Читать книгу Ja, Palikot - Cezary Michalski - Страница 8

Оглавление

Przygotowując się do rozmowy miałem problem, jak z panem rozmawiać. Czy jak z rówieśnikiem, który dojrzewał w latach osiemdziesiątych, przeszedł bardzo typową dla tego pokolenia drogę od szkolnego spiskowania i dostania po łapach przez SB, poprzez inteligenckie ambicje napisania doktoratu z filozofii, po cynizm wyboru biznesowego, usprawiedliwiany przed samym sobą filantropią i inteligenckimi prowokacjami. Ale druga narzucająca się formuła wywiadu to rozmowa Petroniusza z Neronem, oczywiście wedle „Quo vadis”.

Dlaczego z Neronem?

A po co jest pan w polityce?

Ciągle mnie ludzie o to pytają. To jest pytanie, którego nie zadaje się wielu innym ludziom w polskiej polityce, nawet tym, co do których nie ma żadnej pewności, że są w polityce z jakiegokolwiek racjonalnego powodu i że wiedzą, co w tej polityce chcą zrobić. Tymczasem ja wiem. Myślę, że wielu ludzi wie, co ja chcę w polityce zrobić, do czego mi ona jest potrzebna. A jednak to właśnie mnie o to pytają.

Sam pan do tego prowokuje. Żaden z „poważnych”, „zawodowych” polityków nie będzie pisał w swoich blogach i powtarzał w wywiadach, że w polityce poszukuje „paradoksu”, „rozmowy”, że jest ona dla pana okazją do „zrywania masek”, „poszukiwania swojego prawdziwego ja”. To są ambicje filozofa albo literata, a nie polityka. A wie pan, kto używał władzy, żeby móc filozofować albo czytać własną poezję i grać na lirze mając za tło Rzym, dodajmy na marginesie, płonący…

Ale to powoduje jednak, że jestem postacią ciekawą i co za tym idzie energetyczną. I to, co pan, w sposób mocno przesadny i stereotypowy, nazywa moim neronizmem, jest szansą na przywództwo. W nowoczesnej, czy też już raczej ponowoczesnej polityce, to właśnie ci partyjni urzędnicy, owi zawodowi politycy, których pan mi przedstawia, proponuje jako normę, nie mają szans na przywództwo. Czasy są takie, że ożywcze i pociągające dla ludzi z zewnątrz są osobowości spoza klasy politycznej. Może właśnie dlatego klasa polityczna mnie nie lubi, ci wyjałowieni zawodowcy, u których czasem także z zawodowymi kompetencjami polityka bywa krucho. Natomiast ludzie z zewnątrz mnie lubią, odnajdują we mnie swój własny stosunek do polityki.

Polska jest konserwatywnym społeczeństwem, ludzie, którzy jawnie deklarują, że używają polityki do odkrywania własnego ja, do przełamywania kulturowych tabu itp. mogą się nawet stać postaciami historycznymi, ale nie będą liderami w grze. Jeśli Polska stanie się kiedyś Francją albo Wschodnim Wybrzeżem USA, pana późne wnuki w polityce mogą się na pana powołać za jakieś sto lat. A w tej epoce może pan pozostać tylko dziwakiem.

Brutalnie powiem, że mam oczywiście inne ambicje, chcę władzy teraz i wiem, co umiałbym z nią zrobić. Ale nie mogę wykluczyć, że to pan ma rację, a ja… tylko zapłacę. Tak, bardziej prawdopodobne jest to, że zostanę raczej wyautowany, niż uzyskam faktyczne przywództwo. Ale nawet w takim przypadku uważałbym, że moja przygoda z polityką – jako estetyką, jako sposobem zerwania masek, likwidację tabu, które robią z nas – na poziomie oficjalnego języka, oficjalnie odgrywanych ról – społeczeństwo głupie i zacofane, nawet wówczas, kiedy my już realnie jesteśmy o wiele mądrzejsi i nowocześniejsi, tylko zgodziliśmy się sami przed sobą udawać niedojrzałych… Nawet wówczas uznam, że gra była warta świeczki. Więc jeśli to Neron ma być kimś, kto pierwszy w Polsce powie, że król jest nagi, że to ja mogę być Neronem. Tym bardziej, że Klaudiuszem był Marcinkiewicz. To jego Jarosław Kaczyński wywlókł zza kotary i zrobił premierem, mimo że Marcinkiewicz rządzić nigdy nie chciał ani nie umiał. Ja chcę rządzić, i to już jest zerwanie pierwszej maski spośród tych nakładanych przez polskich polityków. „Nie chcę, ale muszę”, hipokryzja.

Co rozumie pan przez rządzenie? Ile nici władzy jest panu potrzebne?

Moją porażką będzie, jeśli nie dostanę żadnej z czterech głównych funkcji: sekretarz generalny, szef partii, premier albo silny wicepremier z resortem, w którym umiałbym coś pożytecznego zrobić, ale także z ekipą, z premierem, którego akceptuję, bo wiem, że pozwoli mi skutecznie pracować. Komorowski mógłby być takim premierem, Tusk jest takim premierem.

I po co panu władza?

Żeby pozwolić Polakom doścignąć samych siebie. Żeby pozwolić polskiemu państwu doścignąć Polaków. Bo państwo mamy zacofane, politykę z ambicjami XIX-wiecznymi, a naród mamy nowoczesny.

Ale tego nie osiąga się plastikowym fallusem. Porozmawiajmy poważnie o tym, co jest istotą pańskiej działalności politycznej – o używanych metodach, które sprawiają, że dla wielu Polaków pański ewentualny sukces byłby policzkiem. Pańskie metody sprawiły, że jest pan postrzegany jako polityk z kategorii „późny Marcinkiewicz”. „Późny”, czyli próbujący świadomie doścignąć tabloidy, a wypromowany jako ich naiwna ofiara.

Nieprawda, większość Polaków widzi we mnie poważnego polityka i człowieka, który ma odwagę mówienia prawdy. Zaraz po raz setny usłyszę, że jestem populistą, że idę drogą Leppera, że schlebiam ludowi i za to jestem lubiany, ale w takiej interpretacji nie ma żadnej logiki. Przeanalizujmy wreszcie na zimno fenomen Palikota. Przecież ten człowiek prowokuje nie tylko Kaczyńskich, ale przede wszystkim zwykłych Polaków, robotnicy nie chodzą po ulicach z plastikowymi fallusami, a chłopi nie zakładają koszulki z napisem „jestem gejem”. Nie trzeba wiedzy socjologicznej, by wiedzieć, że lud takie symbole wyjątkowo drażnią. Lud nie oczekuje również od polityka, że przyjdzie do telewizji ze świńskim ryjem, że na konferencji prasowej wypije wódkę, że obrazi ich ukochanych pasterzy: Rydzyka, Giertycha czy Leppera. Zatem to lud powinien mnie pierwszy wytupać. A nie ta część inteligencji, czy też ta część salonu – bo salon jest bardziej podzielony niż to twierdzą Kaczyńscy, i Kaczyńscy także mają swój salon – która mdleje, kiedy mnie słucha. Ale jednocześnie nie słyszy, kiedy Kaczyńscy i ich ludzie insynuują, albo nazywają swoich przeciwników zupełnie wprost „sprzedawczykami”, „zdrajcami”, „łże elitami”, „złodziejami” itp. Nie obawiam się ich, bo z takiej hipokryzji łatwiej zedrzeć maskę. Obawiałem się ludu, bo mógł się na mnie wkurzyć, a tymczasem, zamiast tego, ten lud mnie wybiera i jest mną zaciekawiony. Dlaczego zatem lud Palikota docenił, choć mówi on rzeczy, które ich obrażają? Bo widzą, że człowiekowi na czymś zależy, że mówi, co myśli, że ma odwagę, że wprowadza do polityki świeżość. To wszystko jest naszą stłumioną tęsknotą. Żeby coś powiedzieć od siebie, odrobinę głośniej, bez strachu, a z drugiej strony bez nadęcia. Zresztą dzisiaj we wszystkich ponowoczesnych społeczeństwach to właśnie staje się ważne. Ludzie cenią freaków, ludzi z innej planety. Dlatego wybory w Ameryce wygrał Murzyn, dlatego prezydent Islandii jest lesbijką, a wicekanclerz Niemiec gejem. Nawet stary, zużyty Berlusconi nie traci władzy, bo choć skompromitowany po stokroć, jest przynajmniej ekscentrykiem.

Co takiego Polacy w panu dostrzegli? Jaki rodzaj ekscentryczności?

Zbuntowanego inteligenta. Dla ludu jestem przez to kulturowo obcy, ale cenią moją szczerość, wiedzą też, że naprawy polityki nie dokona kolejna zamiana jednych upartyjnionych urzędników na drugich, że jedyną nadzieją na zmiany może być taki świr, jak ja. Dla elit natomiast jestem od stóp po czoło „swój”. Od wieków najbardziej klasyczną figurą inteligenckiego zachowania było szyderstwo, ironia, prowokacja, awangarda. Naszymi inteligenckimi wzorami nie byli święci pańscy z czytanek dla dzieci, ale Rabelais, Wolter, Witkacy czy Gombrowicz. Kołakowski mówił to jasno – rolą inteligenta nie jest strzegący ortodoksji kapłan, który myślenie zamienia w rytuał, ale błazen, który wchodzi na salony po to, by kapłanom i ich nudnym myślom prawić impertynencje. Mój ulubiony Gombrowicz miał wielkie szczęście, wyrastał w najpiękniejszej z Polsk, w międzywojniu, w czasie, gdy obok siebie żyło kilka tuzinów wybitnych pisarzy, w tym kilku geniuszy, kilku świetnych filozofów, a życie artystyczne kwitło jak nigdy. A jednak i on, i Skamandryci, i Witkacy, układali swoje myśli i czyny w prowokacje, bili w każdy kawałek banału i nudy. Bo to jest powołanie każdego, kto poważnie traktuje kulturę czy filozofię.

Pańskie happeningi nie układają się w artystyczne prowokacje, pan to wszystko instrumentalizuje politycznie aż do znudzenia. „Małpka” wódki wypita na ulicy „przeciw Kaczyńskiemu” nie jest gadżetem od Duchampa, a świński łeb nie jest rekwizytem z teatru Kantora czy Artauda.

Pisuar u Duchampa nie różni się w swojej funkcji od plastikowego penisa w mojej dłoni. Co zaś zrobiłby Kantor, Witkacy czy Gombrowicz, gdyby weszli do Sejmu? Każdy wybrałby inne rekwizyty, ale cel mieliby ten sam – ośmieszyć ten pozór polityki, jaki mamy, zdemaskować nudę debaty publicznej, pozorność autorytetów, tych wszystkich napuszonych gawronów prawiących o ojczyźnie. Proszę zobaczyć, jak oni stereotypowo reagują, od czasów Sokratesa nic się nie zmienia, zawsze oskarżenie brzmi: psucie obyczajów. Czy można wymyślić coś bardziej tępego, czy jest lepszy dowód na istnienie głupoty, z którą trzeba walczyć? W czym psuję obyczaje, czy wypiwszy setkę na ulicy namawiam ludzi do alkoholizmu, czy biorąc do ręki sztucznego penisa namawiam ich do publicznego uprawiania onanizmu? Czy kogoś można w ten sposób namówić? Oburzenie na mnie nie jest obroną standardów kultury wysokiej, to skarga kołtunów, mieszkańców świata opisanego przez Zapolską, tych, którzy czytając felietony Boya, żegnali się ze strachu. W takim świecie jeden Diogenes zrobi więcej niż tysiąc kołtunów snobujących się na Platona czy świętego Tomasza. Kiedy w ten świat wchodzę ze swoimi prowokacjami, aby go ożywić, aby nim potrząsnąć, oni krzyczą, że niszczę sferę publiczną, że zaniżam poziom debaty. Drodzy panowie, tu już nic się nie da zaniżyć. Nie żyjemy w kraju, w którym tłumy Sokratesów przechadzają się po placach, łamach gazet i studiach telewizji, prowadząc debaty na temat natury prawdy i dobra.

Pan też o tym nie mówi.

Mówię, ale innym językiem. Ale zanim o tym, to może ustalmy, że nie udaje pan ślepego, przecież śledzę pańskie publicystyczne dokonania. Obaj zatem wiemy dobrze, że niemal wszystko w Polsce jest śnięte, że dyskusje publiczne są jałowe, argumenty w nich użyte tępe, sylogizmy toporne. Nie ma wyśrubowanych standardów powagi, które cierpią od moich happeningów. I wszyscy Polacy o tym wiedzą. Ci panowie mądrzący się w telewizji nawet przed prostymi ludźmi nie są w stanie udawać, że mają coś ważnego do powiedzenia. Bo co to za mądrość, jeśli wszyscy mówią to samo, używając wiecznie tych samych argumentów? Ile można słuchać o tym, że geje sprowadzą na cywilizację zagładę? Albo że musimy ocalić naszą narodową tożsamość? Ale choć gawrony przez całe życie powtarzają dwie myśli, oni zarazem najchętniej wchodzą w rolę arbitrów umysłowej elegancji. Narzekają wtedy na upadek obyczajów, na zepsucie młodzieży i na Palikota. Ten prastary rytuał odgrywany przez wszystkie pokolenia ludzkości, w dzisiejszej Polsce zadziałał jednak zbyt skutecznie. Życie publiczne zamieniono w pustynię, to, co wielkie – zarówno wartości, i samą polskość – przerobiono w banał i nudę. To nie są w ogóle inteligenci, to urzędnicy myśli, których prawdziwy inteligent musi tępić, tak jak ich ciął równo z ziemią Gombrowicz. Taki jest nasz etos. Pan, panie Cezary, robi przecież to samo. Bo nie słyszę, aby tym nielotom prawił pan komplementy, wie pan, że inteligent ma być szydercą.

Ale próbuję pamiętać, że Gombrowicz nadaje się tak samo do obśmiania Giertycha jak i rytualnych wrogów polskiego „ciemnogrodu”. Namaszczeni kapłani obsiedli obie strony barykady.

Innymi słowy mówi pan i robi to samo, nie może pan się powstrzymać od prowokacji, od dogryzania kapłanom. Obu nas drażni nuda i płytkość polskiej duchowości, Nietzsche mówił o pozornej głębi czegoś, co nawet nie jest jeszcze płytkie, jednak nasza głębia nie jest jeszcze nawet pozorna. To jest dyktatura tępaków. Mimo szacunku do Kanta, ja w to, że oni mają rozum, nie wierzę. Nie mogąc z nimi rozmawiać, mogę ich jedynie obrazić. Zerwać zasłonę pozornej grzeczności i konserwatywnej mądrości, pseudoelegancji, która pozwala im ukrywać własną ignorancję. Jeszcze w międzywojniu takich ludzi policzkowano w knajpie, w teatrze, po to, by głupocie pokazać jej miejsce. Ja dziś mogę im jedynie pomachać czymś, co ma tyle rozumu, co oni.

A jeśli w ten sposób jedynie wysadza pan w powietrze te resztki instytucji, jakie istnieją w Polsce? Po polityce uprawianej w ten sposób zostaną już tylko zgliszcza.

Niczego nie niszczę, proszę nie mylić prowokacji z destrukcją, szyderstwa z brutalnością. Porównajmy dwa przykłady – moje ataki na obecnego prezydenta i ataki Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta Wałęsę. Ja publicznie pytam, czy prezydent jest alkoholikiem, Kaczyński publicznie twierdzi, że prezydent jest płatnym agentem bezpieki, w ten sposób „tłumaczy” ludowi całą polityczną biografię Wałęsy. Ja wypijam „małpkę” wódki na ulicy, Kaczyński na ulicy pali kukły Wałęsy. Różnica jest wyraźna, ja namawiam Polaków do ironii, Kaczyński mobilizuje ich do realnej brutalności. To nieprawda, że ja niszczę politykę, ja jedynie odbieram powagę kiepskiej polityce.

Proszę nie żartować, bijecie się o miejsca w samolocie, dźgacie ich plastikowym fallusem. Na oczach ludzi, na oczach polityków innych państw, konkurujących z nami i przyglądających się nam bardzo uważnie.

Mamy szalonych przeciwników, jak inaczej mamy z nimi wygrać? Nie chcemy im zakładać podsłuchów, ani wysyłać do nich agenta Tomka. Nie wygłaszamy, tak jak Macierewicz po swoim ostatnim obsadzeniu wysokiego państwowego urzędu, inauguracyjnego expose, w którym nazwalibyśmy polityków wszystkich innych partii obcymi agentami.

Pan tylko odbija piłeczkę, a mi nie chodzi o to, kto zaczął, ale jak to się skończy.

Pan może oczywiście zaraz ze mnie zakpić, że ja odróżniam przemoc słuszną od niesłusznej, ale przemoc jest częścią polityki. I wolę, żeby ona pozostawała werbalna. I była użyta raczej do osłony tego, co się w Polsce buduje, niż do niszczenia wszystkiego. Zagrałem w tę grę, w którą ludzie tacy jak Macierewicz, Kaczyńscy i inni, grali już od dawna, bo uważam, że nie można im zostawić swobody, bo to są ludzie niepoczytalni. To właśnie jest dramat Platformy. Musimy nie tylko dawać odpór PiS-owi, my musimy go zepchnąć do narożnika, osłabić, osaczyć, uczynić tak słabym, żeby już był niegroźny. Zarazem nie możemy po drodze zniszczyć prawa, prokuratury i służb specjalnych. Musieliśmy więc rozwiązać tę kwadraturę koła. Nie wiem, czy nasz pomysł jest najlepszy, ale na pewno okazał się skuteczny. Przez lata Kaczyńscy odnosili sukces, bo atakowali wszystkich bez umiaru – agenci, układ, puste lodówki, Wehrmacht, bilbordy… I kiedy udało się to powstrzymać? Gdy Platforma odpowiedziała ogniem, gdy przestaliśmy być bierni, gdy porzuciliśmy skrupuły i wstyd, gdy bracia zrozumieli, że każdy ich atak oznacza, że oni też za chwilę oberwą i to równie mocno.

Ale jest cena ośmieszania ludzi, które jak pan wie, bywa brutalniejszym instrumentem wychowawczym niż bicie po twarzy. Kaczyńskich to boli, ale po pierwsze, Jarosław to bicie wytrzyma, a po drugie, w tym czasie ich elektorat utwierdza się we współczuciu dla nich i w swoim własnym cierpieniu niewinnej ofiary. Nie ma pan wątpliwości, oporów, bijąc tak mocno?

Mam, im dłużej to robię, tym trudniej mi to przychodzi. Z zasady szanuję ludzi, szydzę z umysłowych słabości elit, z ich pretensji, ale człowiek, odarty z dostojeństw, sprowadzony do tego, co w nim ludzkie, budzi moją lojalność. Poza tym jest społeczny kontekst, na przykład Lech Kaczyński ma bardzo miłą żonę, budzącą wielki szacunek matkę, na pewno im obu jest bardzo przykro, kiedy punktuję słabości prezydenta. Ma też wnuczkę, ma córkę. Ma swoich wyznawców, ludzi, których fascynacji politycznych nie podzielam, ale nie cieszy mnie, że moje zachowanie ich osobiście dotyka. Nie lubię sprawiać ludziom przykrości, mogę się śmiertelnie nie zgadzać z nimi, ale nikogo nie chcę sponiewierać. Sam Lech Kaczyński budzi też moje współczucie, nie jest postacią jednoznacznie negatywną, ma swoje osiągnięcia, działał w opozycji, pomagał ludziom, był ponoć w kilku instytucjach całkiem dobrym szefem. Ale kiedy tak mnie najdzie współczucie, przypominam sobie, gdzie jestem i po co. To jest polityka. Tu nie zadaje się pytań podważających reguły gry. Blokowanie opozycji jest tak samo konieczne, jak rządzenie.

To wyznanie człowieka od mokrej roboty.

Nie, to wyznanie człowieka, który oczyścił sobie plac. I teraz przechodzi do kolejnego etapu gry.


Ja, Palikot

Подняться наверх