Читать книгу Miasto Szkła - Cassandra Clare - Страница 11
3 Amatis
ОглавлениеPóźnym popołudniem Luke i Clary zostawili jezioro daleko za sobą i ruszyli przez na pozór bezkresną, płaską równinę porośniętą wysoką trawą. Rozsiane tu i ówdzie łagodne wzniesienia przechodziły w wysokie wzgórza zwieńczone czarnymi skałami. Clary była wyczerpana po wspinaniu się na kolejne górki. Jej buty ślizgały się na wilgotnej trawie jak po marmurze. Gdy w końcu weszli na wąską gruntową drogę, ręce miała poplamione trawą i zakrwawione.
Luke kroczył przed nią z determinacją i zawziętą miną. Od czasu do czasu wskazywał na różne ciekawe rzeczy i ponurym głosem, jak przewodnik w głębokiej depresji, wyjaśniał, co to jest.
– Właśnie przecięliśmy Równinę Brocelind – oznajmił, kiedy wspięli się na kolejne wzniesienie i ujrzeli rozległą połać ciemnych drzew, ciągnącą się ku zachodowi, gdzie słońce stało nisko na niebie. – Kiedyś większość tutejszych nizin pokrywała puszcza. Dużą jej część wycięto, żeby zrobić miejsce dla miasta oraz przepędzić stada wilków i wampirów, które się tam gromadziły. Las Brocelind zawsze był kryjówką dla Podziemnych.
Przez jakiś czas w milczeniu brnęli naprzód drogą, która przez kilka mil biegła wzdłuż lasu, a potem skręciła raptownie. Teren zaczął się podnosić, a kiedy pokonali wysokie wzgórze, które przed nimi wyrosło, Clary osłupiała na widok zabudowań. Rzędy małych białych domków stały równiutko jak w wiosce Munchkinów.
– Jesteśmy na miejscu! – wykrzyknęła i przyspieszyła kroku. Kiedy stwierdziła, że Luke’a nie ma obok niej, zatrzymała się gwałtownie.
Odwróciła się i zobaczyła, że Luke stoi pośrodku zakurzonej drogi i kręci głową.
– Nie, to nie jest miasto – powiedział, kiedy się z nią zrównał.
– Miasteczko? Mówiłeś, że tutaj nie ma żadnych miasteczek...
– To cmentarz. Miasto Kości. Myślałaś, że Miasto Kości w Nowym Jorku to nasze jedyne miejsce pochówku? – W głosie Luke’a brzmiał smutek. – W tej nekropolii chowamy wszystkich, którzy zmarli w Idrisie. Sama zobaczysz, bo musimy przez nią przejść, żeby dotrzeć do Alicante.
Clary nie była na cmentarzu od nocy, kiedy umarł Simon. Tamto wspomnienie przyprawiało ją o silny niepokój, kiedy szła wąskimi alejkami, które biegły między mauzoleami niczym białe wstęgi. Ktoś dbał o to miejsce. Marmur lśnił jak świeżo wypolerowany, trawa była równo przycięta. Tu i ówdzie na grobach leżały białe bukiety. Clary w pierwszej chwili myślała, że to lilie, ale te kwiaty miały korzenny, nieznany zapach. Doszła więc do wniosku, że to jakiś tutejszy gatunek. Każdy grób wyglądał jak mały domek, niektóre miały nawet metalowe albo druciane bramy. Nad drzwiami były wyryte nazwiska rodów Nocnych Łowców: Cartwright, Merryweather, Hightower, Blackwell, Midwinter. Clary zatrzymała się przy jednym z nich. Napis na nim brzmiał: Herondale.
Odwróciła się do Luke’a.
– To nazwisko Inkwizytorki.
– To jej rodzinny grobowiec. Spójrz.
Na szarym marmurze obok drzwi były wyryte białe litery. Nazwiska. Marcus Herondale. Stephen Herondale. Obaj umarli w tym samym roku. Choć Clary nienawidziła Inkwizytorki, poczuła ukłucie żalu. Stracić jednocześnie męża i syna. Pod imieniem Stephena widniały trzy łacińskie słowa: Ave Atque Vale.
– Co to znaczy? – zapytała Clary.
– „Witaj i żegnaj”. To z pieśni Katullusa. Weszło w zwyczaj, że Nefilim wypowiadają te słowa na pogrzebach albo kiedy ktoś ginie w bitwie. Chodźmy. Lepiej nie zastanawiać się zbyt długo nad takimi rzeczami.
Luke wziął ją za ramię i delikatnie odciągnął od grobowca.
Może ma rację, pomyślała Clary. Może teraz lepiej nie rozmyślać za dużo o śmierci i umieraniu. Kiedy wychodzili z cmentarza, odwracała wzrok od nagrobków. Znajdowali się prawie przy żelaznej bramie w drugim końcu nekropolii, gdy dostrzegła mniejsze od innych mauzoleum, które wyrastało jak biały grzyb w cieniu liściastego dębu. Nazwisko wyryte nad drzwiami rzuciło się jej w oczy, jakby zostało napisane światłem.
Fairchild.
– Clary...
Luke sięgnął po jej rękę, ale ona już ruszyła w stronę grobu. Z westchnieniem podążył za nią w cień drzewa, gdzie Clary stanęła niczym urzeczona i zaczęła czytać nazwiska dziadków i pradziadków, których nigdy nie znała. Aloysius Fairchild. Adele Fairchild, B. Nightshade. Granville Fairchild. A pod nimi: Jocelyn Morgenstern, B. Fairchild.
Przebiegł przez nią zimny dreszcz. Widok nazwiska matki był jak powrót do nawiedzających ją czasem koszmarów – że jest na pogrzebie i nikt jej nie mówi, co się stało ani jak zmarła Jocelyn.
– Ale przecież ona żyje – powiedziała, patrząc na Luke’a. – Ona nie...
– Clave o tym nie wiedziało – przerwał jej Luke.
Clary gwałtownie wciągnęła powietrze. Już nie widziała Luke’a ani nie słyszała jego głosu. Przed nią wznosiło się poszarpane górskie zbocze, czarne nagrobki sterczały z ziemi jak obnażone kości. Na jednym z nich były wyryte nierówne litery: Clarissa Morgenstern, ur. 1991, zm. 2007. Pod nimi widniał prymitywny, dziecięcy rysunek czaszki z pustymi oczodołami. Clary z krzykiem odskoczyła do tyłu.
Luke chwycił ją za ramiona.
– Clary, co się stało? O co chodzi?
Pokazała ręką.
– Tam... spójrz...
Obraz zniknął. Przed nią ciągnęła się trawa, zielona i przystrzyżona, oraz równe rzędy białych mauzoleów.
Przeniosła wzrok na Luke’a.
– Widziałam własny grób – powiedziała. – Było na nim napisane, że umrę w tym roku. – Zadrżała.
Luke spochmurniał.
– To woda z jeziora. Zaczynasz mieć halucynacje. Chodźmy. Zostało nam niewiele czasu.
***
Jace poprowadził Simona schodami na górę, a potem krótkim korytarzem z drzwiami po obu stronach. Zatrzymał się przed jednymi i otworzył je z ponurą miną.
– Wchodź – powiedział, wpychając Simona do środka. Okazało się, że jest to biblioteka z rzędami półek, długimi kanapami i fotelami. – Tutaj będziemy mieli trochę prywatności...
Urwał raptownie, kiedy z jednego z foteli poderwała się jakaś postać. Był to mały chłopiec o kasztanowych włosach, w okularach. Miał drobną, poważną twarz, w ręce trzymał książkę. Simon na tyle znał czytelnicze zwyczaje Clary, żeby z daleka rozpoznać tomik mangi.
Jace zmarszczył brwi.
– Przepraszam, Max. Potrzebujemy tego pokoju. Rozmowa dorosłych.
– Izzy i Alec wygonili mnie z salonu, żeby przeprowadzić rozmowę dorosłych – poskarżył się Mac. – Gdzie mam teraz iść?
Jace wzruszył ramionami.
– Do swojego pokoju? – Wskazał kciukiem na drzwi. – Czas wypełnić obowiązek wobec kraju, dzieciaku. Zmykaj.
Obrażony Max przemaszerował obok nich z książką przyciśniętą do piersi. Simonowi zrobiło się go żal. Chłopiec miał przechlapane. Był na tyle duży, że ciekawiło go, co się dzieje, ale na tyle mały, że zawsze odprawiano go do dziecięcego pokoju. Przechodząc obok, Max miał lekko wystraszone, podejrzliwe spojrzenie. To jest wampir, mówiły jego oczy.
– Chodź.
Jace zamknął drzwi na klucz i pociągnął Simona w głąb biblioteki. W pomieszczeniu zrobiło się ciemno nawet jak dla wampira. Pachniało kurzem. Jace przeciął pokój i rozsunął zasłony. Wysokie okno panoramiczne wychodziło na kanał. Zaledwie kilka stóp niżej, pod kamiennymi balustradami ozdobionymi zwietrzałym wzorem z runów i gwiazd, chlupotała woda.
Jace z posępną miną odwrócił się do Simona.
– Jaki, do diabła, masz problem, wampirze?
– Ja mam problem? Przecież to ty wyciągnąłeś mnie z salonu za włosy.
– Bo zamierzałeś im powiedzieć, że Clary wcale nie zrezygnowała z wizyty w Idrisie. Wiesz, co by się wtedy stało? Skontaktowaliby się z nią i zorganizowali jej przybycie. A ja już ci mówiłem, że do tego nie może dojść.
Simon pokręcił głową.
– Nie rozumiem – powiedział. – Czasami zachowujesz się, jakby zależało ci na Clary, a potem tak, jakby...
Jace wbił w niego wzrok. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu, tworząc między nimi migotliwą kurtynę.
– Jak?
– Flirtowałeś z Aline. Nie wyglądało na to, że zależy ci tylko na Clary.
– Nie twoja sprawa – odburknął Jace. – Poza tym, Clary jest moją siostrą. Dobrze wiesz.
– Byłem również na dworze faerie – przypomniał Simon. – Pamiętam, co powiedziała królowa. „Dziewczynę uwolni tylko pocałunek, którego ona najbardziej pragnie”.
– Nie wątpię, że pamiętasz. Wryło ci się to w umysł, prawda, wampirze?
Simon wydał dziwny dźwięk z głębi gardła. Nawet nie wiedział, że jest do takiego zdolny.
– O, nie, nie zmierzam się kłócić – oświadczył. – Nie walczę z tobą o Clary. To niedorzeczne.
– Więc dlaczego zacząłeś mówić takie rzeczy?
– Dlatego. Jeśli chcesz, żebym okłamał twoich przyjaciół Nocnych Łowców, jeśli chcesz, żebym twierdził, że Clary sama nie chciała tu przyjechać, jeśli mam udawać, że nic nie wiem o jej mocy ani o tym, co ona naprawdę potrafi, musisz coś dla mnie zrobić.
– Dobrze – zgodził się Jace. – Czego chcesz?
Simon milczał przez chwilę, patrząc na rząd kamiennych domów stojących wzdłuż roziskrzonego kanału. Ponad ich dachami widział lśniące szczyty demonicznych wież.
– Zrób wszystko, co trzeba, żeby przekonać Clary, że nic do niej nie czujesz. I nie mów mi, że jesteś jej bratem. Już to wiem. Zostaw ją w spokoju, skoro wiesz, że to, co jest między wami, nie ma przyszłości. Nie mówię tak dlatego, że chcę ją dla siebie. Mówię to, bo jestem jej przyjacielem i nie chcę, żeby cierpiała.
Jace przez dłuższą chwilę patrzył na swoje dłonie i nic nie odpowiadał. Były to chude ręce o palcach i kostkach pokrytych zgrubieniami i cienkimi białymi bliznami po starych Znakach. Były to dłonie żołnierza, a nie nastolatka.
– Już to zrobiłem – rzekł w końcu Jace. – Powiedziałem jej, że chcę jedynie być jej bratem.
– Aha. – Simon spodziewał się oporu i kłótni, a nie tego, że Jace tak łatwo się podda. Ustępliwy Jace był dla niego czymś nowym, niemal wzbudził w nim wstyd i poczucie winy. „Clary nawet mi o tym nie wspomniała”, chciał powiedzieć, ale z drugiej strony, dlaczego miałaby mu się zwierzać? Prawdę mówiąc, ostatnio na każdą wzmiankę o Jasie milkła i zamykała się w sobie. – Cóż, to chyba załatwia sprawę. Ale jest jeszcze jedna, ostatnia rzecz.
– Tak? – mruknął Jace bez szczególnego zainteresowania. – Jaka?
– Co powiedział Valentine na statku, kiedy Clary narysowała znak? Brzmiało to jak z obcego języka. Meme coś tam...?
– Mene mene tekel upharsin – wyrecytował ze słabym uśmiechem Jace. – Nie poznajesz tych słów? Pochodzą z Biblii, wampirze. Starej. To twoja księga, prawda?
– To, że jestem Żydem, nie oznacza, że znam na pamięć Stary Testament.
– Taki napis pojawił się na ścianie. „Bóg policzył dni twojego panowania i doprowadził je do końca. Jesteś zważony na wadze i znaleziony lekkim”. Był zapowiedzią zagłady, upadku imperium.
– Ale co te słowa mają wspólnego z Valentine’em? – zdziwił się Simon.
– Nie tylko z Valentine’em. Z nami wszystkimi. Z Clave i Prawem. To, co potrafi Clary, wywraca do góry całą ich dotychczasową wiedzę. Żadna ludzka istota nie potrafi tworzyć nowych runów. Tylko aniołowie mają taką moc. A ponieważ Clary też to umie... cóż, wygląda to na znak. Rzeczy się zmieniają. Prawo się zmienia. Stare zwyczaje tracą znaczenie. Podobnie jak bunt aniołów położył kres dawnemu światu, podzielił niebo i stworzył piekło, może teraz zbliża się koniec Nefilim. To nasza wojna w niebie, wampirze, i tylko jedna strona w niej zwycięży. A mój ojciec chce, żeby to była jego strona.
***
Choć powietrze nadal było chłodne, Clary aż się gotowała w mokrym ubraniu. Pot ściekał jej po twarzy strumykami i moczył kołnierz płaszcza, kiedy Luke, trzymając dłoń na jej ramieniu, popędzał ją drogą pod szybko ciemniejącym niebem. Już widzieli Alicante. Miasto leżało w płytkiej dolinie, rozdzielone srebrzystą rzeką, która wpływała do niego na jednym końcu, znikała i wypływała z drugiej strony. Pod urwistym wzgórzem tłoczyły się budynki koloru miodu z czerwonymi dachami, zbocze przecinała plątanina stromych, krętych uliczek. Na szczycie wzniesienia stała ciemna, wysoka, kamienna budowla z kolumnami i lśniącymi wieżami w czterech rogach. Między domami były rozrzucone takie same wąskie szklane wieże, skrzące się jak kwarc. Wyglądały jak igły przeszywając niebo. Gasnący blask słońca, który odbijał się od ich powierzchni, tworzył tęczowe iskry. Był to widok piękny i zarazem bardzo dziwny.
Nie widziało się miasta, dopóki nie zobaczy się szklanych wież Alicante.
– Co to było? – zapytał Luke. – Co mówiłaś?
Clary nie zdawała sobie sprawy, że wypowiedziała te słowa na głos. Gdy powtórzyła je zakłopotana, Luke spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Gdzie je słyszałaś?
– Od Hodge’a.
Luke przyjrzał się jej uważniej.
– Masz rumieńce – stwierdził. – Jak się czujesz?
Clary była cała rozpalona, w ustach miała sucho i bolała ją szyja.
– Dobrze. Chodźmy już.
– W porządku.
Luke pokazał ręką. Na skraju miasta, gdzie kończyły się budynki, Clary zobaczyła łuk zbiegający się w ostry czubek. W jego cieniu pełnił wartę Nocny Łowca w ciemnym stroju.
– To jest Północna Brama. Przez nią Podziemni mogą legalnie wchodzić do miasta, pod warunkiem, że mają dokument. Strażnicy stoją tam dzień i noc. Jeśli przybywamy w sprawach służbowych albo mamy pozwolenie, możemy wejść.
– Ale wokół miasta nie ma żadnych murów – zauważyła Clary. – Brama też nie wydaje się niedostępna.
– Czary są niewidoczne, ale są. Wytwarzają je demoniczne wieże, które liczą sobie tysiąc lat. Poczujesz to, kiedy przez nie przejdziesz. – Luke znowu spojrzał z troską w oczach na jej rozpłomienioną twarz. – Jesteś gotowa?
Clary kiwnęła głową. Ruszyli wzdłuż wschodniej strony miasta, gdzie budynki były gęściej stłoczone. Luke pokazał jej gestem, żeby zachowała milczenie, i pociągnął ją w stronę wąskiego przejścia między dwoma domami. Clary zamknęła oczy, jakby się spodziewała, że wpadnie na niewidzialną ścianę, gdy tylko wejdą na ulice Alicante. Tak się nie stało. Poczuła tylko nagły wzrost ciśnienia, jakby znajdowała się w spadającym samolocie. Zatkały jej się uszy, ale wrażenie szybko minęło. Zobaczyła, że stoją w zaułku między budynkami.
Podobnie jak zaułki w Nowym Jorku – i wszystkie inne na świecie – ten również cuchnął kocimi sikami.
Clary wyjrzała za róg. W górę zbocza ciągnęła się większa ulica z małymi warsztatami i domami po obu stronach.
– Nikogo nie ma – stwierdziła z lekkim zdziwieniem.
W zapadającym mroku twarz Luke’a wyglądała na szarą.
– Zapewne w Gard trwa zebranie. To jedyna rzecz, która sprawia, że z ulic natychmiast wszyscy znikają.
– To niedobrze? Dzięki temu nikt nas nie zobaczy.
– Dobrze i źle. To prawda, że ulice są opustoszałe, ale każdy, kto się na nich znajdzie, zwróci na nas uwagę.
– Mówiłeś, że wszyscy są w Gard.
Luke uśmiechnął się słabo.
– Niedosłownie, Clary. Miałem na myśli większość miasta. Dzieci, nastolatki i wykluczeni nie biorą udziału w zgromadzeniu.
Nastolatki. Clary pomyślała o Jasie i puls natychmiast jej przyspieszył, jak koń wypadający z boksów startowych na wyścigach.
Luke zmarszczył brwi, niemal jakby czytał w jej myślach.
– Teraz łamię Prawo, przebywając w Alicante bez zameldowania się przy bramie. Jeśli ktoś mnie rozpozna, znajdziemy się w prawdziwych tarapatach. – Spojrzał na wąski pas rdzawego nieba widoczny między dachami. – Musimy zniknąć z ulic.
– Myślałam, że idziemy do domu twojego przyjaciela.
– Idziemy. Właściwie ona nie jest przyjaciółką.
– A kim...?
– Chodź.
Luke zanurkował w pasaż między dwoma domami, tak wąski, że można by dotknąć palcami obu ścian. Idąc nim, dotarli na brukowaną, krętą ulicę ze sklepami. Budynki wyglądały jak przeniesione z gotyku skrzyżowanego ze światem bajek dla dzieci. Kamienne fasady były ozdobione rzeźbami najróżniejszych stworzeń z mitów i legend. Głównymi elementami dekoracyjnymi okazały się głowy potworów, skrzydlate konie, domy na kurzych nóżkach, syreny i oczywiście anioły. Z każdego rogu sterczały gargulce o wykrzywionych pyskach. I wszędzie widniały runy: namalowane na drzwiach, ukryte w abstrakcyjnych rzeźbieniach, zawieszone na cienkich metalowych łańcuchach, które skręcały się na wietrze jak dzwoneczki wiatrowe. Runy ochrony, powodzenia, dobrych interesów. Patrząc na nie, Clary poczuła lekkie zawroty głowy.
Szli w milczeniu, trzymając się cieni. Brukowana ulica była pusta, drzwi sklepów zamknięte i zakratowane. Kiedy je mijali, Clary spoglądała w okna. W jednym zobaczyła wystawę z drogich dekorowanych czekolad, w następnym równie bogatą kolekcję groźnie wyglądającej broni: kordów, maczug, pałek najeżonych gwoździami i serafickich noży wszelkich rozmiarów.
– Żadnych pistoletów – zauważyła. Własny głos wydawał się jej bardzo odległy.
Luke zerknął na nią z ukosa.
– Co?
– Nocni Łowcy. Nigdy nie używają pistoletów.
– Runy nie pozwalają na zapłon prochu – wyjaśnił Luke. – Nikt nie wie dlaczego. Mimo to Nefilim od czasu do czasu używali strzelb przeciwko likantropom. Nie trzeba runów, żeby nas zabić, wystarczą srebrne kule. – Luke nagle uniósł głowę. W nikłym świetle łatwo było sobie wyobrazić, że jego uszy sterczą jak u wilka. – Głosy. Chyba skończyło się posiedzenie w Gard.
Wziął ją za ramię i sprowadził z głównej ulicy. Po chwili wyszli na mały plac ze studnią pośrodku. Tuż przed nimi ciągnął się wąski kanał spięty ceglanym mostem. W słabym świetle woda wyglądała niemal na czarną. Teraz Clary również usłyszała głosy dochodzące z pobliskich ulic. Były podniesione, gniewne. Mocniej zakręciło się jej w głowie, ziemia przekrzywiła się pod nogami. Clary oparła się o mur, żeby nie upaść. Oddychała ciężko.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Luke.
Głos miał zachrypnięty, dziwny. Clary na niego spojrzała i zaparło jej dech. Uszy Luke’a zrobiły się długie i spiczaste, zęby ostre jak szpikulce, oczy żółte...
– Luke – wyszeptała. – Co się z tobą dzieje?
Wyciągnął do niej dziwnie wydłużone ręce o ostrych paznokciach koloru rdzy.
– Co się stało? – spytał.
Odsunęła się od niego z krzykiem. Sama nie wiedziała, dlaczego jest taka przerażona. Już wcześniej widywała Przemianę, a Luke nigdy jej nie skrzywdził. Mimo to nie potrafiła zapanować nad strachem. Luke chwycił ją za ramiona, a ona wyrwała mu się, żeby uciec jak najdalej od jego żółtych, zwierzęcych oczu, choć uciszał ją swoim zwykłym, ludzkim głosem.
– Clary, proszę...
– Puść mnie! Puść mnie!
Nie puścił.
– Masz halucynacje. Wytrzymaj jeszcze trochę. – Na pół wlokąc, pociągnął ją w stronę mostu. Clary czuła, że po jej twarzy spływają łzy, chłodząc rozpalone policzki. – To nie jest prawda. Trzymaj się, proszę.
Pomógł jej wejść na most. Clary poczuła zapach wody, zielonej i stęchłej. Pod jej powierzchnią poruszały się jakieś stworzenia. W pewnym momencie z kanału wyłoniła się czarna macka o gąbczastym czubku najeżonym ostrymi zębami. Clary próbowała rzucić się do ucieczki, niezdolna nawet do krzyku. Z jej gardła wydobył się tylko cichy jęk.
Gdy ugięły się pod nią kolana, Luke złapał ją i wziął na ręce. Nie nosił jej, odkąd skończyła pięć albo sześć lat.
– Clary... – Reszta jego słów zlała się w niezrozumiały ryk.
Pobiegł z nią wzdłuż rzędu wysokich, wąskich budynków, które przypominały Clary czynszówki Brooklynu... a może tylko miała halucynacje? Powietrze wokół nich jakby migotało, światła domów jarzyły się jak pochodnie, kanał skrzył się upiornym fosforyzującym blaskiem. Clary miała wrażenie, że jej kości się rozpuszczają.
– Tutaj. – Luke zatrzymał się przed domem stojącym nad kanałem.
Z krzykiem kopnął w pomalowane na jaskrawoczerwony kolor drzwi. Znajdował się na nich pojedynczy złoty znak. W miarę jak Clary na niego patrzyła, rozpłynął się i przybrał kształt straszliwej wyszczerzonej czaszki.
„To nie dzieje się naprawdę”, powiedziała sobie i stłumiła krzyk, gryząc pięść, aż poczuła smak krwi w ustach. Ból rozjaśnił jej w głowie.
W tym momencie drzwi się otworzyły. Stała w nich kobieta w ciemnej sukni, o twarzy wykrzywionej w grymasie gniewu i zaskoczenia. Włosy miała szpakowate, długie, niesforne, splecione w dwa warkocze. Niebieskie oczy wydawały się znajome. W ręce trzymała magiczny kamień.
– Kto tam? – zapytała. – Czego chcecie?
– Amatis. – Luke wszedł w krąg czarodziejskiego światła, niosąc Clary na rękach. – To ja.
Kobieta zbladła i przytrzymała się ręką framugi.
– Lucian?
Luke próbował wejść do środka, ale kobieta... Amatis zagrodziła mu drogę, potrząsając głową tak gwałtownie, że jej warkocze skakały w tę i z powrotem.
– Jak możesz tutaj przychodzić, Lucianie? Jak śmiesz tutaj przychodzić?
– Nie miałem wyboru.
Gdy Luke przytulił ją mocniej, Clary z trudem zdusiła okrzyk. Całe jej ciało płonęło. Bolał ją każdy nerw.
– Musisz odejść – oświadczyła Amatis. – Jeśli natychmiast stąd...
– Nie zjawiłem się tutaj ze względu na siebie. Chodzi o dziewczynę. Ona umiera. – Widząc minę kobiety, dodał: – Amatis, proszę. To córka Jocelyn.
Zapadła długa cisza. Amatis stała w progu jak posąg, zupełnie bez ruchu, zmartwiała z zaskoczenia albo przerażenia. Clary zacisnęła pięść – dłoń miała lepką od krwi w miejscu, gdzie wbiły się w nią paznokcie – ale teraz nawet ból jej nie pomógł. Świat rozpadał się na łagodne kolory, puzzle dryfujące po powierzchni wody. Ledwo słyszała głos Amatis, kiedy ta odsunęła się od drzwi i powiedziała:
– Dobrze, Lucianie. Możesz ją wnieść do środka.
***
Kiedy Simon i Jace wrócili do salonu, zobaczyli, że Aline tymczasem przyniosła jedzenie i postawił je na niskim stoliku między kanapami. Był tam chleb, ser, kawałki ciasta, jabłka i nawet butelka wina, którego Maksowi nie pozwolono tknąć. Chłopiec siedział w kącie z talerzem ciasta i otwartą książką na kolanach. Simon mu współczuł. W tej roześmianej, rozgadanej grupce czuł się równie samotnie jak zapewne Max.
Zauważył, że sięgając po jabłko, Aline muska palcami nadgarstek Jace’a. Stwierdził, że ogarnia go złość. Przecież tego właśnie chcesz, pomyślał, ale jakoś nie mógł pozbyć się uczucia, że takie zachowanie uwłacza Clary.
Jace napotkał jego wzrok nad głową Aline i posłał mu uśmiech pełen ostrych zębów, choć nie był wampirem. Simon odwrócił wzrok i rozejrzał się po pokoju. Zauważył, że muzyka, którą wcześniej słyszał, nie pochodzi ze stereo, tylko ze skomplikowanego mechanicznego wynalazku.
Przyszło mu do głowy, żeby pogadać z Isabelle, ale ona już gawędziła z Sebastianem, który z uwagą pochylał ku niej głowę. Jace kiedyś śmiał się z zauroczenia Simona Isabelle, ale wyglądało na to, że Sebastian bez trudu sobie z nią poradzi. Ostatecznie Nocni Łowcy byli wychowywani tak, żeby radzić sobie ze wszystkim. Zdziwił go jednak wyraz twarzy Jace’a, kiedy mówił, że zamierza być tylko bratem Clary.
– Skończyło się nam wino – oznajmiła Isabelle, odstawiając ze stukiem butelkę na stół. – Pójdę po więcej. – Mrugnęła do Sebastiana i ruszyła do kuchni.
– Ośmielę się zauważyć, że jesteś trochę milczący – zagaił Sebastian. Opierał się o tył fotela Simona i patrzył na niego z rozbrajającym uśmiechem. Jak na kogoś o tak ciemnych włosach skórę miał bardzo jasną, jakby niewiele wychodził na słońce. – Wszystko w porządku?
Simon wzruszył ramionami.
– Nie bardzo wiem, jaki temat poruszyć. Rozmawiacie głównie o polityce Nocnych Łowców albo o ludziach, o których nigdy nie słyszałem. Albo o jednym i drugim.
Uśmiech zniknął z twarzy Sebastiana.
– Potrafimy być zamkniętym kręgiem, my, Nefilim. Tak to jest z tymi, którzy są odcięci od reszty świata.
– Nie uważasz, że sami się odcinacie? Gardzicie zwykłymi ludźmi...
– „Gardzimy” to trochę za mocne słowo – stwierdził Sebastian. – A ty naprawdę myślisz, że świat ludzi chciałby mieć cokolwiek z nami wspólnego? Jesteśmy wszyscy żywym przypomnieniem tego, że sami się okłamują, wmawiając sobie, że tak naprawdę nie ma wampirów, demonów ani potworów pod łóżkiem. – Odwrócił głowę i spojrzał na Jace’a, który od kilku minut gapił się na nich w milczeniu. – Nie zgadzasz się z tą opinią?
Jace się uśmiechnął.
– De ce crezi că vă ascultam conversatia?
Sebastian popatrzył na niego z zainteresowaniem.
– M-ai urmărit de cănd ai ajuns aici – odparł. – Nu-mi dau seama dacă nu mă placi ori dacă eşti atăt de bănuitor cu toată lumea. – Wstał z kanapy. – Doceniam ćwiczenia z rumuńskiego, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę zobaczyć, co Isabelle tak długo robi w kuchni.
Gdy szedł przez pokój, Jace z zaskoczoną miną odprowadzał go wzrokiem.
– O co chodzi? – zapytał Simon. – Jednak nie mówi po rumuńsku?
– Przeciwnie. – Między oczami Jace’a pojawiła się mała zmarszczka. – Mówi całkiem dobrze.
Zanim Simon zdążył zadać następne pytanie, do pokoju wszedł Alec. Był tak samo pochmurny jak wtedy, kiedy wychodził. Zawiesił na chwilę wzrok na Simonie z lekkim wyrazem zmieszania w niebieskich oczach.
– Tak szybko wróciłeś? – rzucił Jace.
– Nie na długo. – Alec wziął ze stołu jabłko, nie zdejmując rękawiczki. – Wróciłem po... niego. – Wskazał na Simona. – Chcą, żeby przyszedł do Gard.
– Naprawdę? – zdziwiła się Aline.
Tymczasem Jace już wstawał z kanapy.
– Po co? – zapytał z niebezpiecznym spokojem w głosie. – Mam nadzieję, że przynajmniej się tego dowiedziałeś, zanim obiecałeś go przyprowadzić.
– Oczywiście, że spytałem – warknął Alec. – Nie jestem głupi.
– Och, daj spokój – odezwała się Isabelle, która w tym momencie stanęła w drzwiach razem z Sebastianem trzymającym w ręce butelkę wina. – Czasami jesteś trochę głupi, sam wiesz. – Gdy Alec rzucił jej mordercze spojrzenie, dodała pospiesznie: – Ale tylko troszeczkę.
– Odsyłają Simona z powrotem do Nowego Jorku – oznajmił Alec. – Przez Bramę.
– Ale przecież on dopiero co się tu zjawił! – zaprotestowała Isabelle, wydymając usta. – To nie jest zabawne.
– Wcale nie ma być zabawne, Izzy. Simon pojawił się tutaj przypadkiem, więc Clave uważa, że najlepiej będzie odesłać go do domu.
– Świetnie – powiedział Simon. – Może moja matka nie zdąży zauważyć, że mnie nie ma. Jaka jest różnica czasowa między Alicante a Manhattanem?
– To ty masz matkę? – spytała ze zdumieniem Aline.
Simon postanowił ją zignorować.
– Mówię serio – zapewnił, kiedy Alec i Jace wymienili spojrzenia. – Wszystko w porządku. Naprawdę chcę się stąd wydostać.
– Pójdziesz z nim? – zapytał Jace, zwracając się do Aleca. – I upewnisz się, że wszystko jest w porządku?
Obaj Nocni Łowcy popatrzyli na siebie w sposób dobrze znany Simonowi. Tak samo on i Clary czasami wymieniali zakodowane spojrzenia, kiedy nie chcieli, żeby ich rodzice wiedzieli, co knują.
– Co jest? – Przeniósł wzrok z jednego Nocnego Łowcy na drugiego. – Co się stało?
Alec odwrócił oczy, a Jace uśmiechnął się do Simona z obojętną miną.
– Nic. Wszystko w porządku. Gratulacje, wampirze, wracasz do domu.