Читать книгу Bez przewodnika - Cecylia Niewiadomska - Страница 1
I.
Оглавление– Wierzysz, że nam się nie śni?
Szczupły i blady chłopiec w szkolnej bluzce podniósł na brata zdziwione spojrzenie wielkich, niebieskich oczu.
Starszy chłopiec, czarnooki, śniady i opalony, zniecierpliwił się widać brakiem odpowiedzi.
– Cóż, milczysz? – rzekł porywczo. – Czternaście lat skończyłeś, a zdaje ci się chyba, że nie masz jeszcze siedmiu, i żeś powinien być niemy, jak ryba. Teraz nie wiem doprawdy, skąd ci się wzięła odwaga wypowiedzenia stryjowi, że zgadzasz się na jego projekt, a raczej, że masz ochotę zobaczenia morza po sześciokrotnem spędzeniu lata w Zakopanem. Takie natury, jak twoja, na nic zdobyć się nie potrafią, nawet na prostą szczerość.
Blada twarz młodego chłopca pokryła się lekkim rumieńcem, lecz w jasnych jego oczach nie było gniewu ni urazy.
– Nie gniewaj się, Janku – zaczął trochę nieśmiałym głosem, ale widząc, że brat wygląda przez okno wagonu, nie dokończył nawet zdania.
Po chwili Janek usiadł znów na ławce, spojrzał na brata niezwykle łagodnie, jak gdyby pragnął zatrzeć poprzednie wrażenie, i zapytał dość miękko.
– Głodny jesteś?
– Pić mi się chce – odparł Tadzio – ale zaczekam do Chabówki.
– Do Chabówki! Dobry sobie! Jakbyś nie wiedział o tem, że do Chabówki jeszcze z półtorej godziny. Ale tybyś się wyrzekł jedzenia i picia, byle nie mieć kłopotu. Powiadam ci, Tadek, co ty na świecie zrobisz? Dobrze, póki jesteśmy razem, i wiesz, że za ciebie myślą brat, ojciec, siostra, no, ale jesteś mężczyzną, masz być w przyszłości opiekunem swojej rodziny i co ty poczniesz wtedy?
Tadek zarumienił się znowu po same włosy i spoglądał na brata łagodnym, proszącym wzrokiem, ale na odpowiedź się nie zdobył. Janek ruszył też ramionami i sięgnął po koszyczek, umieszczony na półce.
– Co to? – rzekł, wydobywając z niego dość dużą butelkę.
– To woda z czerwonem winem – cicho odpowiedział uczeń.
– Czemuż się nie napijesz?
– E, nie… tam już niewiele… ty możesz mieć pragnienie…
– Co? – zawołał Janek z oburzeniem – będziesz się męczył pragnieniem i kwasił tę trochę wody do samego Zakopanego, bo – ja mogę jej potrzebować! Czy wiesz, jak się nazywa takie postępowanie?
– Pewnie niedołęstwo – rzekł Tadek z łagodnym uśmiechem.
Janek zmieszał się trochę odpowiedzią brata, ale spostrzegł się prędko.
– A widzisz – rzekł – sam uznajesz; czy myślisz, że mnie przyjemnie tak ciągle cię strofować i nazywać po imieniu twoje wady? Ale to dla twego dobra, – święty straciłby resztę cierpliwości z twoją biernością. Tak! nie! chcę! nie chcę! krzycz, pchaj się, żądaj; – a ty wiecznie milczysz, myślisz i ze wszystkiem się zgadzasz, – ja tego znieść nie mogę. No, pij.
– Dziękuję.
– Nie chcesz?
– N-nie, już nie chcę.
– To wypiję; na widok tego nektaru sucho mi się w gardle zrobiło. Za twoją – energję.
Tadek się uśmiechnął.
– Przynajmniej na ten tydzień zdobądź że się na jakąś wolę – prawił dalej Janek, ogryzając udko kurczęcia – pamiętaj, że od naszego sprytu i energji zależy powodzenie całej sprawy. Znasz stryja: nie wrócimy na czas, to sam pojedzie, dnia jednego dłużej nie zaczeka. A choć to niby nic odnaleźć Zośkę w Zakopanem i zabrać ją razem z ciocią, ale nie mamy jej adresu, a te panie wcale nas się nie spodziewają. Mogą być na jakiej wycieczce, może trzeba je będzie gonić, a czas płynie. W Zakopanem znamy już wszystko, a morza nikt z nas nie widział, i pewno nieprędko zdarzy nam się taka sposobność, więc nie chciałbym po tylu nadziejach zostać na koszu, z niczem!
– Trzeba się będzie zaraz dowiedzieć o nie w klimatyce[1], muszą tam być zameldowane i znajdziemy je w godzinę po przybyciu na miejsce.
– Właśnie podług twojej teorji! Czy nie wiesz, że przyjedziemy koło siódmej wieczorem i klimatyka będzie już zamknięta? Ja myślę, że tylko przypadkiem tego samego dnia spotkać możemy je na Krupówkach, a na dobre trzeba zacząć poszukiwania nazajutrz od rana. Wyobrażam sobie zadziwienie cioci, bo nie spodziewa się nas wcześniej, niż za dwa tygodnie. Nie mogła naturalnie przeczuć projektu stryja, zgody ojca, misji[2] naszej i zamierzonego porwania.
– Chabówka! – szepnął Tadek z rozpromienioną twarzą.
Janek zerwał się z miejsca.
– Chwała Bogu. A to prędko! Zamknij koszyk, zwiń paski, te zapasy chyba zostawimy? Co zrobić z tą butelką? A walizka? gdzie walizka? acha, jest wszystko? Hej, jest tam kto? Po rzeczy! – wołał, wychylając się z okna.
– A podajcie mi te węzełki, to je wnet na wózek włożę. Pięknie pojedziemy, grzecznie, podług taksy [3], wesoło.
Tak zachęcał młody góral, stojąc przed oknem wagonu, a Janek też bez namysłu zaczął mu podawać tłumoczki.
– Podług taksy pojedziesz? – spytał tylko wyraźnie.
– Podług taksy, toć mówię, a grzecznie, a wesoło, pierwsi staniemy w Zakopanem.
– A to co, nie wiesz, że wam tu nie wolno? – dał się słyszeć surowy głos jakiegoś urzędnika, zwrócony do górala, który najspokojniej odbierał przez okno pakunki naszych znajomych.
– Goście mię zawołali, zgodzony jestem, umówiony – tłumaczył się sprytny chłopak, podając Jankowi książeczkę, w którą zaopatrzony jest każdy z miejscowych właścicieli wózków.
– Tak jest – potwierdził Janek – umówiłem tego człowieka. To już wszystko. Idźcież sobie, a my przyjdziemy zaraz, tylko zjemy obiad.
– Chodź – zwrócił się do brata – widzisz, co to znaczy energja: góral zabrał rzeczy wprost z wagonu i nie potrzebujemy płacić za przenoszenie osobno.
– Żeby tylko miał dobrego konia – zwrócił uwagę Tadzio.
– Boisz się, że przez litość będziesz szedł piechotą? Nie bój się, dobrze z oczu patrzy chłopakowi, jestem pewny, że ma konika, aż miło.
– Wiesz – zauważył Tadzio z nagłym błyskiem w oczach – one się pewnie na Kościeliskiej umieściły. Ciocia i Zosia lubią tę cichą ulicę, trochę już za wsią, z widokiem na góry i łąki, no, i tamtędy droga do Kościeliskiej doliny, gdzie bywają przynajmniej raz na tydzień. Pamiętasz, jak marzyliśmy, żeby w Kościeliskiej mieszkać?
– To wy z Zosią, co do mnie, choć przyznaję, że doliny równie pięknej nie widziałem, – nie jestem pustelnikiem, aby mi wystarczała natura. Dobre to zresztą w pogodę, ale w deszcz…
– Też pięknie, Janku, choć inaczej, ale pięknie: ten wezbrany biały potok, te płaczące skały, szare niebo, i cisza, i samotność, wszystko piękne.
– A no, może takie życie byłoby najstosowniejsze dla twego usposobienia, choć nie! rozmazgaiłbyś się tam do reszty i został skończonym niedołęgą. Czasy pustelników minęły, mój drogi, pomyśl tylko o zimie, jakby ci tam było, bez ludzi, bez dróg, jak w grobie.
– W pięknym grobie, gdzie żyć można. Nieraz blizko krzyża Pola wybierałem sobie miejsce na jaskinię, rozmyślałem, czembym się żywił, jakbym sobie urządził życie. Bo tego jestem pewny, że nigdy, nigdy w życiu nie napatrzyłbym się do syta piękności tego ustronia, nie nasłuchał szumu potoku, nie nacieszył się ciszą, w której tak dobrze myśleć i słuchać i przeczuwać…
Twarz chłopca zapłonęła dziwnym blaskiem, oczy jaśniały mu niby natchnione, widać było, że każde słowo – może bez woli i bez wiedzy jego – płynie mu prosto z duszy, z gorącego serca.
Lecz Janek niecierpliwie wzruszył ramionami.
– Głód wyleczyłby cię prędko z tych zachwytów – rzekł z lekceważeniem. – Górale uciekają na zimę z Kościeliskiej.
– Bo góral sobie nie wystarczy, książka i myśli nie zastąpią mu ludzi; a co do głodu, mógłbym mieć owoce i zapasy zboża.
– A prędko ta pojedziemy do Zakopanego?
Uśmiechnięty góral stał o parę kroków i patrzał na rozmawiających. Janek zerwał się pierwszy.
– A to jedźmy – zawołał. – Dobrego masz konia?
– Ho, ho, takiej parki nie znajdzie w Zakopanem. Z wiaterkiem se śmigniemy, przed wieczorkiem będziemy!
I pokazał białe zęby.
– A nie poczęstujecie to paniczu, górala?
Janek skinął na chłopca.
– Daj butelkę piwa.
– I jedźmy.
Góral pospieszył pierwszy, zapinając serdak, bo wiatr chłodny powiał i wesołe słonko zasępiło się jakoś. Za chwilę stanął przy dość dużym wózku parokonnym, jak wszystkie pokrytym białem płótnem, z jednego boku podciągniętem w górę.
– A to twój wózek? – rzekł zdziwiony Janek.
– A co?
– A cóżeś nie powiedział, że parokonny? Co nam po tem? Dwa razy tyle płacić, 6 guldenów! Czy tyle rzeczy mamy? Ja nie chciałem parokonki.
– A toć mieliście książeczkę – zauważył góral.
Janek się zaczerwienił i spochmurniał. Istotnie zrobił głupstwo, nie spojrzawszy nawet w książeczkę, on, co tak chętnie innym wytykał omyłki. Niema o czem mówić, góral prawdopodobnie byłby znalazł pasażera, a jeżeli ich podszedł, to nadzwyczaj zręcznie: oddał przecież książeczkę.
– Siadajmy – rzekł do brata krótko.
Góral poprawił koniom czerwone szaliki przy chomontach, ściągnął lepiej w górę płótno, przetarł dłonią ceratowe siedzenie i zręcznie dostał się na wózek.
– Wesoło pojedziemy – rzekł, zwracając się znów do chłopców – co tam będziecie żałowali parę guldenów, i góral przecie też zarobić musi.
I zaśpiewał po góralsku, dziwnym, przydechowym głosem, podobnym do nizkiego krzyku, w którym trudno rozróżnić wyrazy:
Góry nasze, góry, – moje wy komory,
Oj, bukowe listeczki, – moje poduszeczki.
Większość wózków już odjechała, zapóźnione potoczyły się długim łańcuchem piękną szosą ku południowi.
Na skręcie u nóg chłopców padł bukiet żółtych jaskrów. Janek potrącił go dosyć niechętnie, ale Tadzio wyrzucił centa w stronę małej ręki, która widniała gdzieś z boku przy wózku.
– Uczysz dzieci żebraniny – burknął Janek.
Tadzio milczał.
Drugi bukiet wpadł do wózka. Cent na szosę.
Za trzecim razem Janek z gniewem wyrzucił kwiaty.
Tadzio się zaczerwienił i spojrzał na brata, ale nie przemówił ani słowa.
1
Klimatyka – biuro opieki sanitarnej w miejscowościach leczniczych.
2
Misja – posłannictwo, zadanie.
3
Taksa – cena ustanowiona.