Читать книгу Biedny Miro - Celina Gładkowska - Страница 4
Biedny Miro
ОглавлениеMiałem wtedy podobno lat dziewięć i byłem szczupłym, bladym, brzydkim dzieciakiem. Wiedziałem, że jestem bardzo brzydki, bo mi to po sto razy na dzień mówiła moja druga mama; powtarzały służące i niańka i zaczynała mówić nawet moja trzyletnia siostrzyczka, która się dopiero uczyła wymawiać rozmaite słowa i składać zdania. Powtarzał mi to również nauczyciel, nazywając często osłem w dodatku, i ubolewając nad przyszłością, gdy do mojej brzydoty przyłączy się nieuctwo i ociężałość. Ja też codzień prawie, myśląc o mojej smutnej przyszłości, zalewałem się gorzkiemi łzami, ale, mimo wytężanej uwagi, mimo najszczerszej chęci, nie mogłem nigdy zadowolnić pana nauczyciela.
Najwięcej jednak moję brzydotę i złe skłonności wyrzucał mi pan Henryk, kuzyn i serdeczny przyjaciel mojej drugiej mamy, który od jakiegoś czasu bywał u nas codziennym gościem; ja go się jak ognia bałem. Usłyszawszy dobrze znane kroki, chowałem się w najgłębszy, najciemniejszy kąt z całego domu. Z góry przekonany byłem, że gdy mu się nawinę na oczy, wujcio, jak kazano mi go nazywać, oburknie mnie, złaje, a nawet, gdy będzie w złym humorze, białą, wypieszczoną ręką boleśnie wytarga za uszy. Zdarzało się też, gdy niepotrzebnie znalazłem się na jego drodze, że elegancka, giętka laseczka wujcia spadała na moje dziecinne plecy...
Czyż nie miałem powodu ukrywać się przed nim?
— Jak ten chłopiec zawsze się dziczy — mawiała moja druga mama — wtedy, gdym się od herbaty wypraszał.
— Daj mu spokój, — mówił wtedy wujcio — gdy mam jego twarz przed oczami, nie mogę nic do ust włożyć...
Dziwną sprzeczność ze mną stanowiła moja trzyletnia siostrzyczka. Ja byłem brzydki, nieśmiały i dziki; ona ładna, śmiała i pewna siebie. Ja miałem zawsze nos i oczy od płaczu czerwone; ona zaś srebrnym śmiechem od rana do nocy się śmiała. To też za nią wszyscy szaleli i pieścili: mama, wujcio, niańka, służba, jednem słowem: wszyscy, odemnie zaś odwracano się ze wstrętem.
Ojca widywaliśmy rzadko. Był przedsiębiorcą i ciągle na roboty wyjeżdżał, wpadał na parę dni do Warszawy, cały dzień za interesami biegał i ledwie miał czas popieścić się z moją drugą mamą i z małą Janką. Ze mną nie pieścił się nigdy. Spytał nauczyciela: czy robię postępy, czy zdam egzamin, wypytał mamę o moje sprawowanie, a otrzymawszy zewsząd niekorzystną wiadomość, kiwał głową i smutnie odwracał się odemnie.
— Kara boska... — szeptał — a mnie serce się rwało.
Chciałem przyrzec poprawę, prosić ojca, aby mnie trochę popieścił, czasem zabrał z sobą na przejażdżkę, bo te moje spacery z nauczycielem tak szalenie były nudne! a Janka opowiadała cuda o przejażdżkach z tatusiem i mamusią; lecz cóż, kiedy nie miałem odwagi.
Dawniej, gdy moja prawdziwa mama żyła, miałem bardzo dużo zabawek. Ale z czasem jedne się połamały, drugie pozabierała Janka, inne mię bawić przestały. O tej porze jakoś nic już nie miałem, oprócz paru książeczek z powiastkami.
Miałem też jednę, jedyną istotę na świecie, która mnie całem sercem kochała. Był to duży, czarny terre-neuve ze ślicznemi łagodnemi oczami, z jedwabnym falującym się włosem, Miro zwany. Był to pies mojej prawdziwej mamy, jej wychowanek i ulubieniec. Rzecz dziwna! on jeden wolał mnie, niż moję siostrzyczkę, a nawet jej nie lubił zupełnie... Gdy mu przynosiła ciastka, nie chciał ich nawet skosztować, a z mojej ręki tak smacznie zjadał kawałek suchego chleba, od obiadu schowany! Nie chciał się też nigdy z nią bawić.
Nie ugryzł jej ani razu, ale gdy go zaczepiała, figlując i dokazując, Miro obojętnie zwijał się w kłębek na swym dywaniku, zamykał oczy i udawał, że śpi.
Mama chciała Jankę fotografować razem z Mirem.
Rzeczywiście ślicznie wyglądała nasza jasnowłosa dziewczynka, biała i różowa, w białe koronki spowita, na ogromnym czarnym psie, obejmująca jego szyję rączkami. Ale cóż, kiedy Miro żadnym sposobem nie chciał pojechać, a gdy go siłą do karety wsadzono, u fotografa nie chciał się położyć, tylko wyszukał drzwi otwarte i pędem powrócił do mnie. Musiała mama drugi raz pojechać i mnie zabrać ze sobą. Wtedy wszystko poszło jak z płatka. Na mój rozkaz Miro ułożył się, jak chciał fotograf, pozwolił się objąć Jance za szyję, trzymał głowę, jak mu kazano, i fotografja wyszła doskonale. Ale też od tej chwili wujcio znienawidził Mira, i to było pierwszym początkiem nieszczęścia.
Od tej pory też Miro zawsze przeszkadzał. Choć spokojnie, nie podnosząc głowy, leżał zawsze na tym samym dywaniku, zawsze wujcio musiał przejść koło niego, spędzić go, lub uderzyć. Już teraz psu nie było wolno przy herbacie wieczornej koło mego krzesła stanąć i czekać, aż się z nim podzielę bułką, rozmoczoną w mleku, szynką, serdelkiem. Wujcio krzywo nawet patrzył, gdy ja coś przy herbacie brałem dla Mira; mówił, że pies się bałamuci, że go lepiej w kuchni kazać nakarmić. Cóż, kiedy Mirowi nie smakowało nic, jeśli ja mu tego nie podałem.
Widziałem, że to wujcia drażni i zrozumiałem dlaczego. Zazdrosny był, zazdrosny nawet o psa, co mnie kochał. Dlatego, że mnie sam nie lubił, chciał aby wszystko, co żyje, usuwało się odemnie... O jakże mnie to oburzyło!
Mogłem być brzydki, wstrętny — mówili mi to w domu wszyscy, a okazywali bardziej jeszcze; więc dobrze, niechaj się mnie brzydzą. I ja też nie garnąłem się do nich. Ale Miro mojej brzydoty nie widział; przeciwnie, byłem dla niego ładny, ładniejszy od mojej pięknej mamy, ładniejszy od ślicznej siostrzyczki. Cóż to mogło wujciowi przeszkadzać, że mnie chociaż jedna żywa istota na całym świecie kocha... A jednak przeszkadzało, choć tą istotą był tylko duży, czarny pies... I psa tego również znienawidził elegancki mój wujcio, znienawidził tak samo, jak mnie...
Przypomniałem sobie, że od czasu, gdy pan Henryk zaczął bywać u nas codziennie, przybierając rolę gospodarza domu, rozkazując służbie i rządząc wszystkiem, przyszły na mnie ciężkie bardzo chwile; przedtem zostawiali mnie w spokoju. Nikt nie pieścił, ale też i nie dokuczał. Żyłem sobie na uboczu, odsunięty w parze z moim kochanym Mirem, i nikomuśmy nie zawadzali. Wolno było nam żyć dla siebie. Z początku moja druga mama także chciała, aby Miro z nią chodził po ulicy; ale gdy on od niej uciekał i do mnie wracał, zobojętniała dla niego i przestała nań zwracać uwagę, tak jak na mnie. A teraz czuliśmy obaj nad sobą wroga: ciężką rękę nienawistnego nam wujcia. Bo też Miro nie lubił go również. Łagodne dla wszystkich zwierzę wujciowi nieraz pokazało zęby, warknęło na niego głucho... Zdarzało się to najczęściej, gdy wujcio zaczynał mnie łajać... Serce mi w piersi skakało z radości, że ktoś wtedy ujmuje się za mną, a zarazem zamierało ze strachu, abyśmy obaj drogo nie przypłacili tego... I biegłem do Mira, obejmowałem drobnemi rękami jego mordę, aby w niej stłumić warczenie, które przejmowało mnie naprzemian strachem i radością...
— Cicho, cicho, Miruś, cicho, bo on ci jeszcze co zrobi — szeptałem psu do ucha, a mądre zwierzę patrzyło mi w oczy, radośnie kręcąc ogonem, jakby mnie uspokoić chciało...
Z każdym dniem rosła moja nienawiść.................