Читать книгу Miasto Kości - Cassandra Clare - Страница 10
2 Sekrety i kłamstwa
ОглавлениеCiemny książę siedział na czarnym rumaku, za nim powiewała sobolowa peleryna. Złoty diadem spinał jego złote loki, przystojna twarz była ogarnięta szałem bitwy, a...
– A jego ręka wyglądała jak bakłażan – mruknęła ze złością Clary.
Rysunek po prostu jej nie wychodził. Z westchnieniem wydarła następną kartkę ze szkicownika, zmięła ją i cisnęła w pomarańczową ścianę sypialni. Podłoga już była zasłana kulkami papieru – wyraźny znak, że twórcze soki nie płyną w niej tak, jak by sobie życzyła. Po raz tysięczny żałowała, że nie jest taka jak matka. Wszystko, co Jocelyn rysowała, malowała albo szkicowała, zawsze było piękne i najwyraźniej osiągnięte bez wysiłku.
Clary zdjęła słuchawki, przerywając w połowie piosenkę Stepping Razor, i pomasowała bolące skronie. Dopiero wtedy usłyszała głośny, przenikliwy dźwięk telefonu rozbrzmiewający w całym mieszkaniu. Rzuciła szkicownik na łóżko i pobiegła do salonu, gdzie na stoliku przy drzwiach stał czerwony aparat w stylu retro.
– Czy to Clarissa Fray? – Głos po drugiej stronie linii brzmiał znajomo, ale nie od razu go rozpoznała.
Clary nerwowo zaczęła nawijać kabel na palec.
– Taaak?
– Cześć, jestem jednym tych z chuliganów z nożami, których spotkałaś zeszłej nocy w Pandemonium. Obawiam się, że zrobiłem na tobie złe wrażenie, i mam nadzieję, że dasz mi szansę, żeby to naprawić...
– Simon! – Clary odsunęła słuchawkę od ucha, kiedy przyjaciel wybuchnął śmiechem. – To wcale nie jest zabawne!
– Oczywiście, że jest. Po prostu tego nie dostrzegasz.
– Głupek. – Clary z westchnieniem oparła się o ścianę. – Nie śmiałbyś się, gdybyś tu był, kiedy wczoraj wróciłam.
– Dlaczego?
– Moja mama. Nie była zadowolona, że wróciliśmy tak późno. Wkurzyła się. Było nieprzyjemnie.
– A czy to nasza wina, że był taki ruch! – zaprotestował Simon. Jako najmłodszy z trójki dzieci czujnie reagował na wszelką rodzinną niesprawiedliwość.
– Tak, jasne, ale ona nie widzi tego w ten sposób. Rozczarowałam ją, zawiodłam, sprawiłam, że się niepokoiła, bla, bla, bla. Jestem zmorą jej życia. – Z lekkimi wyrzutami sumienia Clary naśladowała sposób mówienia matki.
– Więc masz szlaban? – domyślił się Simon.
Mówił dość głośno. Clary słyszała w tle gwar głosów, kilka przekrzykujących się osób. Skrzywiła się, słysząc donośny brzęk talerzy.
– Jeszcze nie wiem. Mama i Luke wyszli rano. Jeszcze nie wróciła. A tak przy okazji, gdzie jesteś? U Erica?
– Tak. Właśnie skończyliśmy ćwiczyć. Eric czyta dzisiaj swoją poezję w Java Jones. – Simon mówił o kawiarni niedaleko mieszkania Clary, w której nieraz wieczorami grano żywą muzykę. – Cały zespół idzie, żeby dać mu wsparcie. Przyjdziesz?
– Jasne. – Clary się zawahała, szarpiąc nerwowo kabel telefonu. – Zaczekaj. Jednak nie.
– Zamknijcie się, chłopaki, dobra?! – wrzasnął Simon. Sądząc po tym, jak słabo go słyszała, Clary domyśliła się, że trzyma słuchawkę z dala od ust. Chwilę później spytał zaniepokojonym tonem: – To miało znaczyć: tak czy nie?
– Nie wiem. – Clary przygryzła wargę. – Mama nadal jest na mnie zła za wczorajszą noc. Wolałabym nie wkurzyć jej jeszcze bardziej, nawet prosząc o coś. Jeśli mam wpakować się w kłopoty, nie chcę, żeby to się stało z powodu gównianych wierszy Erica.
– Daj spokój, nie są takie złe. – Eric był najbliższym sąsiadem Simona, znali się od dziecka. Nie przyjaźnili się ze sobą tak jak Simon i Clary, ale w pierwszej klasie liceum stworzyli zespół rockowy z jeszcze dwoma kolegami, Mattem i Kirkiem, i co tydzień ćwiczyli w garażu rodziców Erica. – Poza tym, to nie jest znów taka wielka prośba. Chodzi o wieczór poetycki w kawiarni tuż za rogiem. Nie zapraszam cię przecież na żadną orgię w Hoboken. Twoja mama też może przyjść, jeśli chce.
– Orgia w Hoboken!
Po tym okrzyku, prawdopodobnie Erica, ogłuszająco zadźwięczały talerze. Clary wyobraziła sobie matkę słuchającą jego poezji i zadrżała w duchu.
– Nie wiem. Jeśli wszyscy się tu zjawicie, nie będzie zachwycona.
– Więc przyjdę po ciebie sam i z resztą spotkamy się już na miejscu. Twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu. Ona mnie kocha.
Clary musiała się roześmiać.
– To świadectwo jej wątpliwego gustu, jeśli pytasz mnie o zdanie.
– Nikt cię nie pytał. – Simon rozłączył się pośród wrzasków swoich kumpli.
Clary odwiesiła słuchawkę i rozejrzała się po salonie. Było w nim pełno dowodów artystycznych ciągot matki: od ręcznie robionych aksamitnych poduszek rozrzuconych po ciemnoczerwonej sofie po ściany obwieszone obrazami w ramach, głównie pejzażami, które przedstawiały kręte ulice śródmieścia Manhattanu oświetlone złotym światłem, zimowe sceny z Prospect Park, szare sadzawki pokryte koronkową warstewką białego lodu.
Na półce nad kominkiem stało zdjęcie ojca Clary oprawione w ramki. Zamyślonego jasnowłosego mężczyzny w wojskowym mundurze, z widocznymi śladami zmarszczek mimicznych w kącikach oczu. Był żołnierzem służącym za granicą. Jocelyn trzymała kilka jego medali w małej szkatułce stojącej przy łóżku. Po tym, jak Jonathan Clark wpadł samochodem na drzewo niedaleko Albany i zmarł jeszcze przed narodzinami córki, były dla Clary jedyną pamiątką po ojcu.
Po jego śmierci Jocelyn wróciła do panieńskiego nazwiska. Nigdy nie mówiła o mężu, ale na nocnej szafce trzymała szkatułkę z jego wygrawerowanymi inicjałami J.C. Oprócz medali było w niej parę fotografii, obrączka ślubna i pojedynczy pukiel jasnych włosów. Czasami Jocelyn otwierała pudełko, bardzo delikatnie brała w ręce lok, trzymała go przez chwilę i chowała z powrotem.
Chrobot klucza obracającego się w zamku drzwi wejściowych wyrwał Clary z zamyślenia. Pospiesznie rzuciła się na sofę i udawała, że jest pogrążona w lekturze jednej z książek w miękkich okładkach, których stos matka zostawiła na stole.
Jocelyn uważała czytanie za uświęcony sposób spędzania czasu i zwykle nie przerywała córce nawet po to, żeby na nią nakrzyczeć.
Drzwi otworzyły się z impetem i do mieszkania wszedł tyczkowaty mężczyzna obładowany wielkimi prostokątami tektury. Kiedy je rzucił na podłogę, Clary zobaczyła, że są to kartonowe pudła złożone na płasko. Luke wyprostował się i odwrócił do niej z uśmiechem.
– Cześć, wuj... cześć, Luke – powiedziała Clary.
Jakiś rok temu poprosił ją, żeby przestała mówić do niego wujku, bo czuł się przez to staro albo jak bohater Chaty wuja Toma. Poza tym przypomniał jej delikatnie, że nie jest jej krewnym, tylko bliskim przyjacielem matki, który zna ją od chwili narodzin.
– Gdzie mama?
– Parkuje samochód – odparł Luke, przeciągając się z westchnieniem. Był w swoim zwykłym stroju: starych dżinsach i flanelowej koszuli. Na nosie miał przekrzywione okulary w złotych oprawkach. – Przypomnij mi jeszcze raz, dlaczego w tym budynku nie ma windy?
– Bo jest stary, ale ma duszę – odparła natychmiast Clary, na co Luke zareagował szerokim uśmiechem. – Po co te pudła?
Uśmiech zniknął z twarzy Luke’a.
– Twoja matka chce zapakować parę rzeczy – wyjaśnił, unikając jej wzroku.
– Jakich rzeczy? – zainteresowała się Clary.
Luke machnął ręką.
– Tych, które walają się po całym domu. Zawadzają. Wiesz, że ona nigdy niczego nie wyrzuca. Co robisz? Uczysz się? – Wyjął książkę z jej ręki i przeczytał na głos: – „Świat nadal zaludniają owe pstre istoty, z których zrezygnowała bardziej trzeźwa filozofia. We śnie i na jawie nadal okrążają go wróżki i chochliki, duchy i demony...”*. – Opuścił książkę i spojrzał na Clary znad okularów. – To do szkoły?
* Złota gałąź James George Frazer (tłum. Henryk Krzeczkowski), PIW 1971.
– Złota gałąź? Nie. Przecież jeszcze są wakacje. – Clary odebrała mu książkę. – To mojej mamy.
– Tak czułem.
Clary odłożyła książkę na stół.
– Luke?
– Hm? – Już zapomniał o książce i teraz grzebał w torbie z narzędziami stojącej przy kominku. – A, jest. – Wyjął rolkę pomarańczowej plastikowej taśmy i spojrzał na nią z wielką satysfakcją.
– Co byś zrobił, gdybyś zobaczył coś, czego nikt inny nie widział?
Taśma wypadła mu z ręki i uderzyła o kaflowy kominek. Luke ukląkł, żeby ją podnieść. Nie patrzył na Clary.
– Chodzi ci o to, że gdybym był jedynym świadkiem zbrodni czy coś takiego?
– Nie. Mam na myśli sytuację, kiedy wokół było pełno ludzi, a tylko ty coś zobaczyłeś. Jakby to było niewidzialne dla wszystkich oprócz ciebie.
Luke się zawahał, nadal klęcząc z rolką taśmy w ręce.
– Wiem, że to brzmi wariacko, ale... – ciągnęła Clary nerwowym tonem.
Luke spojrzał na nią. Jego oczy były bardzo niebieskie za szkłami okularów.
– Clary, jesteś artystką jak twoja matka, co oznacza, że widzisz świat inaczej niż przeciętni ludzie. To twój dar, dostrzegać piękno i grozę w zwyczajnych rzeczach. On nie czyni cię wariatką... Po prostu jesteś inna i nie ma w tym nic złego.
Clary podciągnęła nogi i oparła brodę na kolanach. Oczami wyobraźni ujrzała magazyn, złoty bat Isabelle, niebieskowłosego chłopca miotającego się w śmiertelnych drgawkach i płowe oczy Jace’a. Piękno i groza.
– Myślisz, że gdyby żył mój tata, też byłby artystą?
Luke wyglądał na zaskoczonego, ale zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do pokoju weszła matka Clary, stukając obcasami na wypolerowanej drewnianej podłodze. Wręczyła przyjacielowi kluczyki od samochodu i spojrzała na córkę.
Jocelyn Fray była szczupłą, drobną kobietą o rudych włosach, ciemniejszych o kilka odcieni niż włosy Clary i dwa razy dłuższych. Teraz miała je zebrane w kok, przebity grafitową szpilką. Na lawendową bawełnianą koszulkę włożyła kombinezon poplamiony farbą, a do tego brązowe buty turystyczne o podeszwach umazanych farbą olejną.
Ludzie zawsze mówili Clary, że wygląda zupełnie jak matka, ale ona nie dostrzegała podobieństwa. Tylko figury miały identyczne: obie szczupłe, o małych piersiach i wąskich biodrach. Clary wiedziała, że nie jest taka piękna jak Jocelyn. Żeby uchodzić za piękność, trzeba być smukłą i wysoką. Dziewczyna niska, mierząca niewiele ponad pięć stóp wzrostu, może co najwyżej liczyć na określenie „ładna”. Nie śliczna czy piękna, tylko ładna. A jeśli dorzucić do tego marchewkowe włosy i piegowatą twarz, jest jak Raggedy Ann przy lalce Barbie.
Jocelyn miała wdzięczny nawet sposób chodzenia i na ulicy większość ludzi odwracała się, żeby na nią popatrzeć. Clary natomiast potykała się o własne stopy. Ludzie odwrócili się za nią tylko raz, kiedy przeleciała obok nich, spadając ze schodów.
– Dzięki, że wniosłeś pudła – powiedziała Jocelyn, uśmiechając się do przyjaciela. Kiedy Luke nie odwzajemnił uśmiechu, żołądek Clary wykonał lekki podskok; najwyraźniej coś się działo. – Przepraszam, że tyle czasu zabrało mi znalezienie miejsca. W parku jest dzisiaj chyba z milion ludzi...
– Mamo? – przerwała jej córka. – Po co są te pudła?
Jocelyn przygryzła wargę. Luke ponaglił ją, wskazując wzrokiem na Clary. Matka nerwowym ruchem odgarnęła pasmo włosów za ucho i usiadła obok niej na sofie.
Z bliska Clary zobaczyła, jak bardzo matka jest zmęczona. Pod oczami miała wielkie sińce, wargi blade z niewyspania.
– Chodzi o zeszłą noc? – zapytała Clary.
– Nie – rzuciła Jocelyn pospiesznie, ale po chwili wahania przyznała: – Może trochę. Nie powinnaś postępować tak jak wczoraj, sama wiesz.
– Już przeprosiłam. O co chodzi? Mam szlaban?
– Nie masz szlabanu. – W głosie matki brzmiało wyraźne napięcie. Spojrzała na Luke’a, ale on pokręcił głową.
– Powiedz jej, Jocelyn.
– Możecie nie rozmawiać ze sobą tak, jakby mnie tu nie było? – rozgniewała się Clary. – Dowiem się wreszcie, o co chodzi? Co masz mi powiedzieć?
Jocelyn westchnęła ciężko.
– Jedziemy na wakacje.
Twarz Luke’a była bez wyrazu, jak odbarwione płótno.
– Więc w czym rzecz? – Clary pokręciła głową i oparła się o poduszki. – Jedziecie na wakacje? Nie rozumiem, o co tyle zamieszania?
– Rzeczywiście nie rozumiesz. Miałam na myśli, że jedziemy na wakacje wszyscy troje: ty, ja i Luke. Na farmę.
– Aha. – Clary spojrzała na Luke’a, ale on wyglądał przez okno, z zaciśniętymi ustami i rękoma skrzyżowanymi na piersi. Ciekawe, co go tak zdenerwowało. Przecież uwielbiał starą farmę w północnej części stanu Nowy Jork. Sam ją kupił, odremontował przed dziesięciu laty i jeździł tam, kiedy tylko mógł. – Na jak długo?
– Do końca lata – odparła Jocelyn. – Przyniosłam pudła na wypadek, gdybyś chciała spakować jakieś książki, przybory do malowania...
– Do końca lata? – Wzburzona Clary usiadła prosto. – Nie mogę, mamo. Mam swoje plany. Simon i ja zamierzaliśmy wydać przyjęcie na powitanie szkoły, umówiłam się na spotkania z moją grupą artystyczną i zostało mi jeszcze dziesięć lekcji u Tisch...
– Przykro mi z powodu Tisch. A pozostałe rzeczy można odwołać. Simon zrozumie, twoja grupa też.
Clary usłyszała ton nieustępliwości w głosie matki i zrozumiała, że mówi poważnie.
– Ale ja zapłaciłam za te lekcje. Oszczędzałam przez cały rok! Sama obiecałaś. – Odwróciła się do Luke’a. – Powiedz jej! Powiedz jej, że to niesprawiedliwe!
Luke nie odwrócił się od okna, ale mięsień na jego policzku drgnął.
– Ona jest twoją matką. To jej decyzja.
– Nie przyjmuję takiego tłumaczenia. – Clary zwróciła się do matki: – Dlaczego?
– Muszę się stąd wyrwać. – Kąciki ust Jocelyn drżały. – Potrzebuję spokoju i ciszy, żeby malować. I z pieniędzmi ostatnio jest krucho...
– Więc sprzedajmy trochę akcji taty – podsunęła gniewnym głosem Clary. – Zwykle tak robisz, prawda?
– To nie fair – żachnęła się matka.
– Posłuchaj, jeśli chcesz jechać, jedź. Ja tu zostanę. Mogę pracować, w Starbucksie albo gdzie indziej. Simon mówi, że tam zawsze przyjmują. Jestem wystarczająco dorosła, żeby zadbać o siebie...
– Nie! – Ostry ton Jocelyn sprawił, że Clary aż podskoczyła. – Oddam ci pieniądze za lekcje rysunku, ale jedziesz z nami. Nie masz wyboru. Jesteś za młoda, żeby zostać sama. Mogłoby ci się coś stać.
– Na przykład co? Co mogłoby mi się stać?
W tym momencie rozległ się trzask. Clary odwróciła się zaskoczona i zobaczyła, że Luke przewrócił jedno ze zdjęć oprawionych w ramki i opartych o ścianę. Wyraźnie zdenerwowany, odstawił je z powrotem na miejsce. Kiedy się wyprostował, usta miał zaciśnięte w wąską kreskę.
– Wychodzę – rzucił krótko.
Jocelyn przygryzła wargę.
– Zaczekaj. – Dogoniła go w przedpokoju, kiedy sięgał do klamki.
Clary obróciła się na sofie i zaczęła podsłuchiwać:
– ...Bane. Dzwoniłam do niego wiele razy przez ostatnie trzy tygodnie. Wciąż odzywała się automatyczna sekretarka. Podobno jest w Tanzanii. Co mam zrobić?
Luke pokręcił głową.
– Jocelyn, nie możesz wiecznie się do niego zwracać.
– Ale Clary...
– To nie Jonathan – syknął Luke. – Nie jesteś sobą, odkąd to się stało, ale Clary to nie Jonathan.
Co ma z tym wspólnego mój ojciec? – pomyślała ze zdziwieniem Clary.
– Przecież nie mogę trzymać jej w domu i nigdzie nie wypuszczać. Ona nigdy się z tym nie pogodzi.
– Oczywiście, że nie! – Luke był naprawdę rozgniewany. – Nie jest domowym zwierzątkiem, tylko nastolatką. Prawie dorosłą.
– Gdybyśmy wyjechały z miasta...
– Powiedz jej, Jocelyn. – Ton Luke’a był twardy. – Mówię poważnie. – Sięgnął do klamki.
W tym momencie drzwi się otworzyły, a Jocelyn wydała cichy okrzyk.
– Jezu! – krzyknął Luke.
– To tylko ja – odezwał się Simon. – Choć już mi mówiono, że podobieństwo jest uderzające. – Pomachał Clary od progu. – Jesteś gotowa?
Jocelyn odjęła rękę od ust i rzuciła oskarżycielsko:
– Simon, podsłuchiwałeś?
Chłopak zamrugał.
– Nie, po prostu akurat przyszedłem. – Przeniósł wzrok z pobladłej twarzy pani Fray na ponurą jej przyjaciela. – Coś się stało? Mam sobie iść?
– Nie przejmuj się – uspokoił go Luke. – Już skończyliśmy. – Przepchnął się obok gościa i z łoskotem zbiegł po schodach. Na dole zamknął z trzaskiem drzwi.
Simon stał w progu z niepewną miną.
– Mogę przyjść później – zaproponował. – Naprawdę. Nie ma sprawy.
– To mogłoby... – zaczęła Jocelyn, ale Clary już zerwała się z kanapy.
– Daj spokój, Simon. Wychodzimy. – Zdjęła torbę z wieszaka przy drzwiach, przewiesiła ją przez ramię i rzuciła matce gniewne spojrzenie. – Do zobaczenia, mamo.
Jocelyn przygryzła wargę.
– Clary, nie sądzisz, że powinnyśmy porozmawiać?
– Będziemy miały mnóstwo czasu na rozmowę „na wakacjach” – rzuciła Clary zgryźliwie i zauważyła z satysfakcją, że matka się wzdryga. – Nie czekaj na mnie. Wzięła Simona za ramię i pociągnęła go za drzwi.
Przyjaciel zatrzymał się i obejrzał z przepraszającą miną na matkę Clary, która stała w przedpokoju z ciasno splecionymi dłońmi, drobna i osamotniona.
– Do widzenia, pani Fray! – zawołał przez ramię. – Miłego wieczoru.
– Och, zamknij się, Simon – warknęła Clary i trzasnęła drzwiami, zagłuszając odpowiedź Jocelyn.
***
– Jezu, kobieto, nie wyrywaj mi ręki – zaprotestował Simon, kiedy Clary pociągnęła go w dół po schodach.
Przy każdym gniewnym kroku tupała zielonymi tenisówkami na drewnianych stopniach; torba obijała się jej o biodro. Spojrzała w górę, żeby sprawdzić, czy matka nie patrzy na nią groźnie z podestu, ale drzwi mieszkania były zamknięte.
– Przepraszam – bąknęła, puszczając nadgarstek przyjaciela.
Zatrzymała się u stóp schodów.
Kamienica z elewacją z piaskowca, jak większość na Park Slope, była kiedyś rezydencją bogatej rodziny. O dawnej świetności świadczyły spiralne schody, wyszczerbiona marmurowa posadzka w holu i duży świetlik w dachu. Teraz trzypiętrowy budynek Clary i jej matka dzieliły z lokatorką z dołu, starszą kobietą, która w swoim mieszkaniu świadczyła usługi parapsychologiczne. Prawie w ogóle nie wychodziła z domu, klienci też rzadko się pojawiali. Złota tabliczka na jej drzwiach głosiła: „Madame Dorothea, jasnowidz i prorokini”.
Zza uchylonych drzwi mieszkania sąsiadki napływał do holu intensywny zapach kadzidła. Ze środka dobiegał cichy szmer głosów.
– Miło widzieć, że interes kwitnie – rzucił Simon. – Trudno w dzisiejszych czasach o dobrego proroka.
– Musisz zawsze być sarkastyczny? – ofuknęła go Clary.
Przyjaciel zamrugał, wyraźnie zaskoczony.
– Myślałem, że lubisz, kiedy jestem dowcipny i ironiczny.
Clary już miała coś odpowiedzieć, kiedy drzwi Madame Dorothei otworzyły się szerzej i wyszedł przez nie wysoki mężczyzna o skórze barwy syropu klonowego, złotych oczach jak u kota i kręconych ciemnych włosach. Kiedy się uśmiechnął, błysnęły oślepiająco białe ostre zęby.
Clary zakręciło się w głowie. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zemdleje.
Simon zmierzył ją zaniepokojonym wzrokiem.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakbyś miała zasłabnąć.
– Co? – Clary popatrzyła na niego oszołomiona. – Nie, nic mi nie jest.
Ale przyjaciel nie pozwolił się zbyć.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Clary pokręciła głową. Nie dawało jej spokoju jakieś niejasne wspomnienie, jednak kiedy próbowała się skupić, rozpłynęło się jak pasmo mgły.
– Nic. Wydawało mi się, że widziałam kota Dorothei, ale to chyba było tylko złudzenie. – Dostrzegłszy zdziwione spojrzenie Simona, dodała obronnym tonem: – Od wczoraj nic nie jadłam. Trochę kręci mi się w głowie.
Simon objął ją.
– Chodź, zjemy coś.
***
– Po prostu nie mogę uwierzyć, że ona jest taka – powiedziała Clary po raz czwarty, końcem nacho zgarniając z talerza resztkę guacamole. Siedzieli w meksykańskiej knajpce, właściwie dziurze w ścianie zwanej Nacho Mama. – Jakby szlaban co drugi tydzień nie wystarczał, to teraz jeszcze resztę lata spędzę na wygnaniu.
– Wiesz, że twoja mama czasami taka się staje – pocieszył ją Simon. – Zależy, czy robi wdech, czy wydech. – Uśmiechnął się nad wegańskim burrito.
– Jasne, możesz sobie żartować, bo to nie ciebie ciągną Bóg wie gdzie na Bóg wie jak długo...
– Clary! – Simon przerwał jej tyradę. – To nie na mnie jesteś wściekła. A zresztą nie wyjeżdżasz na wieki.
– Skąd wiesz?
– Bo znam twoją mamę. Jesteśmy przyjaciółmi od... ilu?... od dziesięciu lat? Wiem, że ona czasami dziwnie się zachowuje, ale na pewno jej przejdzie.
Clary wzięła ostrą papryczkę z talerza i w zamyśleniu ugryzła kawałek.
– Naprawdę? To znaczy, myślisz, że naprawdę ją znasz? Czasami się zastanawiam, czy ktokolwiek ją zna.
– Nie bardzo rozumiem.
Clary wciągnęła z sykiem powietrze, żeby ostudzić żar w ustach.
– Ona nigdy nie mówi o sobie. Nic nie wiem o jej wcześniejszym życiu, o rodzinie ani o tym, jak poznała mojego tatę. Nie ma nawet zdjęć ślubnych. Zupełnie, jakby jej życie zaczęło się, kiedy mnie urodziła. I zawsze tak odpowiada, kiedy ją pytam.
– Och, jakie to słodkie. – Simon się skrzywił.
– Wcale nie. Raczej dziwne. Dziwne jest, że nic nie wiem o moich dziadkach. To znaczy, wiem, że rodzice mojego taty nie byli dla niej zbyt mili, ale czy rzeczywiście mogli być aż tacy źli? Co to za ludzie, którzy nie chcą nawet poznać własnej wnuczki?
– Może ona ich nienawidzi? – podsunął Simon. – Może byli agresywni albo coś w tym rodzaju? Skądś ma te blizny.
Clary wytrzeszczyła oczy.
– Co ma?
Simon przełknął wielki kęs burrito.
– Takie małe cienkie blizny. Na plecach i ramionach. Jak wiesz, widziałem twoją matkę w kostiumie kąpielowym.
– Nigdy nie zauważyłam żadnych blizn – oświadczyła Clary stanowczym tonem. – Chyba coś ci się przywidziało.
Simon popatrzył na nią i już miał coś powiedzieć, ale zabrzęczała jej komórka. Clary wyłowiła ją z torby, spojrzała na numer wyświetlony na ekranie i spochmurniała.
– To mama.
– Widzę po twojej minie. Porozmawiasz z nią?
– Nie teraz – odparła Clary. Kiedy telefon przestał dzwonić i włączyła się poczta głosowa, poczuła znajome wyrzuty sumienia. – Nie chcę się z nią kłócić.
– Zawsze możesz zostać u mnie – zaproponował Simon. – Jak długo zechcesz.
– Najpierw zobaczymy, czy już się trochę uspokoiła.
Choć Jocelyn siliła się na lekki ton, w jej głosie było słychać napięcie: „Kochanie, przepraszam, że tak nagle wyskoczyłam z planami wakacyjnymi. Przyjdź do domu, to porozmawiamy”.
Clary nie odsłuchała wiadomości do końca, tylko wyłączyła telefon. Czuła się jeszcze bardziej winna, ale jednocześnie nadal była zła na matkę.
– Chce pogadać.
– A ty chcesz z nią rozmawiać?
– Sama nie wiem. – Clary przesunęła dłonią po powiekach. – Naprawdę wybierasz się na ten wieczór poetycki?
– Obiecałem, że przyjdę.
Clary wstała od stolika.
– Więc pójdę z tobą. Zadzwonię do niej, jak się skończy.
Pasek torby zsunął się jej z ramienia. Simon poprawił go z roztargnieniem, przypadkiem muskając palcami jej nagą skórę.
Powietrze na dworze było tak przesiąknięte wilgocią, że Clary od razu skręciły się włosy, a Simonowi bawełniana koszulka przykleiła się do pleców.
– Coś nowego z zespołem? – spytała Clary. – Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, w tle słyszałam spory gwar.
Twarz przyjaciela pojaśniała.
– Wszystko idzie świetnie. Matt mówi, że zna kogoś, kto załatwi nam występ w Scarp Bar. Cały czas wybieramy nazwę.
– Tak? – Clary ukryła uśmiech. Zespół nie tworzył żadnej muzyki. Jego członkowie głównie siedzieli w salonie Simona i kłócili się o nazwę oraz logo kapeli. Clary czasami się zastanawiała, czy któryś z nich w ogóle gra na jakimś instrumencie. – Jakie są propozycje?
– Wahamy się między Spiskiem Morskich Warzyw a Pandą Twardą Jak Skała.
Clary potrząsnęła głową.
– Obie są okropne.
– Eric zaproponował Kryzys Krzesła Ogrodowego.
– Może Eric powinien zostać przy grach komputerowych.
– Ale wtedy musielibyśmy poszukać nowego perkusisty.
– Ach, więc Eric jest perkusistą? Myślałam, że po prostu wyciągał od ciebie pieniądze, a potem opowiadał dziewczynom w szkole, że jest w zespole, żeby zrobić na nich wrażenie.
– Wcale nie. Właśnie rozpoczął nowy rozdział w życiu. Ma dziewczynę. Chodzą ze sobą od trzech miesięcy.
– Czyli praktycznie są małżeństwem – skwitowała Clary, obchodząc parę z wózkiem, w którym siedziała mała dziewczynka z żółtymi plastikowymi spinkami we włosach i tuliła do siebie lalkę ze złoto-szafirowymi skrzydłami wróżki. Clary kątem oka zauważyła lekki ruch, jakby te skrzydła trzepotały. Pospiesznie odwróciła głowę.
– Co oznacza, że jestem ostatnim członkiem zespołu, który nie ma dziewczyny – ciągnął Simon. – A przecież o to w tym wszystkim chodzi. O zdobywanie dziewczyn.
– Myślałam, że chodzi o muzykę. – Na Berkeley Street jakiś mężczyzna z laską stanął jej na drodze. Clary czym prędzej uciekła od niego wzrokiem. Bała się, że jeśli będzie na kogoś zbyt długo patrzeć, nagle wyrosną mu skrzydła, dodatkowe ręce albo długie rozdwojone języki jak u węży. – Poza tym, kogo interesuje, czy masz dziewczynę?
– Mnie – odparł Simon ponuro. – Wkrótce w całej szkole zostaną tylko dwaj samotni mężczyźni: ja i nasz woźny Wendell. A on cuchnie środkiem do mycia szyb.
– Przynajmniej wiesz, że nadal jest wolny.
Simon spiorunował ją wzrokiem.
– To nie jest zabawne, Fray.
– Zawsze zostaje ci Sheila Barbarino – podsunęła mu przyjaciółka.
Siedziała za Sheilą na lekcjach matematyki w dziewiątej klasie. Za każdym razem, kiedy koleżanka upuszczała ołówek, co zdarzało się często, Clary miała okazję oglądać jej bieliznę wysuwającą się zza paska wyjątkowo nisko skrojonych dżinsów.
– To właśnie z nią Eric chodzi od trzech miesięcy – oznajmił Simon. – Poradził mi, żebym po prostu ocenił, która dziewczyna w szkole ma najbardziej rozkołysane ciało, i umówił się z nią od razu w pierwszy dzień szkoły.
– Eric jest seksistowską świnią – oświadczyła Clary. Nagle stwierdziła, że wcale nie chce wiedzieć, która dziewczyna w szkole ma, zdaniem Simona, najbardziej rozkołysane ciało. – Może powinniście nazwać zespół Seksistowskie Świnie?
– Brzmi nieźle – przyznał Simon.
Clary pokazała mu język i sięgnęła do torby, bo znowu zabrzęczała jej komórka. Wyjęła ją z kieszonki zamykanej na zamek błyskawiczny.
– Twoja mama?
Clary kiwnęła głową. Ujrzała matkę w myślach, kruchą i samotną w przedpokoju ich mieszkania, i ogarnęły ją wyrzuty sumienia.
Spojrzała na Simona i zobaczyła troskę w jego oczach. Twarz przyjaciela była jej tak dobrze znana, że mogłaby narysować ją we śnie. Pomyślała o pustych tygodniach, które ją bez niego czekają, i schowała telefon z powrotem do torby.
– Chodźmy, bo spóźnimy się na występ – powiedziała.