Читать книгу World of Warcraft - Christie Golden - Страница 8
ОглавлениеProlog: Sen
Wiatr zawodził niczym cierpiące dziecko.
Stado szpadlaków zbiło się ciasno, szukając ciepła u siebie nawzajem, mimo że gęste, kudłate runo chroniło je przed najgorszym zimnem. Utworzyły zwarty krąg wokół dygocących i beczących cieląt. Głowy, zwieńczone masywnym porożem, pochyliły ku ziemi, zamknęły ślepia, chroniąc je przed sypiącym śniegiem, oddechy zamarzały im na pyskach, gdy zwierzęta, wbiwszy kopyta w ziemię, trwały.
…w swych rozmaitych jaskiniach wilki i niedźwiedzie przeczekiwały szalejącą burzę, jedne w cieple stada, inne samotne i zrezygnowane. Nawet najdotkliwszy głód nie był w stanie wygnać ich na zewnątrz, póki nie ucichnie przeszywający szloch wiatru, póki śnieżyca nie opadnie z sił.
Wiatr pędzący z rykiem od oceanu, by uderzyć w wioskę Kamagua, szarpał skóry rozciągnięte na ramach wykonanych z kości wielkich morskich stworzeń. Kiełzarowie, dla których to miejsce od niezliczonych lat było domem, wiedzieli, że kiedy sztorm już ucichnie, przyjdzie im naprawiać albo i wymieniać sieci i pułapki. Ich domostwa, jakkolwiek solidnie wzniesione, zawsze cierpiały, gdy nadchodziła ta właśnie burza. Schronili się wszyscy wewnątrz sporej grupy chałup, głęboko okopanych w ziemi, i zasznurowali ciasno klapy, broniąc się przed wichrem. Wnętrza chat rozjaśniał blask kopcących lamp łojowych.
Starszy Atuik czekał w niewzruszonym milczeniu. W ciągu minionych siedmiu lat widział już niejedną taką burzę. Długo już żył, o czym świadczyły wielkość i połyskliwa żółć kłów oraz głębokie zmarszczki na brązowej skórze. Te burze nie były tylko burzami, nie były naturalne. Atuik spojrzał przelotnie na młodych drżących, nie z zimna, kiełzarowie nie drżeli od chłodu przecież; wstrząsał nimi strach.
– On śni – mruknął jeden z młodych o lśniących ślepiach i szczeciniastych wąsach.
– Milczeć – warknął Atuik, ostrzej niż zamierzał. Zaskoczony dzieciak zamilkł i znów słychać było jedynie zawodzenie śnieżycy.
Wzniósł się niczym dym, głęboki, jękliwy dźwięk bez słów, a jednak pełen znaczenia. Pieśń niesiona dziesiątkiem głosów. Huk bębnów, grzechotek i kości uderzających o kość tworzył dziki podkład dla pozbawionego słów wezwania. Przed najgorszym gniewem wiatru chronił wioskę taunka krąg słupów i skór, a domy, o łukowato wysklepionych dachach wznoszących się nad obszernymi wnętrzami, opierające się nieustannie wyzwaniom tej krainy, były mocne.
Zawodzenie wiatru wciąż jeszcze przebijało się przez głęboki dźwięk prastarego rytuału. Tancerz, szaman o imieniu Kamiku, zmylił krok i kopyto uderzyło w ziemię pod dziwnym kątem. Kamiku odzyskał równowagę i kontynuował taniec. Koncentracja. Wszystko polegało na koncentracji. Tak można było okiełznać żywioł, zmusić do posłuszeństwa. Tak właśnie jego lud przetrwał w tej srogiej i nieprzyjaznej krainie.
Jego futro zwilgotniało i ściemniało od potu. Wielkie brązowe oczy zamknięte były w całkowitym skupieniu, kopyta znów wybijały potężny rytm. Podrzucał głową, krótkie rogi dźgały powietrze, ogon drżał. Pozostali tańczyli za nim. Ciepło ich ciał i żar ognia płonącego jasno mimo śniegu i wiatru wpadającego do środka otworem odprowadzającym dym sprawiały, że wnętrze chaty pozostało ciepłe i przytulne. Wszyscy wiedzieli, co się działo na zewnątrz. Nie mogli kontrolować tego wiatru i śniegu, jak to zawsze czynili. Nie, to było jego dzieło. Ale za to mogli tańczyć, ucztować i śmiać się, broniąc się przed tym szturmem. Byli taunka. Przetrwają.
Na zewnątrz biało-niebieski świat ryczał wściekle, lecz w Wielkiej Sali powietrze było nieruchome i ciepłe. Solidne polana wypełniały kominek na tyle wysoki, by pomieścić stojącego mężczyznę; trzaskanie płonącego drewna było jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pomieszczeniu. Nad gzymsem bogato rzeźbionym w kształty fantastycznych stworzeń wisiały rogi. Drewniane głowy smoków służyły za uchwyty, w których umieszczono płonące jasno pochodnie. Ciężkie belki podtrzymywały sufit ogromnej sali biesiadnej, która pomieściłaby dziesiątki gości. Ciepły pomarańczowy blask wylewający się z kominka rozganiał cienie po kątach. Zimny kamień podłogi zasłaniały i ocieplały grube futra niedźwiedzi polarnych, szpadlaków i innych stworzeń.
Znaczną część sali zajmował stół, długi i rzeźbiony, który mógł pomieścić trzy dziesiątki biesiadników. Teraz jednak siedziały przy nim trzy osoby: człowiek, ork i chłopiec.
Oczywiście nic nie było prawdziwe. Mężczyzna – siedzący na honorowym miejscu u szczytu stołu, nieco wyżej od tamtych dwóch, na gigantycznym rzeźbionym krześle, niemalże tronie – rozumiał to doskonale. Śnił. Śnił już od bardzo dawna. Sala, kły, rogi szpadlaków, ogień, stół, chłopiec i ork – wszyscy byli częścią jego snu.
Siedzący po jego lewicy ork miał już swoje lata, ale wciąż był potężny. Pomarańczowy blask ognia i pochodni oświetlał koszmarny wizerunek wymalowany na twarzy o potężnej, ciężkiej szczęce – trupią czaszkę. Ork był szamanem zdolnym kontrolować niezmierzone moce i nawet jako element snu, wymyślonego przez człowieka, był przerażający.
W przeciwieństwie do chłopca. Ten mógł być kiedyś ładnym dzieckiem o złocistych włosach, dużych oczach koloru morskiej toni i regularnych rysach. Ale to kiedyś, nie teraz.
Chłopca trawiła choroba.
Był tak wychudzony, że kości niemal przebijały mu skórę. Oczy, niegdyś jasne, przygasły i zapadły się w głąb czaszki. Skórę znaczyły pękające wrzody, z których sączyła się zielona maź. Oddychał z trudem. Chudziutka pierś unosiła się spazmatycznie, gdy z wyraźnym trudem chwytał powietrze. Mężczyzna miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zobaczy bijące z wysiłkiem serce, które już dawno powinno się poddać, a jednak nie przestawało bić.
– On jeszcze tu jest – rzekł ork, wskazując na chłopca paluchem.
– Nie wytrwa – odpowiedział mężczyzna.
Jakby na potwierdzenie jego słów chłopczyk zakasłał, opluwając blat krwią i flegmą. Obtarł blade usta gnijącym rękawem. Wciągnął powietrze i przemówił rwącym się głosem, co wyraźnie było dlań ogromnym wysiłkiem.
– Jeszcze… jeszcze go nie wygrałeś. I… udowodnię ci to.
– Jesteś tak samo głupi jak uparty – warknął ork. – Ta bitwa została wygrana dawno temu.
Ręce mężczyzny zacisnęły się na podłokietnikach. Śnił ten sen od lat, wciąż od nowa, i teraz uważał go raczej za męczący niż interesujący.
– Nuży mnie ta walka… Skończmy to raz na zawsze – powiedział mężczyzna.
Ork posłał chłopcu złe spojrzenie, czaszka na jego twarzy szczerzyła się w ohydnym uśmiechu. Chłopiec znów kaszlnął, ale nie odwrócił spojrzenia, nie uchylił się przed wzrokiem szamana. Powoli, z godnością wyprostował się, a jego zamglone oczy spoglądały to na orka, to mężczyznę u szczytu stołu.
– Tak – powiedział ork. – To niczemu nie służy. Wkrótce nadejdzie czas przebudzenia. Przebudzenia i powrotu na świat. – Odwrócił się ku mężczyźnie, spoglądając nań płonącymi oczami.
– Raz jeszcze rusz drogą, którą wybrałeś.
Wymalowana czaszka zdawała się oddzielać od twarzy, unosić nad nią, jakby stała się osobnym bytem; a sala zmieniła się wraz z jej ruchem. Smoki, które jeszcze przed chwilą były zaledwie rzeźbami, zbudziły się do życia, poruszyły głowami, a pochodnie w ich pyskach rzucały na ściany groteskowo tańczące cienie. Wiatr zawył za progiem i z hukiem otworzył drzwi. Śnieg zawirował wokół trójki skupionej przy stole. Mężczyzna wyciągnął ramiona i pozwolił, by lodowaty wiatr otulił go niczym płaszcz. Ork ryknął śmiechem, a czaszka nad jego twarzą zawtórowała mu w tej radości.
– Pozwól, pokażę ci, że twoje przeznaczenie jest związane ze mną, a swą prawdziwą moc możesz poznać tylko poprzez wyeliminowanie jego.
Gwałtowny podmuch wiatru zmiótł z krzesła wątłego i niewielkiego chłopczynę, który dźwignął się, drżąc z wysiłku, a gdy próbował z powrotem wspiąć się na krzesło, ciężki oddech ulatywał mu z ust strzępkami pary. Rzucił mężczyźnie spojrzenie – pełne nadziei, strachu i dziwnej determinacji.
– Jeszcze nie wszystko stracone – szepnął.
I choć w sali dudnił śmiech orka i czaszki, choć zawodził głośno wiatr, mężczyzna to usłyszał.