zmierzwił mu włosy i dopiero wtedy się odsunął.

Potem zebrał się na odwagę, odwrócił się i podszedł do Isabelle.

Była ostatnią osobą, z którą musiał się pożegnać; to będzie najtrudniejsze pożegnanie. Nie przypominała Clary, która nie kryła łez, ani pozostałych, którym przykro było się żegnać, ale zasadniczo pogodzili się z jego wyjazdem. Sprawiała wrażenie bardziej obojętnej niż inni, tak obojętnej, że Simon wiedział, że to tylko poza.

– Wrócę – powiedział.

– Nie wątpię – odpowiedziała Isabelle, patrząc w dal ponad jego ramieniem. – Mam wrażenie, że zawsze wracasz.

– A kiedy już wrócę, będę świetny.

Simon złożył obietnicę, nie mając pewności, czy zdoła jej dotrzymać. Czuł, że powinien powiedzieć coś więcej. Wiedział, że ona chce, żeby wrócił do niej taki, jaki był kiedyś, lepszy niż teraz.

Isabelle wzruszyła ramionami.

– Nie zamierzam siedzieć i czekać na ciebie, Simonie Lewisie.

Tak jak maska obojętności, tak samo te słowa zabrzmiały jak obietnica czegoś całkowicie przeciwnego. Simon patrzył na nią przez chwilę. Była tak przytłaczająco piękna i imponująca, że ledwie był w stanie to ogarnąć. Z trudem wierzył w którekolwiek ze swoich nowych wspomnień, ale myśl, że Isabelle Lightwood mogła być jego dziewczyną, wydawała się znacznie bardziej niewiarygodna niż fakt, że wampiry naprawdę istnieją i Simon był kiedyś jednym z nich. Nie miał pojęcia, jakim cudem sprawił, że Isabelle poczuła coś do niego, nie wiedział zatem, co zrobić, żeby znowu to poczuła. Równie dobrze można by go poprosić, żeby zaczął latać. W ciągu kilku miesięcy, odkąd zjawiła się u niego z Magnusem i zwrócili mu tyle wspomnień, ile zdołali, raz poszli we dwoje potańczyć, dwa razy zaprosił ją na kawę, ale to nie wystarczyło. Za każdym razem Isabelle obserwowała go uważnie i wyczekująco, licząc na jakiś cud, o którym wiedział, że nie jest w stanie go dokonać. To znaczyło, że przez cały czas w jej towarzystwie nie potrafił wykrztusić słowa, bo był przekonany, że powie coś niewłaściwego i wszystko popsuje.

– W porządku – odpowiedział. – Cóż, będzie mi ciebie brakować.

Isabelle wyciągnęła nagle rękę i go przytrzymała. Nadal na niego nie patrzyła.

– Gdybyś mnie potrzebował, zjawię się – powiedziała i puściła go.

– W porządku – powtórzył Simon i wrócił do Catariny Loss, która tworzyła Bramę do Idrisu, krainy Nocnych Łowców.

Pożegnanie było tak bolesne, niezręczne i wyczekiwane, że nie był w stanie docenić niesamowitości faktu, że właśnie na jego oczach ktoś posługuje się magią.

Pomachał na pożegnanie wszystkim ludziom, których ledwie znał i mimo to ich kochał. Miał nadzieję, że nie widzą, z jaką ulgą odchodzi.

* * *

Simon pamiętał strzępki obrazów z Idrisu – wieże, więzienie, surowe twarze i krew na ulicach – ale te wspomnienia pochodziły z miasta Alicante.

Tym razem znalazł się poza miastem. Stał wśród bujnego krajobrazu, mając po jednej stronie dolinę, a po drugiej łąki. W promieniu wielu mil nie widział niczego poza różnymi odcieniami zieleni. Jasnozielone połacie łąk ciągnęły się jedna za drugą aż do krystalicznego blasku na horyzoncie – Miasta Szkła, którego wieże płonęły w słońcu. Po drugiej stronie rozciągały się szmaragdowe głębiny lasu, ciemnozielona obfitość spowita w cienie. Czubki drzew stroszyły się na wietrze jak zielonkawe pióra.

Catarina rozejrzała się, potem zrobiła krok i stanęła na samej krawędzi doliny. Simon poszedł za nią, a wtedy cienie spowijające las uniosły się jak welon.

Nagle znaleźli się na terenach, które Simon rozpoznał jako place treningowe, połacie pustej przestrzeni otoczonej ogrodzeniami. Oznaczenia miejsc, po których Nocni Łowcy biegali lub z których rzucali, wryły się w ziemię tak mocno, że Simon widział je nawet ze sporej odległości. Pośrodku placów treningowych i w samym sercu lasu, niczym klejnot, dla którego reszta otoczenia stanowi tylko tło, wznosił się wysoki szary budynek z wieżami i iglicami. Simon nagle zaczął szukać architektonicznych terminów takich jak przypora, żeby opisać sposób, w jaki kamień mógł przybrać kształt jaskółczych skrzydeł i podtrzymywać dach. W samym centrum fasady znajdowało się okno z witrażem. Na pociemniałym ze starości obrazie nadal był widoczny anioł z mieczem, niebiański i zaciekły.

– Witaj w Akademii Nocnych Łowców – powiedziała łagodnym głosem Catarina Loss.

Zaczęli razem schodzić. W pewnym momencie Simon poślizgnął się w tenisówkach na miękkiej, kruszącej się ziemi i Catarina musiał złapać go za kurtkę, żeby się nie przewrócił.

– Mam nadzieję, że zabrałeś jakieś turystyczne buty, mieszczuchu.

– Nie zabrałem ze sobą nawet turystycznych sznurówek – odpowiedział Simon.

Od początku wiedział, że źle się spakował. Instynkt dobrze mu podpowiadał, ale też nieszczególnie pomógł.

Catarina pewnie rozczarowana widocznym brakiem inteligencji Simona milczała, kiedy szli w cieniu konarów, w zielonym zmierzchu wśród drzew. W końcu las się przerzedził i światło słoneczne znowu wypełniło przestrzeń wokół nich, a w oddali przed nimi zamajaczyła Akademia Nocnych Łowców. W miarę jak się zbliżali, Simon zaczął dostrzegać pewne niedoskonałości budowli, których nie zauważył, kiedy w pierwszej chwili oniemiał z wrażenia i znajdował się daleko. Jedna z wysokich, smukłych wież pochylała się pod niepokojącym kątem. W łukach znajdowały się ogromne ptasie gniazda, a w kilku oknach trzepotały pajęczyny, długie i gęste jak zasłony. Jeden z paneli w witrażu przepadł i w miejscu oka anioła ziała czarna dziura, przez co wyglądało to, jakby anioł trudnił się piractwem.

Wszystkie te spostrzeżenia napełniły Simona złymi przeczuciami.

Przed Akademią pod spojrzeniem anioła-pirata kręcili się jacyś ludzie. Wysoka kobieta o grzywie jasnorudych włosów, a za nią dwie dziewczyny, które Simon wziął za uczennice Akademii. Obie wyglądały na jego rówieśniczki.

Gałązka pękła pod stopą Simona i wszystkie trzy spacerujące kobiety się obejrzały. Jasnoruda natychmiast rzuciła się do działania – popędziła do Catariny i wpadła na nią, jakby ta była jej dawno zaginioną niebieską siostrą. Złapała ją za ramiona, a Catarina sprawiała wrażenie wyjątkowo wzburzonej.

– Pani Loss, dzięki niech będą Aniołowi, że się pani zjawiła! – wykrzyknęła. – Panuje tu chaos, absolutny chaos!

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Opowieści z Akademii Nocnych Łowców

Подняться наверх