Читать книгу Miasto zagubionych dusz - Cassandra Clare - Страница 8

Оглавление

2

Ciernie

Simon czekał na Clary, Aleca i Isabelle przed Instytutem, pod kamiennym daszkiem, który chronił go przed największym deszczem. Odwrócił się, kiedy stanęli w drzwiach. Clary zobaczyła, że jego ciemne włosy lepią się do czoła i szyi. Odgarnął je i spojrzał na nią pytająco.

– Zostałam oczyszczona – oznajmiła, a kiedy zaczął się uśmiechać, potrząsnęła głową. – Ale zdjęli priorytet z poszukiwań Jace’a. Ja... na pewno myślą, że on nie żyje.

Simon spojrzał na swoje mokre dżinsy i T-shirt (pognieciony i szary, z napisem „Najwyraźniej powziąłem parę złych decyzji”). Pokręcił głową.

– Przykro mi.

– Clave potrafitakie być – odezwała się Isabelle. – Chyba nie powinniśmy oczekiwać niczego innego.

Basia coquum – rzekł Simon. – Czy jak tam brzmi to ich motto.

Descensus averno facilis Est, „Łatwe jest zejście do piekła” – poprawił go Alec. – Ty powiedziałeś: „Pocałuj kucharza”.

– Cholera – mruknął Simon. – Wiedziałem, że Jace robi mi dowcip. – Włosy opadły mu na oczy. Odgarnął je niecierpliwym gestem. Clary dostrzegła srebrny Znak Kaina na jego czole. – Co teraz?

– Teraz idziemy się zobaczyć z królową Jasnego Dworu – oznajmiła Clary.

Dotykając dzwoneczka zawieszonego na szyi, opowiedziała Simonowi o wizycie Kaelie na przyjęciu weselnym Luke’ a i Jocelyn i jej obietnicy, że królowa Jasnego Dworu pomoże Clary.

Simon zrobił powątpiewającą minę.

– Ruda dama ze złym nastawieniem, która cię zmusiła, żebyś pocałowała Jace’a? Nie spodobała mi się.

– Akurat to pamiętasz? Że zmusiła Clary do pocałowania Jace’a? – Isabelle wydawała się poirytowana. – Królowa Jasnego Dworu jest niebezpieczna. Wtedy tylko się zabawiała. Zwykle lubi codziennie przed śniadaniem doprowadzić co najmniej kilku ludzi do szaleństwa.

– Ja nie jestem człowiekiem – przypomniał Simon. – Już nie. – Zerknął na Isabelle, opuścił wzrok i zwrócił się do Clary: – Chcesz, żebym poszedł z tobą?

– Myślę, że byś się tam przydał. Chodzący za Dnia, Znak Kaina. Niektóre rzeczy muszą zrobić wrażenie nawet na królowej.

– Nie założyłbym się o to – wtrącił Alec.

Clary przeniosła na niego wzrok i spytała:

– Gdzie jest Magnus?

– Powiedział, że będzie lepiej, jeśli z nami nie pójdzie. Zdaje się, że coś go łączyło z królową Jasnego Dworu.

Isabelle uniosła brwi.

– Nic w tym rodzaju – z irytacją rzucił Alec. – Chodziło o jakąś waśń rodową. – I dodał szeptem: – Choć nie byłbym zaskoczony, sądząc po tym, co wyprawiał przede mną.

– Alec!

Gdy Isabelle zaczęła rozmawiać z bratem, Clary z trzaskiem otworzyła parasolkę w dinozaury, tę samą, którą Simon kupił jej lata temu w Muzeum Historii Naturalnej. Zobaczyła zmianę wyrazu jego twarzy, kiedy ją rozpoznał.

– Idziemy? – zapytał, podając jej ramię.

***

Deszcz padał równo, z rynsztoków wypływały małe strumyki, spod kół przejeżdżających taksówek tryskała woda. To dziwne, pomyślał Simon. Choć nie czuł zimna, wrażenie, że jest przemoczony i cały się klei, nadal było irytujące. Lekko odwrócił głowę i zerknął przez ramię na Isabelle i Aleca. Izzy nie spojrzała mu w oczy, odkąd wyszli z Instytutu. Zastanawiał się, o czym ona myśli. Wyglądało na to, że chce porozmawiać z bratem, a kiedy zatrzymali się na rogu Park Avenue, usłyszał, jak mówi:

– Więc co myślisz? O tym, że tata kandyduje na Inkwizytora?

– Wydaje mi się, że to nudna robota. – Isabelle trzymała w górze parasolkę z przezroczystego plastiku, ozdobioną kolorowymi kwiatami. Była to jedna z najbardziej dziewczęcych rzeczy, jakie Simon w życiu widział, tak że się nie dziwił, kiedy Alec usunął się spod niej, wybierając moknięcie na deszczu. – Nie wiem, dlaczego mu na niej zależy.

– Nie obchodzi mnie, czy jest nudna – wysyczała Izzy. – Jeśli on ją przyjmie, będzie przez cały czas w Idrisie. Cały czas. Nie może jednocześnie prowadzić Instytutu i być Inkwizytorem.

– Może zauważyłaś, Iz, że i tak przez cały czas jest w Idrisie.

– Alec... – Resztę jej słów zagłuszyły samochody ruszające po zmianie świateł i bryzgające lodowatą wodą na chodnik.

Clary uskoczyła przed gejzerem i omal nie wpadła na Simona. Chwycił ją za rękę i przytrzymał.

– Przepraszam – bąknęła. Jej dłoń była mała i zimna. – Nie uważałam.

– Wiem.

Simon starał się ukryć zmartwienie. Clary nie „uważała” przez ostatnie dwa tygodnie. Na początku płakała, potem była wściekła, że nie może brać udziału w patrolach, zła z powodu ciągłych przesłuchań przez Radę, rozdrażniona, że jest praktycznie więźniem w domu, bo Clave traktuje ją jak podejrzaną. A przede wszystkim była zirytowana na siebie, że nie potrafi wymyślić Znaku, który by pomógł w poszukiwaniach. Po nocach godzinami siedziała przy biurku, tak mocno ściskając stelę w zbielałych palcach, że omal nie złamała jej na pół. Próbowała zmusić umysł do podsunięcia jej obrazu, gdzie jest Jace. Ale mijały kolejne noce i nic się nie działo.

Wygląda doroślej, pomyślał Simon, kiedy weszli do parku przez przerwę w kamiennym murze przy Piątej Alei. Nieźle, ale inaczej niż dziewczyna, którą była wtedy, gdy weszli do Klubu Pandemonium tamtej nocy, kiedy wszystko się zmieniło. Trochę urosła, ale nie tylko o to chodziło. Wyraz twarzy miała poważniejszy, więcej gracji i siły w sposobie poruszania się, zielone oczy były mniej roziskrzone, bardziej skupione. Zaczynała wyglądać coraz bardziej jak Jocelyn, uświadomił sobie z zaskoczeniem.

Zatrzymali się w kręgu mokrych drzew, których zwisające gałęzie dobrze chroniły przed deszczem. Obie dziewczyny oparły parasolki o najbliższe pnie. Clary zdjęła z szyi łańcuszek i zsunęła dzwoneczek na dłoń. Spojrzała po swoich towarzyszach z poważną miną.

– Istnieje ryzyko, ale jestem gotowa je podjąć – oznajmiła. – Nie cofnę się teraz. Więc jeśli ktoś z was nie chce ze mną iść, w porządku. Zrozumiem.

Simon nakrył ręką jej dłonie. Nie musiał się namyślać. Szedł wszędzie tam, gdzie szła Clary. Za dużo razem przeżyli, żeby teraz miało się coś zmienić. Isabelle poszła za jego przykładem, a na koniec Alec. Deszcz skapywał z jego długich rzęs jak łzy, ale wyraz twarzy pozostał zdecydowany. Wszyscy czworo mocno spletli ręce.

Clary zadzwoniła dzwoneczkiem.

***

Wrażenie, jakby świat zawirował, nie było takie samo jak przy przenoszeniu się przez Bramę, do serca wiru, ale bardziej takie, jakby siedziała na karuzeli, która obracała się coraz szybciej. Zakręciło się jej w głowie, gwałtownie zaczerpnęła tchu, ale uczucie nagle minęło, a ona ściskała dłonie Isabelle, Aleca i Simona.

Gdy rozłączyli ręce, Clary się rozejrzała. Już była tutaj wcześniej, w tym ciemnobrązowym, jaśniejącym korytarzu, który wyglądał jak wyciosany z kwarcowego tygrysiego oka. Podłoże wygładziły stopy faerie, chodzących po nim przez tysiące lat. Światło pochodziło z błyszczących drobinek złota osadzonych w ścianach, na końcu tunelu znajdowała się wielobarwna kurtyna, która kołysała się w przód i w tył jak poruszana przez wiatr, choć pod ziemią nie było żadnego podmuchu. Kiedy Clary się do niej zbliżyła, zobaczyła, że zasłona jest utkana z motyli. Niektóre jeszcze żyły, a ich wysiłki sprawiały, że kurtyna trzepotała jak na silnej wichurze.

Clary przełknęła kwaśną gulę w gardle.

– Halo?! Jest tam kto?! – zawołała.

Zasłona odsunęła się na bok i w korytarzu pojawił się rycerz faerie Meliorn. Miał na sobie znajomą białą zbroję, ale teraz na jego lewej piersi widniał symbol; cztery C, które zdobiły również szaty Luke’a jako członka Rady. Jego twarz przecinała teraz nowa blizna, tuż pod oczami koloru liści. Meliorn zmierzył ją zimnym wzrokiem.

– Nie wita się królowej Jasnego Dworu barbarzyńskim ludzkim „halo”, jakbyś wołała sługę – skarcił ją. – Należy się zwracać: „co za szczęśliwe spotkanie”.

– Przecież jeszcze się nie spotkałyśmy – zauważyła Clary. – Nawet nie wiem, czy ona tu jest.

Meliorn popatrzył na nią surowo.

– Gdyby królowa nie była obecna i gotowa cię przyjąć, dzwonienie dzwoneczkiem nie sprowadziłoby cię tutaj. A teraz chodź za mną i weź ze sobą swoich towarzyszy.

Clary odwróciła się i skinęła na resztę, po czym ruszyła za Meliornem przez kurtynę z torturowanych motyli, kuląc plecy w nadziei, że nie dotkną jej ich skrzydełka.

Gdy weszli do komnaty królowej, Clary zamrugała ze zdziwieniem. Pomieszczenie wyglądało zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy ostatnio tu była. Władczyni półleżała na biało-złotej sofie, podłoga z naprzemiennie ułożonych białych i czarnych kwadratów wyglądała jak wielka szachownica. Z sufitu zwisały sznury najeżone groźnymi kolcami. Na każdy z nich był nabity błędny ognik. Ich normalnie oślepiające światło migotało, jakby umierały. Tylko ta poświata rozjaśniała pokój.

Meliorn stanął przy królowej. Oprócz niego w komnacie nie było innych dworzan. Władczyni usiadła powoli. Była piękna jak zawsze, w przezroczystej sukni w kolorze złota i srebra, z włosami barwy różowawej miedzi przerzuconymi przez jedno białe ramię. Clary zastanawiała się, po co władczyni zadała sobie trud. Z nich wszystkich tylko Simona mogła poruszyć jej uroda, a on jej nienawidził.

– Co za szczęśliwe spotkanie, Nefilim, Chodzący za Dnia – przemówiła królowa, skłaniając głowę w kierunku gości. – Córko Valentine’a, co cię do mnie sprowadza?

Clary otworzyła dłoń. Dzwoneczek zalśnił na niej jak oskarżenie.

– Twoja pokojówka mi powiedziała, żebym nim zadzwoniła, jeśli kiedyś będę potrzebować twojej pomocy.

– A ty oświadczyłaś, że niczego ode mnie nie chcesz – przypomniała władczyni. – Że masz wszystko, czego pragniesz.

Clary z rozpaczą wróciła myślami do tego, co powiedział Jace, kiedy w czasie poprzedniej audiencji u królowej schlebiał jej i ją czarował. Było wtedy tak, jakby raptem nauczył się całkiem nowego słownictwa. Zerknęła przez ramię na Isabelle i Aleca, ale Izzy tylko ze zniecierpliwieniem dała jej ręką znak, żeby mówiła dalej.

– Rzeczy się zmieniają – powiedziała Clary.

Królowa przeciągnęła się leniwie.

– Dobrze. Czego chcesz ode mnie?

– Chcę, żebyś znalazła Jace’a Lightwooda.

W ciszy, która zapadła po jej słowach, dał się słyszeć cichy głos agonii błędnych ogników. W końcu władczyni przemówiła:

– Rzeczywiście musisz uważać faerie za potężnych, skoro sądzisz, że może się nam powieść tam, gdzie zawiodło Clave.

– Clave chce znaleźć Sebastiana. Mnie nie obchodzi Sebastian. Ja chcę Jace’a. Poza tym już wiem, że wiesz więcej, niż mówisz. Przewidziałaś, że to się stanie. Nikt inny tego się nie spodziewał, a nie sądzę, żebyś przysłała mi dzwoneczek akurat tej nocy, kiedy zniknął Jace, gdybyś nie wiedziała, że coś się szykuje.

– Może wiedziałam – przyznała królowa, podziwiając swoje błyszczące paznokcie.

– Zauważyłam, że faerie często mówią „może”, kiedy chcą ukryć jakąś prawdę – stwierdziła Clary. – Nie musicie wtedy udzielać prostej odpowiedzi.

– Być może – powiedziała królowa z rozbawionym uśmiechem.

– „Możliwe” to też dobre słowo – podsunął Alec.

– Albo „kto wie” – dodała Izzy.

– Nie widzę również nic złego w „prawdopodobnie” – stwierdził Simon. – Trochę przydługie, ale trafia w sedno.

Królowa machnęła ręką, jakby ich słowa były irytującymi muchami brzęczącymi wokół jej głowy.

– Nie ufam ci, córko Valentine’a – oświadczyła. – Był czas, że chciałam od ciebie przysługi, ale ten czas minął. Meliorn ma miejsce w Radzie. Nie jestem pewna, czy możesz mi coś więcej zaoferować.

– Gdybyś tak uważała, nigdy nie przysłałabyś mi dzwoneczka – zauważyła Clary.

Na chwilę ich spojrzenia się zwarły. Królowa była piękna, ale coś w jej twarzy nasuwało Clary myśl o kościach małego zwierzątka bielejących na słońcu.

– Dobrze – rzekła w końcu królowa. – Może będę mogła ci pomóc. Ale chcę rekompensaty.

– A to niespodzianka – mruknął Simon. Trzymał ręce w kieszeniach i z nienawiścią patrzył na królową.

Alec się roześmiał.

Oczy królowej rozbłysły. Chwilę później chłopak z krzykiem zatoczył się do tyłu. Wyciągnął ręce przed siebie i z rozdziawionymi ustami patrzył, jak skóra na nich marszczy się, palce wyginają się do środka, stawy puchną. Jego plecy się zgarbiły, włosy zbielały, niebieskie oczy wyblakły i zapadły się, otoczone głębokimi zmarszczkami. Clary głośno wciągnęła powietrze. Zamiast Aleca stał przed nimi drżący starzec, zgięty wpół i siwy.

– Jak szybko blednie uroda śmiertelników – triumfująco stwierdziła królowa. – Spójrz na siebie, Alexandrze Lightwoodzie. Tak będziesz wyglądał za zaledwie kilkadziesiąt lat. Co wtedy powie o twojej urodzie twój kochanek czarownik?

Pierś Aleca unosiła się i opadała szybko. Isabelle podskoczyła do brata i wzięła go za rękę.

– To nic, Alec. To tylko czar. – Odwróciła się do królowej. – Zdejmij go z niego! Zdejmij go!

– Jeśli ty i cała reszta zaczniecie mówić do mnie z większym szacunkiem, może się nad tym zastanowię.

– Dobrze – pośpiesznie obiecała Clary. – Przepraszamy za wszelkie nieuprzejmości.

Królowa prychnęła.

– Tęsknię za twoim Jace’em – powiedziała. – Z was wszystkich on był najładniejszy i najlepiej wychowany.

– My też za nim tęsknimy – wyszeptała Clary. – Nie chcieliśmy być niegrzeczni. My, ludzie, potrafimy być uciążliwi dla innych, kiedy jesteśmy pogrążeni w smutku.

– Hm – mruknęła królowa, ale pstryknęła palcami. Gdy opadł czar, Alec, choć blady i oszołomiony, znowu był sobą. Władczyni posłała mu spojrzenie pełne wyższości i skierowała uwagę na Clary. – Istnieją dwa pierścienie, które należały kiedyś do mojego ojca. Pragnę ich zwrotu, bo są zrobione przez faerie i posiadają wielką moc. Pozwalają nam rozmawiać ze sobą bez słów, bezpośrednio umysł z umysłem, tak jak wasi Cisi Bracia. Mam dobre informacje, że obecnie znajdują się na wystawie w Instytucie.

– Pamiętam, że coś takiego widziałam – odezwała się Izzy. – Dwa pierścienie faerie w szklanej gablocie na drugim piętrze biblioteki.

– Chcesz, żebym coś ukradła z Instytutu? – spytała Clary zaskoczona. Ze wszystkich przysług, jakich mogła zażądać od niej królowa, tej nie było na liście.

– To nie kradzież, tylko zwrot przedmiotu prawowitemu właścicielowi – oświadczyła władczyni.

– A wtedy znajdziesz Jace’a? – spytała Clary. – I nie mów „może”. Co dokładnie zrobisz?

– Pomogę wam go znaleźć – obiecała królowa. – Daję słowo, że moja pomoc będzie nieoceniona. Mogę wam, na przykład, wyjaśnić, dlaczego wszystkie wasze czary tropiące okazały się nieskuteczne. Mogę podpowiedzieć, w jakim mieście najprawdopodobniej można go znaleźć...

– Ale przecież Clave cię przesłuchiwało – przerwał jej Simon. – Jak im skłamałaś?

– Nie zadali właściwych pytań.

– Dlaczego ich okłamałaś? – spytała Isabelle. – Gdzie twoja lojalność?

– Nie mam zobowiązań wobec nikogo. Jonathan Morgenstern mógłby być potężnym sojusznikiem, gdybym nie uczyniła sobie z niego wroga. Po co mu szkodzić albo wzbudzać jego gniew bez żadnych korzyści dla siebie? Faerie są starym ludem. Nie podejmujemy pochopnych decyzji, tylko najpierw czekamy, w jakim kierunku powieje wiatr.

– Ale te pierścienie znaczą dla ciebie tyle, że jeśli je zdobędziemy, zaryzykujesz jego gniew? – zapytał Alec.

Królowa tylko się uśmiechnęła leniwym uśmiechem, pełnym obietnic.

– Myślę, że na dzisiaj wystarczy – stwierdziła. – Wrócicie do mnie z pierścieniami, to znowu porozmawiamy.

Clary spojrzała z wahaniem na Aleca, a potem na Isabelle.

– Zgadzacie się okraść Instytut?

– Jeśli to oznacza odnalezienie Jace’a – powiedziała Isabelle.

Alec kiwnął głową.

– Zrobię wszystko, co trzeba.

Clary odwróciła się z powrotem do królowej. Władczyni patrzyła na nią wyczekującym wzrokiem.

– Myślę, że mamy umowę.

Królowa przeciągnęła się i uśmiechnęła z zadowoleniem.

– Żegnajcie, mali Nocni Łowcy. I jeszcze słowo ostrzeżenia, choć nie zrobiliście nic, żeby na nie zasłużyć. Możecie równie dobrze zastanowić się nad sensem poszukiwania waszego przyjaciela. Bo często tak się zdarza z tym co cenne i utracone – kiedy go znajdziecie, może nie być taki sam jak wcześniej.

***

Dochodziła jedenasta, kiedy Alec znalazł się pod drzwiami apartamentu Magnusa na Greenpoincie. Isabelle namówiła go, żeby poszedł z nimi do Taki na kolację, i choć protestował, w końcu był zadowolony, że się zgodził. Potrzebował kilku godzin, żeby uspokoić emocje po tym, co się wydarzyło na Jasnym Dworze. Nie chciał, żeby Magnus zobaczył, jak bardzo wstrząsnął nim czar królowej.

Już nie musiał dzwonić i budzić Magnusa. Miał klucz, z czego był w skrytości ducha dumny. Otworzył drzwi i ruszył na górę. Choć nigdy nie widział mieszkańców loftu na pierwszym piętrze, wydawało się, że łączy ich burzliwy romans. Kiedyś na całym podeście leżały czyjeś rzeczy z liścikiem przyczepionym do klapy marynarki, adresowanym do „Kłamliwego kłamcy, który tylko kłamie”. Teraz do drzwi był przymocowany bukiet kwiatów z karteczką wetkniętą między płatki: „Przepraszam”. Tak to się działo w Nowym Jorku. Człowiek zawsze wiedział więcej o sprawach sąsiadów, niżby chciał.

Drzwi Magnusa zaskrzypiały cicho przy otwieraniu, do holu napłynęły ciche dźwięki muzyki. Dzisiaj to był Czajkowski. Gdy Alec znalazł się w mieszkaniu, spłynęło na niego odprężenie. Nigdy nie miał pewności, co zastanie w środku. Teraz było minimalistycznie: białe kanapy, czerwone stoliki i surowe czarno-białe fotografie Paryża na ścianach. Ale zaczynał się tu czuć jak u siebie, coraz bardziej swobodnie. Pachniało rzeczami kojarzącymi się z Magnusem: atramentem, wodą kolońską, herbatą Lapsang souchong, magią o woni palonego cukru. Alec wziął na ręce Prezesa Miau, który drzemał na parapecie, i ruszył do gabinetu.

Magnus podniósł wzrok. Miał na sobie strój jak na niego całkiem zwyczajny: dżinsy i czarną bawełnianą koszulkę z nitami wokół kołnierzyka i mankietów. Jego czarne włosy były przyklapnięte i potargane, jakby wiele razy w desperacji przeczesał je palcami, a powieki kocich oczu ciężkie ze zmęczenia. Na widok Aleca opuścił pióro i uśmiechnął się szeroko.

– Prezes cię lubi.

– Lubi każdego, kto drapie go za uszami – odparł Alec. Mruczenie drzemiącego kota rozchodziło się po jego piersi.

Magnus odchylił się na oparcie fotela i ziewnął. Mięśnie jego ramion się rozluźniły. Stół był zasłany papierami pokrytymi drobnym, ścisłym pismem i rysunkami. Powtarzał się na nich ten sam wzór: wariacje motywu widniejącego na dachu, z którego zniknął Jace.

– Jak królowa Jasnego Dworu?

– Taka sama jak zawsze.

– Wściekła jędza?

– Tak jakby. – Alec przekazał Magnusowi skróconą wersję audiencji na dworze królowej faerie. Był w tym dobry; w skracaniu opowieści, tak żeby nie marnować ani jednego słowa. Nigdy nie rozumiał ludzi, którzy paplali bez przerwy, ani nawet zamiłowania Jace’a do zbyt skomplikowanej gry słów.

– Martwię się o Clary – wyznał Magnus. – Martwię się, że bierze za dużo na swoją małą rudą głowę.

Alec położył Prezesa na stole. Kot szybko zwinął się w kłębek i wrócił do drzemki.

– Ona chce znaleźć Jace’a. Dziwisz się jej?

Oczy Magnusa złagodniały. Wsadził palce za pasek dżinsów Aleca i przyciągnął go do siebie.

– Mówisz, że ty zrobiłbyś dla mnie to samo?

Alec odwrócił głowę i spojrzał na papiery, które Magnus odsunął na bok.

– Znowu nad tym ślęczysz?

Magnus puścił go, lekko rozczarowany.

– Musi istnieć jakiś klucz – stwierdził. – Jakiś język. Jeszcze się temu nie przyjrzałem. To coś starożytnego, bardzo mrocznego. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Znowu spojrzał na kartki, przekrzywiając głowę. – Możesz podać mi tabakierę. Tamto srebrne pudełko.

Alec podążył wzrokiem za palcem Magnusa i na drugim końcu dużego drewnianego stołu zobaczył małą srebrną szkatułkę. Wziął ją do ręki. Było to coś w rodzaju miniaturowej metalowej skrzyneczki osadzonej na małych nóżkach, z wygiętym wieczkiem i diamentowymi inicjałami W.S.

W. Jak Will?

Will, odpowiedział Magnus, gdy Alec zapytał go o imię, które kiedyś wymieniła Camille. Dobry Boże, to było tak dawno temu.

Alec przygryzł wargę.

– Co to jest?

– Tabakiera – odparł Magnus, nie podnosząc wzroku znad papierów. – Mówiłem ci.

– Tak? – Alec przyglądał się pudełku.

Magnus spojrzał na niego i się roześmiał.

– W siedemnastym, osiemnastym wieku tabaka była bardzo popularna. Teraz używam pudełka, żeby trzymać w nim różne drobiazgi.

Wyciągnął rękę, a Alec podał mu szkatułkę.

– Zastanawiałeś się kiedyś... – zaczął. – Nie niepokoi cię, że Camille gdzieś tam jest? Że uciekła? – „I że to była moja wina”, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. Magnus nie musiał znać takich szczegółów.

– Zawsze gdzieś tam była – odparł Magnus. – Wiem, że Clave nie jest zbyt zadowolone, ale przywykłem do wyobrażania sobie, że ona gdzieś tam sobie żyje, nie kontaktując się ze mną. Jeśli kiedykolwiek mnie to niepokoiło, nie trwało to długo.

– Ale ją kochałeś. Kiedyś.

Magnus przesunął palcami po diamentowych inicjałach.

– Myślałem, że kocham.

– A ona nadal cię kocha.

– Nie sądzę – rzekł sucho Magnus. – Nie była zbyt zadowolona, kiedy ostatnim razem ją widziałem. Oczywiście mogło być tak dlatego, że mam osiemnastoletniego chłopaka ze Znakiem wytrzymałości, a ona nie.

Alec prychnął.

– Jako osoba uprzedmiotowiona, sprzeciwiam się takiemu opisowi.

– Ona zawsze była zazdrosna. – Magnus uśmiechnął się szeroko.

Zawsze potrafił zmienić temat. Kiedyś wyraźnie dał do zrozumienia, że nie lubi rozmawiać o swoim dawnym życiu miłosnym. I jakoś w trakcie tej rozmowy Aleca opuściło poczucie, że jest u siebie. Nieważne, jak wyglądał młody Magnus – a teraz, bosy, ze sterczącymi włosami, mógłby mieć osiemnaście lat – dzielił ich nieprzebyty ocean czasu.

Magnus otworzył szkatułkę, wyjął z niej kilka pinezek i przymocował nimi do stołu stos kartek, które przeglądał. Kiedy podniósł wzrok i zobaczył minę Aleca, przyjrzał mu się uważniej.

– Dobrze się czujesz?

Zamiast odpowiedzieć, Alec ujął jego dłonie. Magnus pozwolił dźwignąć się z fotela z pytającym wyrazem w oczach. Alec bez słowa przyciągnął go do siebie i pocałował. Magnus wydał z siebie cichy pomruk zadowolenia i wsunął mu dłonie pod koszulę. Jego palce były zimne. Alec naparł na niego ciałem, przyciskając go do stołu. Magnus wyraźnie nie miał nic przeciwko temu.

– Chodź – szepnął mu Alec do ucha. – Już późno. Chodźmy do łóżka.

Magnus przygryzł wargę i zerknął przez ramię na papiery rozłożone na stole. Wpatrywał się w starożytne sylaby zapomnianego języka.

– Może pójdziesz pierwszy? – zaproponował. – Dołączę do ciebie za... pięć minut.

– Jasne. – Alec wyprostował się, wiedząc, że kiedy Magnus pogrąży się w studiach, pięć minut łatwo może się zmienić w pięć godzin. – Zobaczymy się w sypialni.

***

– Cii. – Clary przyłożyła palec do ust i skinęła na Simona, żeby pierwszy wszedł do domu Luke’a.

Wszystkie światła były zgaszone, salon pusty i ciemny. Clary dała Simonowi znak, żeby udał się do jej pokoju, a sama ruszyła do kuchni po szklankę wody. W połowie drogi zamarła.

W holu rozbrzmiewał głos matki. Clary słyszała w nim napięcie. Tak jak utrata Jace’a była dla niej największym koszmarem, matka też przeżywała swoje najgorsze chwile. Świadomość, że jej syn żyje gdzieś tam w świecie, zdolny do wszystkiego, zżerała jej duszę od środka.

– Ale ją oczyścili, Jocelyn – dobiegła odpowiedź Luke’a. – Nie będzie żadnej kary.

–To wszystko moja wina. – Głos Jocelyn był stłumiony, jakby matka ukrywała twarz na ramieniu Luke’a. – Gdybym nie sprowadziła tej... istoty na świat, Clary nie przechodziłaby teraz przez to wszystko.

– Nie mogłaś wiedzieć... – Głos Luke’a przeszedł w szept.

Clary nagle ogarnął irracjonalny gniew na matkę, zmieszany z poczuciem winy. Jocelyn powinna była zabić Sebastiana w kołysce, zanim dorósł i zniszczył im wszystkim życie, pomyślała. I przerażona tą myślą pośpiesznie czmychnęła w drugi koniec domu do swojej sypialni i zamknęła za sobą drzwi, jakby ktoś ją ścigał.

Simon, który siedział na łóżku i grał na swoim Nintendo, spojrzał na nią zaskoczony.

– Wszystko w porządku?

Próbowała się do niego uśmiechnąć. Stanowił znajomy widok w tym pokoju. Kiedy dorastali, często spędzali razem noce w domu Luke’a. Ona zrobiła wszystko, żeby urządzić się tutaj jak u siebie. Do ramy lustra nad komodą przyczepiła zdjęcia swoje i Simona, swoje z Lightwoodami, z Jace’em, z rodziną. Luke podarował jej deskę kreślarską, obok leżały porządnie ułożone w przegródkach przybory do malowania. Zgromadziła również plakaty swoich ulubionych anime: „Fullmetal Alchemist”, „Rurouni Kenshin” i „Bleach”.

W pokoju znajdowały się też rozrzucone świadectwa jej życia Nocnego Łowcy: gruby egzemplarz Kodeksu z notatkami i rysunkami na marginesach, półka z książkami na temat okultyzmu i zjawisk paranormalnych, na biurku stela i nowy globus od Luke’a, z Idrisem pośrodku Europy, z zaznaczonymi na złoto granicami.

A Simon siedzący na łóżku ze skrzyżowanymi nogami należał zarówno do jej starego, jak i nowego życia. Patrzył na nią ciemnymi oczami odcinającymi się od bladej twarzy. Znak Kaina był wyraźnie widoczny na jego czole.

– Moja mama – powiedziała Clary, opierając się o drzwi. – Nie jest z nią dobrze.

– Nie czuje ulgi, że zostałaś oczyszczona?

– Nie może przestać myśleć o Sebastianie. Nie może przestać się obwiniać.

– To nie była jej wina, że taki się okazał. To wina Valentine’a.

Clary nic nie odpowiedziała. Przypomniała się jej okropna myśl, że matka powinna była zabić Sebastiana, kiedy się urodził.

– Obie obwiniacie się o rzeczy, na które nie miałyście wpływu – stwierdził Simon. – Ty obwiniasz się, że zostawiłaś Jace’ a na dachu...

Clary gwałtownie podniosła głowę i spojrzała na niego ostro. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek powiedziała to na głos, chociaż rzeczywiście tak było.

– Ja nigdy...

– Owszem. Ale ja też go zostawiłem, Izzy go zostawiła, Alec go zostawił, choć jest jego parabatai. Nie mogliśmy wiedzieć. Mogło być jeszcze gorzej, gdybyś z nim została.

– Może.

Clary nie chciała o tym rozmawiać. Unikając wzroku Simona, poszła do łazienki, żeby umyć zęby i włożyć piżamę. Starała się nie patrzyć na siebie w lustrze. Nie podobało się jej, że jest taka blada, że ma cienie pod oczami. Była silna; nie zamierzała się poddać. Miała plan. Nawet jeśli był trochę szalony i wymagał obrabowania Instytutu.

Wyszorowała zęby i wyszła z łazienki, związując włosy w koński ogon. Zobaczyła, że Simon chowa do torby butelkę, zapewne krwi, którą kupił w Taki.

Podeszła do niego i zmierzwiła mu włosy.

– Możesz trzymać butelki w lodówce, przecież wiesz. Nie lubisz krwi w temperaturze pokojowej.

– Lodowata krew jest gorsza niż ta o temperaturze pokojowej. Ciepła jest najlepsza, ale myślę, że twoja mama nie byłaby zadowolona, gdybym podgrzewał ją sobie w garnkach.

– A Jordana to obchodzi? – spytała Clary, zastanawiając się, czy Jordan w ogóle jeszcze pamięta, że Simon z nim mieszka.

Przez cały miniony tydzień Simon wszystkie noce spędzał u niej. Przez kilka pierwszych dni po zniknięciu Jace’a nie mogła spać. Przykrywała się pięcioma kocami, ale nie była w stanie się rozgrzać. Trzęsąc się, leżała bezsennie i wyobrażała sobie, że jej żyły zatykają się od zamarzniętej krwi, a lodowe kryształki lśniącą siecią oplatają serce. Jej sny były pełne czarnych mórz, kry, jezior skutych lodem i Jace’a o twarzy ukrytej przed jej wzrokiem przez cienie, obłoki pary z oddechu albo jego własne lśniące włosy, kiedy odwracał się od niej. Zasypiała na kilka minut i zawsze budziła się z mdlącym uczuciem tonięcia.

Pierwszego dnia po przesłuchaniu przez Radę wróciła do domu i wpełzła do łóżka. Leżała rozbudzona, aż rozległo się pukanie do okna i po chwili do pokoju wkradł się Simon, niemal waląc się przy tym na podłogę. Bez słowa wyciągnął się obok niej na łóżku. Jego skóra była zimna, pachniała miejskim powietrzem i nadciągającym zimowym chłodem.

Dotknęła wtedy ramieniem jego ramienia i część napięcia, które ściskało jej ciało jak pięść, zelżała. Jego ręka była zimna, ale znajoma, podobnie jak faktura sztruksowej kurtki.

– Jak długo możesz zostać? – wyszeptała w ciemność.

– Tak długo, jak zechcesz.

Odwróciła się na bok i spojrzała na przyjaciela.

– Izzy nie będzie miała nic przeciwko temu?

– To ona kazała mi tu przyjść. Powiedziała, że nie możesz spać, więc jeśli poczujesz się lepiej, mając mnie przy sobie, mogę zostać. Albo mogę zostać, dopóki nie zaśniesz.

Clary odetchnęła z ulgą.

– Zostań całą noc – powiedziała. – Proszę.

Został. Tamtej nocy nie miała złych snów.

Póki leżał przy niej, nic jej się nie śniło. Sen był jak pusty, ciemny ocean nicości. Bezbolesnego zapomnienia.

– Jordana nie obchodzi krew – powiedział Simon. – Interesuje go tylko to, żebym się dobrze czuł w swojej skórze. Komunikował się ze swoim wewnętrznym wampirem, ple, ple, ple.

Clary wsunęła się obok niego do łóżka i objęła poduszkę.

– Czy twój wewnętrzny wampir różni się od... zewnętrznego?

– Zdecydowanie. Chce, żebym nosił koszule rozpięte do pępka i fedorę. Walczę z tym.

Clary uśmiechnęła się słabo.

– Więc twój wewnętrzny wampir jest Magnusem?

– Zaczekaj, bo coś mi się przypomniało. – Simon pogrzebał w swojej torbie i wyjął z niej dwa zeszyty mangi. Triumfalnie zamachał nimi w powietrzu i podał je Clary. – „Magical Love Gentleman”, tom piętnasty i szesnasty. Wyprzedane wszędzie z wyjątkiem Midtown Comics.

Clary wzięła egzemplarze do ręki i spojrzała na kolorowe okładki. Kiedyś wyrzuciłaby ręce w górę w pokazie dziewczęcej radości. Teraz zdołała jedynie uśmiechnąć się do Simona i mu podziękować, ale upomniała się w duchu, że zrobił to dla niej, jako dobry przyjaciel. Nawet jeśli w tej chwili nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby przeczytać je dla rozrywki.

– Jesteś boski – powiedziała, trącając go ramieniem. Leżała oparta o poduszki, z komiksami na kolanach. – I dzięki za to, że poszedłeś ze mną na Jasny Dwór. Wiem, że to przywołało paskudne wspomnienia, ale... zawsze czuję się lepiej, kiedy jesteś przy mnie.

– Spisałaś się super. Poradziłaś sobie z królową jak profesjonalistka. – Simon leżał obok niej, tak że ich ramiona się stykały, oboje patrzyli w sufit, na znajome pęknięcia, na stare fosforyzujące gwiazdy, które już od dawna nie świeciły w ciemności. – Więc zamierzasz to zrobić? Ukraść pierścienie dla królowej?

– Tak. – Clary wypuściła powietrze z płuc. – Jutro. W południe jest zebranie miejscowego Clave. Wszyscy na nim będą. Wtedy wejdę.

– Nie podoba mi się to, Clary.

Jej mięśnie się napięły.

– Co ci się nie podoba?

– Że zadajesz się z faerie. Faerie to kłamcy.

– One nie potrafią kłamać.

– Wiesz, co mam na myśli. „Faerie to manipulanci” brzmi słabo.

Odwróciła głowę i spojrzała na przyjaciela, opierając mu brodę na obojczyku. Simon objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Jego ciało było zimne, koszula nadal wilgotna od deszczu. Zwykle proste włosy skręciły się w loczki od wilgoci.

– Uwierz, wcale mi się nie podoba zadawanie z Dworem – powiedziała. – Ale zrobiłabym to dla ciebie. A ty zrobiłbyś to dla mnie, prawda?

– Oczywiście, że tak. Ale mimo wszystko to zły pomysł. – Simon spojrzał na nią z ukosa. – Wiem, jak się czujesz. Kiedy mój ojciec umarł...

Clary stężała.

– Jace żyje.

– Wiem. Nie to miałem na myśli. Ja tylko... Nie musisz mówić, że jest ci lepiej, kiedy jestem przy tobie. Zawsze jestem przy tobie. Smutek sprawia, że czujesz się samotnie, ale nie jesteś samotna. Wiem, że nie wierzysz – chodzi mi o religię – ale możesz być pewna, że otaczają cię ludzie, którzy cię kochają, prawda? – Jego oczy były duże, pełne nadziei. Tak samo ciemne jak zawsze, ale jakby dodano do nich jeszcze jedną warstwę koloru, podobnie jak jego skóra wydawała się przezroczysta i pozbawiona porów.

Wierzę, pomyślała. Tylko nie jestem pewna, czy to ma znaczenie. Lekko trąciła łokciem jego ramię.

– Więc nie masz nic przeciwko temu, żebym cię o coś zapytała? To osobista sprawa, ale bardzo ważna.

– O co chodzi? – Do głosu Simona wkradła się nuta ostrożności.

– O tę całą historię ze Znakiem Kaina. Czy to znaczy, że jeśli przypadkiem kopnę cię w nocy, niewidzialna siła kopnie mnie w goleń siedem razy?

Poczuła, że Simon się śmieje.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Miasto zagubionych dusz

Подняться наверх