Читать книгу Wilcza księżniczka - Cathryn Constable - Страница 7
ОглавлениеROZDZIAŁ 1
Las
– Chwyć mnie za rękę, Sophie. Musimy uciekać!
To był głos taty. Nie widziała go, ale była pewna, że jest rozczochrany i ma na sobie ten wyświechtany płaszcz, którego rąbek przypomina postrzępione skrzydło. Mocno ścisnął jej dłoń i razem pobiegli do zamarzniętego srebrzystego lasu. Wiedziała, dokąd zmierzają. Zawsze do tego samego miejsca – miejsca utkanego z ojcowskich opowieści, marzeń i wspomnień.
Na skraju lasu przystanęli. Z ich ust wydobywały się kłęby pary, a płatki śniegu wielkości ciem wirowały przed oczami Sophie, tworząc grubą koronkową firankę.
– Czekaj – powiedział tata. – Nadchodzi. Widzisz ją?
Jego słowa przywołały młodą kobietę w długiej pelerynie, z twarzą ukrytą pod kapturem. Sophie dostrzegła jedynie kosmyk ciemnoblond włosów przysypany płatkami śniegu, które na jej oczach zmieniały się w diamenty.
– Kto to jest? – zapytała dziewczynka.
Zamiast odpowiedzieć, tata nieco mocniej ścisnął ją za rękę i zaśpiewał tę piękną piosenkę, której słowa zdążyła już zapomnieć. To właśnie one niosły ze sobą odpowiedź.
Była zima. Padał śnieg. Wśród śniegu stała zagubiona w lesie dziewczyna i – Sophie poczuła, jak za gardło chwyta ją strach – wilk!
Jej dłoń wyśliznęła się z dłoni ojca.
– Nie odchodź! – krzyknęła.
Ale jego już tam nie było. Smutek oraz strach zmieszały się z białym puchem i leżały wszędzie wokół.
– Sophie!
Nie! Ten głos dochodził z innego miejsca. Nie chciała odpowiadać.
Wtuliła twarz w poduszkę, szukając sposobu, aby wrócić do lasu, próbując pozostać w świecie snu, gdzie rześkie powietrze smakowało jak mieszanka miętówek z diamentami… gdzie zewsząd otaczał ją las, a pod stopami skrzypiał śnieg…
– Nie śpisz?
Westchnęła i przesunęła ręką po kołdrze, jakby chciała ją otrzepać ze śniegu.
– Już nie, Delfino.
Starała się nie brzmieć opryskliwie. Niestety w Szkole dla Młodych Panien w New Bloomsbury nieodwołalnie zaczął się dzień. A to oznaczało pożegnanie krainy snów.
Przewróciła się na plecy i wbiła wzrok w sufit. Dlaczego rzeczywistość musiała być taka monotonna? Dlaczego szkoła z internatem była taka… beżowa? Sophie ogarnęła wzrokiem trzy wąskie szafy, trzy toporne szafki nocne, trzy biurka z krzesłami i zapragnęła czegoś innego. Czegoś, co byłoby piękne, choćby i nie miało wielkiej wartości. Wielkich, obsypanych kwieciem gałęzi czereśni w agatowej wazie… koronkowych firanek… W tym zatłoczonym i ubogim londyńskim pokoju nie mogła liczyć nawet na odrobinę piękna czy emocji. Żadnych tajnych notatek, żadnych szpiegów. Żadnych przygód.
Tylko nauka.
Delfina usiadła na łóżku i przeciągnęła się leniwie. Złote loki opadały jej na twarz i ramiona, sprawiając, że wyglądała jak księżniczka z dynastii Plantagenetów, która właśnie zbudziła się w krypcie z tysiącletniego kamiennego snu.
– Jaka pogoda? – rzuciła.
Interesowała się pogodą jedynie po to, by zdecydować, co zrobić z włosami. Ponieważ łóżko Sophie stało przy oknie, Delfina dzień w dzień zadawała to samo pytanie.
Sophie usiadła. Przez chwilę wpatrywała się w stojące na parapecie zdjęcie taty. Fotografowi udało się uchwycić ten marzycielski, zagadkowy wyraz twarzy, sugerujący, że tata zobaczył albo usłyszał właśnie coś, co go zafrapowało. Odsunęła zasłonę.
Okno wychodziło na wąską uliczkę z wysokimi domami, więc Sophie musiała się nieźle nagimnastykować, żeby zobaczyć kawałeczek nieba. Nawet kiedy słońce świeciło jak zwariowane, tu, w dole, i tak było ciemno i ponuro. Dziś po brudnych szybach spływały krople deszczu, więc bez patrzenia w niebo było wiadomo, że ma ono zwykłą londyńską barwę szarych mydlin.
– Niesamowite, ile wody mieści się w niebie nad Londynem – stwierdziła.
– Od czterech dni nic, tylko leje – odparła Delfina. – Myślisz, że deszcz kiedyś się nudzi? Myślisz, że ma ochotę zrobić ze sobą coś innego, niż tylko padać i padać na to stare, smętne miasto?
– Ale chyba w Paryżu też pada? – zapytała Sophie.
– Pewnie! Ale w Paryżu nawet deszcz jest piękny.
– Chciałabym, żeby spadł śnieg – szepnęła Sophie, zastanawiając się, czy sen o zimowym lesie znów jej się przyśni. Może zdoła go jakoś przywołać?
– Śnieg? Oszalałaś? – Delfina zadrżała. – Śnieg niszczy buty!
– Co z tego? – zapytała Sophie. – Pomyśl: budzimy się, a tu wszystko wygląda inaczej… Może naprawdę byłoby inne. Jak w bajce. Czy nie byłoby niesamowicie, gdyby chociaż ten jeden raz zrobiło się w Londynie na tyle zimno, by deszcz zamienił się w śnieg?
– Taka pogoda nadaje się tylko na narty – stwierdziła autorytatywnie Delfina. – To jedyny przypadek, gdy nie musisz się martwić o buty. – Znów się przeciągnęła i ziewnęła uroczo niczym kotka. – Obudzić Mariannę? – Zwiesiła długie nogi z krawędzi łóżka i poruszyła palcami o paznokciach pomalowanych na metaliczną zieleń. – Jeśli tego nie zrobimy, znów śniadanie przejdzie jej koło nosa.
– Co wy widzicie w tym śniadaniu?
Dziewczyna o cienkich, ciemnych włosach wynurzyła się spod brązowej kołdry z zaspaną twarzą i podkrążonymi oczami.
– Hej, ona umie mówić!
Marianna zamrugała jak kret i wymacała na nocnej szafce lekko skrzywione okulary w drucianej oprawie, po czym założyła je na nos.
– Delfino, dlaczego chodzisz na palcach? – zdziwiła się.
– Żeby sobie poprawić krążenie – odparła Delfina, zatrzymując się i nurkując głową między kolana, by rozczesać włosy. – A to zapobiega zmarszczkom.
– Bzdury – prychnęła Marianna. – Nie ma na to żadnych naukowych dowodów.
– Poza tym nie masz ani jednej zmarszczki – zauważyła Sophie. – Jesteś trzynastolatką!
– W każdym razie Francuzi tak robią.
Delfina wzruszyła ramionami, jakby jej wyjaśnienie w zupełności wystarczyło. Wyprostowała się, odrzuciła głowę do tyłu, zawinęła włosy w kok po jednej stronie głowy i przypięła klamrą.
Bycie w połowie Francuzką musi być bardzo męczące, pomyślała Sophie. I czasochłonne.
– Wiem, dlaczego warto dzisiaj wstać! – zaćwierkała Marianna, zaskakująco energicznym kopniakiem zrzucając z siebie kołdrę. – Jest czwartek! Oddadzą sprawdziany z geografii!
Sophie jęknęła. Niezmiennie kosztowało ją dużo wysiłku, by z jednej strony podporządkować się wysokim wymaganiom naukowym Marianny, a z drugiej – równie wyśrubowanym standardom mody, którym hołdowała Delfina. Na ogół zresztą nawet nie próbowała się opierać. Przyzwyczaiła się już do nieustannego tłamszenia.
Zerknęła na zegarek.
– Czas się ubrać.
– Daj mi dwadzieścia minut – rzuciła Delfina, wkładając jasnoróżowy szlafrok i kierując się do łazienki.
– Ile? – oburzyła się Marianna. – Dwadzieścia?
– Nie potrafiłabym tak długo się szykować, nawet gdybym musiała robić wszystko dwa razy – zauważyła Sophie.
– I dlatego ja wyglądam jak ja, a ty jak…
Jakkolwiek miała wyglądać Sophie w oczach Delfiny, ta ostatnia nie znalazła właściwego słowa i zamilkła ze zdziwioną miną, jakby coś nagle przyszło jej do głowy.
– Co jest? – zapytała Sophie.
– W zasadzie to jesteś całkiem ładna – powiedziała Delfina. – Regularne brwi. Idealna skóra. Tyle że nikt tego nie zauważa, bo zawsze zapominasz się uczesać. Nie mówiąc już o twoim szkolnym swetrze, który ma pełno dziur.
– To jedyny sweter, jaki posiadam! I nie gap się tak na mnie!
Delfina wzruszyła ramionami.
– Po prostu się nad tym zastanów.
– Ale po co? – zapytała Sophie. – I tak nikt nie zwraca na mnie uwagi!
– Nie ma sensu z nią dyskutować, Delfino – wtrąciła Marianna, wkładając szlafrok. – Jej taki stan rzeczy odpowiada.
Delfina pogroziła Sophie palcem.
– Uwierz mi, kiedyś będziesz chciała zrobić dobre wrażenie.
– I tak nigdy nie spotkam nikogo ważnego, więc co za różnica, czy mam dziurawy sweter, czy nie?
– Tylko poczekaj! – odgrażała się Delfina. – Nie znasz dnia ani godziny. Może właśnie dziś pojawi się w twoim życiu ktoś ważny?
– Jasne! – prychnęła Sophie. – A w środku lata nagle spadnie śnieg!