Читать книгу World of Warcraft - Christie Golden - Страница 7

Оглавление

Rozdział pierwszy

Zwę się Thrall.

Słowo to oznacza „niewolnika” w języku ludzi, a historia, która kryje się za tym imieniem, jest bardzo długa i lepiej zostawić ją na inną okazję. Z łaski duchów i dzięki krwi bohaterów, która płynie w moich żyłach, zostałem wodzem mego ludu, orków, i przywódcą sprzymierzonych ras znanych jako Horda. Jak do tego doszło – to także zupełnie inna historia. Opowieść, którą chcę powierzyć pergaminowi, zanim jej bohaterowie połączą się ze swymi szlachetnymi przodkami, to historia mego ojca. To również historia tych, którzy w niego wierzyli, i tych, którzy go zdradzili. I wierzcie mi, zarazem zdradzili cały nasz lud.

Kim byśmy się stali, gdyby nie doszło do tych wydarzeń, nawet mądry szaman Drek’Thar nie potrafi powiedzieć. Ścieżki Losu są rozmaite i jest ich wiele, i żadna istota nie powinna próbować podążać tą zwodniczo przyjemną „gdyby tylko”. Co się stało, się stało. Mój lud musi teraz dźwigać zarówno wstyd, jak i chwałę płynącą z naszych wyborów.

Ta historia nie opowiada o Hordzie, jaką znacie dzisiaj, związku sprzymierzonych luźno orków, taurenów, porzuconych, trolli i krwawych elfów, ale o samych jej początkach, o pierwszej Hordzie. Jej narodzinom, tak jak przyjściu na świat każdego niemowlęcia, towarzyszyły ból i krew, a jej pierwszy krzyk oznaczał śmierć dla wrogów.

Początek tej historii, okrutnej i ponurej, był spokojny i miał miejsce wśród wzgórz i dolin żyznego świata nazywanego Draeanorem…

Dźwięk bębnów bijących w rytmie uderzeń serca kołysał młodych orków do snu, ale Durotan z Klanu Mroźnego Wilka nie spał. Leżał wraz z innymi na klepisku w namiocie przeznaczonym na sypialnie dzieci. Sowita wyściółka z trawy i gruba skóra racicznika chroniły go przed chłodem ziemi zmarzniętej na kość. A i tak rytm bębnów wibrował w gruncie i w ciele Durotana, a uszy orka pieścił ten odwieczny dźwięk. Jakże Durotan pragnął wyjść i do nich dołączyć!

Miał przed sobą jeszcze jedno lato, zanim będzie mu wolno wziąć udział w Om’riggor, rytuale inicjacji. Do tego wyczekiwanego ze wszech miar momentu musiał pogodzić się z tym, że odsuwano go, wysyłano do wspólnego namiotu, gdzie spał z innymi dziećmi, podczas gdy dorośli siedzieli wokół ognia i rozmawiali o sprawach tajemniczych i niewątpliwie wielce istotnych.

Westchnął i przewrócił się na posłaniu z futra. To nie było w porządku.

Orkowie nie walczyli między sobą, ale nie byli jakoś szczególnie towarzyscy. Każdy klan trzymał się osobno, kultywował własne tradycje, przestrzegał swoich zasad dotyczących strojów, opowieści i szamanów. Mówili tyloma dialektami, że niektórzy orkowie nie mogli się porozumieć. Czasem wydawali się sobie nawzajem tak obcy jak inna rozumna rasa, która dzieliła z nimi plon pól, lasów i rzek – tajemniczy draenei. Jedynie dwa razy do roku, wiosną i jesienią, wszystkie klany zbierały się tak jak teraz – by uczcić równonoc.

Święto rozpoczęło się oficjalnie poprzedniego wieczora o wschodzie księżyca, ale orkowie zbierali się już od kilku dni. Obchody Kosh’harg odbywały się na uświęconym gruncie nazywanym Nagrandem, Ziemią Wiatrów, który leżał w łagodnym cieniu Góry Duchów, Oshu’gun, od samego początku czasów. Wprawdzie podczas święta zdarzały się wyzwania i walki, ale tak naprawdę był to czas bez waśni i przemocy. Kiedy głowy stawały się zbyt gorące, co zdarzało się przy tak licznych zgromadzeniach, szamani namawiali do pokojowego rozwiązania nieporozumień albo zwaśnione strony musiały opuścić święte miejsce.

Ziemia była tu bogata, żyzna i pogrążona w spokoju. Durotan czasem zastanawiał się, czy ów spokój brał się od samych orków, czy raczej orkowie łagodnieli pod wpływem tego miejsca. Często zajmowały go takie kwestie, ale nigdy się nimi nie dzielił, bowiem nie słyszał, by ktokolwiek poruszał takie dziwne tematy.

Durotan westchnął cicho. Głowę miał pełną kłębiących się myśli, serce waliło mu w piersi, odpowiadając na rytm bębnów. Miniona noc była wspaniała i poruszyła duszę Durotana. Zza linii drzew wyłoniła się Bladolica Pani, była w swej malejącej fazie, ale wciąż na tyle jasna, by zalać potokiem światła białe kobierce śniegu. Na ten widok z tysięcy gardeł zebranych orków, starszyzny, wojowników w sile wieku, nawet dzieci w silnych ramionach matek, dobył się okrzyk radości. Wilki będące zarówno towarzyszami, jak i wierzchowcami orków dołączyły się do wrzawy, wyjąc przejmująco. Ten dźwięk wibrował we krwi Durotana, a rytm bębnów zmienił się w głębokie, pierwotne pozdrowienie dla białej sfery, która rządziła nocnym niebem. Durotan rozglądał się, chłonąc spojrzeniem owo morze potężnych istot, wznoszących swe brązowe ręce ku srebrzystemu światłu Bladolicej Pani, skupionych na jednym. Gdyby jakiś ogr był na tyle nierozsądny, aby ich zaatakować, poległby w ułamku chwili rozniesiony broniami tego morza zdeterminowanych wojowników.

A potem przyszedł czas na ucztę. Mięso dziesiątek zwierząt ubitych wcześniej, zanim jeszcze nadeszły chłody, zostało ususzone i uwędzone w ramach przygotowań do tego święta. Rozpalono ogniska, a ich ciepłe światło zlało się z magicznym białym blaskiem Pani, a bębny nie milkły ani na chwilę.

Durotanowi jak innym dzieciom – prychnął pogardliwie na myśl o tym, że zalicza się go do tej grupy – pozwolono pozostać, póki nie zjadł swojej porcji i póki szamani nie odeszli. Po zakończeniu uczty rozpoczynającej święto szamani ze wszystkich klanów wspinali się na Oshu’gun, która czuwała nad ich świętowaniem, i wchodzili do jaskiń, by tam radzić się duchów i przodków.

Oshu’gun była imponująca nawet z daleka. W przeciwieństwie do innych gór, których linie były poszarpane i nierównie, Oshu’gun wyrastała z gruntu z precyzją gigantycznego grotu. Przypominała wielki kryształ wbity w ziemię. Jej linie były doskonałe i pięknie lśniła w promieniach słońca i księżyca. Wedle niektórych legend spadła z nieba przed setkami lat, a tak się różniła od swych sióstr, że Durotan doszedł do wniosku, że opowieści te mogły być prawdziwe.

Ale choć Oshu’gun była niezwykle interesująca, Durotan uważał za nieco niesprawiedliwe, że szamani muszą zostawać tam na czas całego święta Kosh’harg. Biedni szamani – myślał – omija ich cała zabawa. Ale, jak był przekonany, tak samo omijała dzieci.

W ciągu dnia odbywały się polowania i gry, opowiadano historie bohaterów i przodków. Każdy klan miał własne opowieści, więc poza tymi znanymi Durotanowi jeszcze z wczesnego dzieciństwa zawsze miał okazję posłuchać o nowych, ekscytujących przygodach.

Durotan naprawdę lubił ich słuchać, uważał je za niezwykle intersujące, ale i tak aż płonął z ciekawości, by dowiedzieć się, o czym rozmawiają dorośli po tym, jak dzieci zostały odesłane do namiotu, gdy brzuchy wypełniło dobre jedzenie, gdy już wypalono fajki i uraczono się rozmaitymi napitkami.

Nie mógł tego znieść. Usiadł jak najciszej, nasłuchując, czy przypadkiem ktoś jeszcze się nie obudził. Niczego nie usłyszał, a po długiej chwili wstał i powolutku ruszył do wyjścia.

Długo skradał się w ciemnościach namiotu. Dzieci w najróżniejszym wieku spały z rozrzuconymi na boki kończynami i jeden niewłaściwy ruch mógłby któreś obudzić. Jego serce łomotało podnieceniem i własną śmiałością, gdy ostrożnie stąpał między niewyraźnymi zarysami kształtów, stawiając duże stopy z ostrożnością długonogich ptaków bagiennych.

Wydawało mu się, że minęła wieczność, zanim wreszcie dotarł do klapy namiotu. Stał, próbując uspokoić oddech. Wyciągnął rękę…

I dotknął dużego ciała o gładkiej skórze, które znajdowało się tuż obok. Gwałtownie cofnął dłoń, tłumiąc syknięcie.

– Co robisz? – szepnął.

– Co ty robisz? – odpowiedział ten drugi.

Durotan nagle uśmiechnął się szeroko, uświadamiając sobie, jak niemądrze obaj brzmią.

– To samo co ty – powiedział, nie podnosząc głosu, ponieważ wokół nich wszyscy inni spali. – Możemy albo o tym rozmawiać, albo to zrobić.

Widział zarys sylwetki w ciemności i na tej podstawie mógł powiedzieć, że ten drugi ork był sporym młodzikiem w wieku zbliżonym do Durotana. Nie rozpoznawał jego zapachu ani głosu, więc tamten nie należał do Klanu Mroźnych Wilków. To dopiero było wyzwanie – zrobić coś tak zakazanego, jak opuszczenie namiotu bez pozwolenia, a do tego jeszcze w towarzystwie orka z innego klanu.

Tamten się zawahał, najpewniej identyczna myśl przeszła mu przez głowę.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Zróbmy to.

Durotan wyciągnął rękę, namacał w ciemności klapę namiotu i podwinął ostrożnie. Dwóch młodzików wyszło prosto w mroźną noc.

Durotan teraz popatrzył na towarzysza. Tamten był bardziej umięśniony i wyższy. Durotan był najwyższy spośród rówieśników w klanie, nie miał więc okazji przyzwyczaić się do tego, by towarzysze zabaw patrzyli nań z góry. Poczuł się troszkę zaniepokojony. Jego kompan w nieposłuszeństwie też odwrócił się, by popatrzeć na Durotana, i teraz młody Mroźny Wilk poczuł się taksowany spojrzeniem. Obcy skinął głową, najwyraźniej zadowolony z tego, co zobaczył.

Nie ryzykowali porozumiewania się na głos. Durotan pokazał gestem wysokie drzewo blisko namiotu i obaj ruszyli ku niemu po cichu. Przez chwilę, zapewne znacznie krócej niż im się wydawało, znajdowali się na otwartej przestrzeni, narażeni na to, że zobaczy ich każdy z dorosłych, kto akurat w tej chwili zdecyduje się odwrócić głowę. Ale nikt ich nie zauważył. Blask księżyca odbity od krystalicznie białego śniegu był tak potężny, że Durotan czuł się odsłonięty, jakby stał w promieniach słońca. A skrzypienie tego śniegu pod ich stopami musiało być głośne jak, nie przymierzając, ryk rozzłoszczonego ogra. Wreszcie dotarli do drzewa i schowali się za pniem. Gdy Durotan wreszcie odważył się odetchnąć, z ust wypłynął mu obłoczek mgły. Jego towarzysz odwrócił się doń i uśmiechnął szeroko.

– Jestem Orgrim z rodu Telkara Doomhammera z Klanu Czarnej Skały – szepnął z dumą.

Durotan był pod wrażeniem. Wprawdzie ród Doomhammera nie władał żadnym klanem, ale był powszechnie znany i szanowany.

– Jestem Durotan z rodu Garada z Klanu Mroźnego Wilka.

I teraz Orgrim musiał przyswoić sobie fakt, że siedzi z przyszłym wodzem innego klanu. Skinął głową z aprobatą.

Przez chwilę siedzieli tylko, pławiąc się w chwale własnej śmiałości. Ale Durotan poczuł chłód i wilgoć przesączające się przez jego płaszcz z grubego futra i wstał. Ponownie wskazał na zgromadzenie orków i Orgrim w milczeniu skinął głową. Wyjrzeli zza drzewa i nadstawili uszu. Teraz z pewnością usłyszą owe tajemnice, których tak byli spragnieni. Głosy popłynęły ku nim ponad trzaskaniem drewna płonącego w ognisku, ponad niecichnącym rytmem bębnów.

– Szamani byli bardzo zajęci tej zimy z powodu gorączki – powiedział ojciec Durotana, Garad. Pogładził wielkiego białego basiora, który drzemał w cieple ogniska. Bestia o białym futrze, charakterystycznym dla mroźnego wilka, zamruczała zadowolona. – Ledwie jedno z młodych wyzdrowiało, natychmiast następne było chore.

– Ja też wypatruję już wiosny – odezwał się inny, po czym wstał i dorzucił do ogniska kolejne polano. – Zima była ciężka dla zwierzyny. Kiedy szykowaliśmy się na święto, ciężko nam było znaleźć raciczniki.

– Klaga robi z ich kości wspaniałą zupę, ale nie chce nam powiedzieć, jakich ziół do niej dodaje – wtrącił trzeci, łypiąc gniewnie na kobietę, która karmiła niemowlę.

Tamta, zapewne wspomniana Klaga, tylko się zaśmiała.

– Przepis dostanie tylko to maleństwo, jak już odpowiednio podrośnie – odpowiedziała z szerokim uśmiechem.

Durotan słuchał tego z otwartymi ustami. Spojrzał na Orgrima i przekonał się, że tamten ma taki sam wyraz twarzy – zdumienie zmieszane z niesmakiem. To było takie ważne, tak okryte tajemnicą, że dzieciom nie wolno było wychodzić z namiotu, by tego nie usłyszały? Dyskusja o gorączce i zupie?

W blasku księżyca Durotan doskonale widział twarz Orgrima, jego brwi zmarszczone z namysłem.

– Ty i ja zdołamy wymyślić coś bardziej interesującego, Durotanie – burknął niskim głosem.

Durotan uśmiechnął się szeroko i skinął głową. Nie miał co do tego wątpliwości.

*

Świętowanie trwało jeszcze dwa dni. Dwóch młodych orków wymykało się razem zarówno w dzień, jak i nocą, nieustannie rzucając sobie nawzajem wyzwania. Ścigali się, wspinali, siłowali, sprawdzali, który z nich ma pewniejszy krok. I jeden zwyciężał drugiego, zupełnie jakby się umówili wygrywać na zmianę.

Kiedy ostatniego dnia Orgrim domagał się głośno kolejnej próby, która miała ostatecznie wyłonić zwycięzcę, coś w duszy Durotana kazało mu odpowiedzieć inaczej.

– Zaprzestańmy tych pospolitych prób – nawet gdy wypowiedział te słowa, nie mógł zrozumieć, skąd się wzięły. – Zróbmy coś całkiem nowego w całej historii naszego ludu.

Orgrim pochylił się, a jego jasnoszare oczy zabłysły.

– Co proponujesz?

– Zostańmy przyjaciółmi, ty i ja.

Potężna szczęka Orgrima opadła.

– Ale… nie należymy do tego samego klanu! – wykrzyknął takim tonem, jakby Durotan zaproponował przyjaźń między wielkim czarnym wilkiem a łagodnym talbukiem.

– Nie jesteśmy wrogami – Durotan machnął dłonią lekceważąco. – Rozejrzyj się. Klany zbierają się razem dwa razy do roku i nikomu to nie szkodzi.

– Ale… mój ojciec powtarza, że udaje się utrzymać pokój właśnie dlatego, że schodzimy się tak rzadko! – nie ustępował Orgrim, marszcząc mocno brwi z przejęcia.

– No dobrze – rozczarowanie nadało słowom Durotana goryczy. – Myślałem, że wykażesz się większą niż inni odwagą, Orgrimie z rodu Doomhammera, ale nie jesteś lepszy niż oni, a bojaźliwy, nieśmiały i niezdolny, by sięgnąć wzrokiem poza to, co było zawsze, ku temu, co jest możliwe.

Słowa te popłynęły prosto z serca Durotana, ale nawet gdyby je obmyślał i przygotowywał tygodniami, nie mógłby dobrać ich lepiej. Brązowa twarz Orgrima pociemniała, młodzik szeroko otworzył oczy.

– Nie jestem tchórzem – warknął. – Nie cofam się przed żadnym wyzwaniem, nadęty Mroźny Wilku!

Skoczył na Durotana i zwalił mniejszego orka z nóg. Obaj zaczęli okładać się pięściami, aż trzeba było sprowadzić szamanów, by opatrzyli im rany i pouczyli o niestosowności walk na świętej ziemi.

– Furiat jeden – rugał Durotana najważniejszy z szamanów jego klanu, wiekowa kobieta, którą wszyscy nazywali Matką Kashur. – Nie jesteś jeszcze zbyt duży, żeby ci nie spuścić batów jak niegrzecznemu dziecku, młody Durotanie!

Szaman zajmujący się ranami Orgrima mamrotał podobnie nieprzyjemne słowa. Ale Durotan, nawet z rozkrwawionym nosem, gdy patrzył, jak szaman leczy paskudną ranę na brązowym torsie Orgrima, nie przestawał uśmiechać się od ucha do ucha. Orgrim podchwycił jego spojrzenie i też się uśmiechnął.

Próba się rozpoczęła, ostateczne wyzwanie, o wiele ważniejsze niż wszystkie wyścigi czy dźwiganie kamieni, i żaden z nich nie chciał przyznać się do porażki… nie chciał powiedzieć, że przyjaźń między młodymi orkami z różnych klanów była czymś złym. Durotan miał przeczucie, że ta próba ulegnie zakończeniu dopiero wtedy, gdy jeden z nich umrze. A może nawet i wtedy nie…

World of Warcraft

Подняться наверх