Читать книгу Widelec, Wiedźma i smok. Opowieści ze świata Alagaesii Tom 1: Eragon - Christopher Paolini - Страница 7
Rozdział I
Góra Argnor
ОглавлениеTo nie był najlepszy dzień.
Eragon odchylił się w fotelu i pociągnął ze stojącego obok kubka głęboki łyk jagodowego miodu. Słodkie ciepło rozkwitło mu w gardle, a wraz z nim wspomnienia letnich popołudni i zbierania jagód w dolinie Palancar.
Nagle boleśnie zatęsknił za domem.
Miód to najlepsze, co wynikło ze spotkania z Hruthmundem, wysłannikiem krasnoludów. Dar mający wzmocnić więzi przyjaźni łączące krasnoludy i Jeźdźców – a przynajmniej tak twierdził Hruthmund.
Eragon prychnął. Też mi przyjaźń. Przez całe spotkanie wykłócał się z Hruthmundem o to, kiedy krasnoludy dostarczą obiecane zapasy. Hruthmund najwyraźniej wierzył, że raz na trzy-cztery miesiące w zupełności wystarczy; Eragon uznał to za absurd, zważywszy, iż krasnoludy mieszkały bliżej Akademii niż jakakolwiek inna rasa. Nawet Nasuada zdołała wysyłać transport raz w miesiącu, z przeciwnej strony leżącej daleko na zachodzie Pustyni Haradackiej.
Będę musiał umówić się na spotkanie z Orikiem i załatwić to z nim bezpośrednio. Oto kolejna kropla w pozornie nieskończonym morzu zadań.
Przyjrzał się z niechęcią stercie zwojów, ksiąg, map i pojedynczych kart pergaminu zaściełających biurko. Każda z tych rzeczy wymagała uwagi. Westchnął, bo widok ten tylko go przygnębił.
Wyjrzał przez wielkie grubociosane okna wychodzące na szczyt. Promienie wieczornego słońca zalewały leżące w dole, smagane wiatrem równiny otaczające górę Arngor. Na północy i zachodzie nurt Eddy połyskiwał niczym wstęga kutego żelaza zarzucona na krajobraz. Przy najbliższym zakolu na brzegu spoczywały dwa statki. Z owego zaimprowizowanego portu droga wiodła na południe do pogórzy piętrzących się u podstawy Arngoru.
Górę tę Eragon – po konsultacjach z Saphirą i towarzyszami podróży – wybrał na nowy dom Smoczych Jeźdźców. Stała się też czymś więcej: bezpieczną kryjówką dla Eldunarich i, oby, gniazdem dla następnego pokolenia smoków.
Wysoka, niemal pionowa góra wyrastała na tyłach łańcucha Gór Beorskich, niższa od owych wyniosłych olbrzymów, lecz nadal po wielokroć większa niż wierzchołki Kośćca, przy których dorastał Eragon. Sterczała samotnie pośród zielonych połaci wschodnich rubieży, dwa tygodnie powolnej żeglugi poza granicami właściwej Alagaesii.
Na południe od Arngoru ziemia wznosiła się, przypominając wymięty koc z kępami drzew, których liście połyskiwały srebrem na wietrze, lśniące niczym rybie łuski. Dalej na wschodzie wznosiły się skarpy, urwiska i wielkie kamienne kolumny z płaskimi wierzchołkami, na których rosła bujna roślinność. Pośród nich mieszkały liczne wędrowne plemiona: dziwni, na wpół dzicy ludzie, z którymi wcześniej Eragon nie miał okazji się zetknąć. Jak dotąd nie przysparzali im kłopotów, ale i tak zachowywał czujność.
Teraz należało to do jego obowiązków.
Góra nosiła wiele imion. Arngor po krasnoludzku oznaczał Białą Górę i w istocie najwyższą, trzecią część szczytu pokrywała śnieżnolodowa czapa, toteż z dala wierzchołek połyskiwał zdumiewającą bielą pośród zieleni równin. Arngorn miał jednak starszą, tajemną nazwę krasnoludzką. Gdy bowiem ekspedycja prowadzona przez Eragona zaczęła wznosić schronienia u podnóży, odkryli tunele wyryte w skale pod stopami, a w nich runiczny napis Gor Narrveln, co oznaczało Góra Klejnotów. Jakiś starożytny klan bądź plemię krasnoludów drążyły kopalnie głęboko w korzeniach szczytu.
Krasnoludy, które dołączyły do grupy Eragona, podekscytowało to odkrycie. Długo dyskutowały na temat tego, do kogo mogła należeć ta kopalnia i jakie klejnoty można w niej wciąż znaleźć.
W pradawnej mowie góra nosiła nazwę Fell Thindare, co oznaczało Góra Nocy. Elfy nie potrafiły wyjaśnić Eragonowi, skąd wzięło się to miano ani dlaczego tak brzmiało, rzadko więc się nim posługiwał. Słyszał też jednak, że nazywają szczyt Vaeta albo Nadzieja, i to miano uznał za bardziej stosowne, albowiem Smoczy Jeźdźcy byli nadzieją dla wszystkich ras Alagaesii.
Urgale także miały własną nazwę: Ungvek. Kiedy Eragon spytał, co oznacza, oświadczyły, iż Mocną Głowę, ale nie był tego do końca pewien.
No i zostali jeszcze ludzie – słyszał, jak na zmianę posługują się wszystkimi nazwami, a dodatkowo nazywali także Argnor Siwym Wierchem. Podejrzewał, że handlarze traktowali to ostatnie miano raczej żartobliwie.
Osobiście najbardziej podobał mu się Arngar, ale traktował każde z określeń z jednakim szacunkiem. Ów nazewniczy zamęt idealnie symbolizował sytuację w Akademii: stanowiła ona mieszaninę ras, kultur, przeciwstawnych planów i nierozstrzygniętych sporów...
Pociągnął kolejny łyk miodu Munnvlorss: tak właśnie Hruthmund nazwał tę butelkę. Munnvlorss. Eragon raz po raz powtarzał tę nazwę, wyczuwając jej kształt na języku, gdy próbował wycisnąć z niej znaczenie.
Tego dnia miał więcej problemów niż tylko spotkanie z Hruthmundem. Urgale nieustannie się irytowały, ludzie dzielili na frakcje, smoki w swych Eldunari pozostawały tajemnicze, a elfy... Elfy, choć eleganckie, niezwykle sprawne i przesadnie uprzejme, gdy raz podjęły decyzję, najwyraźniej nie umiały i nie chciały jej zmienić. Rozmowy z nimi okazały się znacznie bardziej frustrujące, niż podejrzewał, a im więcej czasu z nimi spędzał, tym bardziej zaczynał zgadzać się z opinią Orika. Elfy najlepiej podziwiać z daleka.
Prócz problemów interpersonalnych musiał także zajmować się obawami związanymi z budową twierdzy, zdobywaniem prowiantu i innych zapasów na nadchodzącą zimę oraz setkami innych szczegółów związanych z rządzeniem sporym miastem.
Bo tym właśnie w gruncie rzeczy stała się ich ekspedycja: osadą wkrótce mającą zyskać status stałej.
Eragon wysączył resztę miodu. Gdy trunek zaczął działać, poczuł, że podłoga pod stopami lekko się kołysze. Przez pół ranka osobiście pomagał przy budowie twierdzy i praca ta kosztowała jego samego i Saphirę znacznie więcej, niż przewidywał. Nieważne ile jadł, nie wystarczyło, by odnowić zasoby energii. Przez ostatnie dwa tygodnie schudł o dwie dziurki w pasku – i to w dodatku do jeszcze jednej, o którą musiał go ściągnąć kilka tygodni wcześniej.
Skrzywił się, patrząc na pergamin na blacie.
Odbudowa rasy smoków, przewodzenie jeźdźcom i ochrona Eldunarich – tych obowiązków pragnął, chętnie przyjął i traktował z powagą. A przecież... Eragon nigdy nie spodziewał się, że tak wiele czasu będzie poświęcał równie prozaicznym kwestiom. Siedział przy biurku, pochylając się nad faktami i liczbami tak długo, aż zaczynał mieć kłopoty z ich widzeniem. Choć walka z Imperium i stawienie czoła Galbatorixowi były morderczo stresujące – i Eragon nigdy, przenigdy nie chciałby doświadczyć niczego podobnego – miały też w sobie coś ekscytującego.
Czasami śnił o tym, że przypina swój miecz, Brisingra, dosiada Saphiry i wyrusza na spotkanie przygody. Ale wiedział, że to tylko senne marzenie. Nie mogli porzucić smoków ani Jeźdźców, by radzili sobie sami, a przynajmniej na razie. I długo, długo nie.
– Barzul – wymamrotał, krzywiąc się mocniej, gdy rozważył całą gamę klątw, jakie mógłby rzucić na owe strzępy pergaminu. Ognia, lodu, błyskawicy, wiatru, unicestwienia, poprzez rozpad, i wielu innych.
Powoli wypuścił powietrze, wyprostował się i znowu sięgnął po pióro.
Stój – powiedziała Saphira. Poruszyła się w wyściełanym zagłębieniu wpuszczonym w posadzkę po drugiej stronie izby, gnieździe dość dużym dla smoka. Tym samym gnieździe, gdzie każdej nocy sypiał skulony pod jednym z jej skrzydeł.
Gdy się podniosła, błękitne iskry rozszczepiały się na klejnotach jej łusek, padając na ściany w oszałamiającym świetlnym spektaklu.
– Nie mogę – rzekł Eragon. – Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Do rana muszę sprawdzić te manifesty i...
Zawsze będziesz miał jakąś pracę. Podeszła do biurka, czubki jej lśniących szponów postukiwały o kamień. Zawsze znajdą się tacy, którzy czegoś od nas chcą, ale musisz dbać też o siebie, mój mały. Dość już zrobiłeś na jeden dzień. Odłóż teraz pióro i zapomnij o troskach. Na niebie wciąż pozostało nieco światła. Idź, poćwicz walkę z Blodhgarmem, pokłóć się ze Skarghazem, zrób cokolwiek, byle tylko nie siedzieć tu i nie kipieć złością.
– Nie! – Eragon wbił wzrok w rzędy runów pokrywające pergamin. – Trzeba to zrobić, a poza mną nie ma nikogo, kto mógłby się tym zająć. Jeśli ja tego nie zrobię...
Podskoczył, gdy lewy przedni szpon Saphiry przebił stertę pergaminów, przyszpilając ją do blatu i rozlewając na nie flaszkę inkaustu.
Dosyć! – sapnęła, omiatając go gorącym oddechem. Potem wyciągnęła szyję, przyglądając mu się jednym lśniącym, bezdennym okiem. Koniec na dzisiaj. W tej chwili nie jesteś sobą. Idź.
– Nie możesz...
Idź! Uniosła wargi i z jej piersi dobiegł niski grzmot.
Eragon zmełł w ustach odpowiedź. Po chwili wahania cisnął pióro obok jej szponu.
– Jak chcesz. – Odsunął krzesło od biurka, wstał i uniósł ręce. – W porządku! Wygrałaś. Idę.
I dobrze. W jej oczach dostrzegł cień rozbawienia, gdy pchnęła go pyskiem w stronę wyjścia. Idź i nie wracaj, póki humor ci się nie poprawi.
– Hmf.
Przechodząc pod łukiem i maszerując w dół szerokich, zakrzywionych schodów wiodących na dwór, Eragon uśmiechnął się. Mimo protestów wcale nie żałował, że porzucił swe biurko. Ku własnej irytacji wiedział, że Saphira świetnie zdaje sobie z tego sprawę, uznał jednak, że nie warto się skarżyć na coś tak drobnego.
Czasami łatwiej jest stoczyć bitwę niż wymyślić, jak radzić sobie z bardziej przyziemnymi detalami życia.
To lekcja, której wciąż jeszcze do końca nie opanował.
Stopnie były niskie, a ściany między nimi dość szerokie, tak by Saphira mogła z łatwością tędy przejść. Oprócz kwater prywatnych wszystko w twierdzy zbudowano tak, by mogły z tego korzystać smoki, poza jedynie tymi największymi. Tak samo wyglądało to na wyspie Vroengard – dawnej siedzibie Smoczych Jeźdźców. Podobne rozwiązania zastosowano we wszystkich pomieszczeniach twierdzy, oznaczały też jednak, iż budowa nawet jednego z nich wymagała monumentalnego wysiłku, a większość komnat była wielka i niegościnna, bardziej jeszcze niż w krasnoludzkiej metropolii Tronjheimie.
Byłoby tu przytulniej, pomyślał Eragon, gdyby znaleźli dość czasu i energii, żeby ozdobić i urządzić pokoje. Kilka proporców i gobelinów na ścianach oraz dywany przed kominkami stłumiłyby echa, dodały koloru i ogólnie poprawiły nastrój tego miejsca. Jak dotąd jedynym stałym dodatkiem pozostawały dziesiątki pozbawionych płomieni krasnoludzkich lamp, zamontowanych w regularnych odstępach w uchwytach naściennych.
Nie żeby obecnie twierdza wyglądała zbyt imponująco. Składało się na nią kilka magazynów, parę ścian, wieża, w której sypiali z Saphirą, wznosząca się wysoko ze skalnego palca ponad resztą zaplanowanej cytadeli. Musieli jeszcze zbudować i wykopać znacznie więcej, nim kompleks zacznie przypominać to, co sobie wyobraził.
Dotarł na główny dziedziniec, będący w istocie zaledwie placem z ciosanych kamieni, zasłanym narzędziami, linami i namiotami. Urgale, jak to miały w zwyczaju, urządziły sobie zapasy przy ognisku. I choć Eragon przyglądał im się długą chwilę, tym razem wolał się nie przyłączać.
Dwójka elfów, Astrith i Rilven, pełniąca wartę na murach ponad wzgórzami, pozdrowiła go skinieniem głowy. Eragon odpowiedział podobnym gestem i zatrzymał się kawałek dalej, splatając ręce za plecami i wciągając w nozdrza wieczorne powietrze.
Potem poszedł obejrzeć postępy budowy sali głównej. Krasnoludy zaprojektowały ją według jego ogólnego planu, a potem elfy doszlifowały szczegóły. Już samo to doprowadziło do poważnych kłótni pomiędzy obiema grupami.
Z sali udał się do magazynów i zaczął spisywać w pamięci skrzynie i beczki zapasów dostarczone poprzedniego dnia. Mimo upomnień Saphiry nie potrafił się zmusić, by zupełnie porzucić pracę.
Tak wielu rzeczy musiał dopilnować, a nigdy nie starczało mu czasu i energii, by osiągnąć choćby ułamek wyznaczonych celów.
Gdzieś w głębi głowy wyczuwał słabą dezaprobatę Saphiry, irytację, że nie zabawia się z krasnoludami, nie ćwiczy szermierki z mieczami czy nie robi czegokolwiek poza pracą. Jednakże żadna z tych czynności nie pociągała Eragona. Nie miał ochoty walczyć. Nie miał ochoty czytać. Nie miał ochoty poświęcać swych sił na czynności, które nie pomogą rozwiązać dręczących ich problemów.
Bo cała odpowiedzialność spoczywała na jego barkach. Jego i Saphiry. Każda decyzja, którą podejmowali, wpływała nie tylko na przyszłość Jeźdźców, ale też na przetrwanie smoków. A jeśli wybiorą źle, jedni i drudzy mogą tego nie przetrwać.
Podobne myśli bardzo utrudniały odpoczynek.
Gnany ogólną niechęcią do wszystkiego Eragon wspiął się z powrotem po schodach na wieżę – tyle że przed dotarciem na sam szczyt skręcił i wąskim, bocznym tunelem wkroczył do komnaty, którą wykuli w litej skale poniżej za pomocą kilofów i zaklęć.
Była to duża komora w kształcie dysku. Pośrodku, na kilku rzędach postumentów, spoczywała kolekcja lśniących Eldunarich. Większość z nich zabrali z Saphirą z Krypty Dusz na Vroengardzie, ale było tam też kilka serc serc, które Galbatorix zniewolił i nagiął do swych pragnień.
Resztę Eldunari – te, które nieżyjący król doprowadził do obłędu zaklęciami i torturami psychicznymi – przechowywali w jaskini głęboko w zboczu góry Argnor. Tam nie mogły nikogo zranić, atakując myślami trawionymi szaleństwem. Eragon liczył, że z czasem może zdoła je uzdrowić z pomocą innych smoków, wiedział jednak, że to zadanie na lata, może nawet dziesięciolecia.
Gdyby to zależało od niego, umieściłby w podobnych jaskiniach wszystkie Eldunari, a także większość smoczych jaj. Był to najlepszy sposób, by je ochronić, najbezpieczniejszy skarbiec. Eragon doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka kradzieży, mimo wielu zaklęć ochronnych rzuconych wokół komnaty.
Jednakże Glaedr, Umaroth i pozostałe smoki, pozostające w pełni władz umysłowych, odmówiły życia pod ziemią. Jak to ujął Umaroth: „Ponad sto lat spędziliśmy zamknięci w Krypcie Dusz. Może kiedyś spędzimy kolejne stulecie, czekając w ciemności. Tymczasem jednak chcemy czuć światło na naszych ściankach”.
I tak się stało.
Największe Eldunari spoczywały na środkowym postumencie, mniejsze ułożono pierścieniami dokoła. W okrągłych ścianach komnaty wybito dziesiątki wąziutkich, wysokich okien, w których elfy zamontowały kawałki kryształu, rozszczepiające światło na dziesiątki małych tęcz. Niezależnie od pory dnia w wychodzącej na północ komnacie było jasno, a wszystko mieniło się wielobarwnymi plamkami, zarówno z okien, jak i z samych Eldunari.
Krasnoludy i elfy zaczęły nazywać to pomieszczenie Salą Barw i Eragon uznał, że to niezła nazwa. Doskonale je opisywała.
Teraz przeszedł na środek i ukląkł przed roziskrzonym, złocistym klejnotem, będącym sercem serc Glaedra. Umysł smoka wniknął do jego głowy i Eragon poczuł, jak otwiera się przed nim rozległa otchłań uczuć i myśli. Jak zawsze w obliczu tego ogromu ogarnęła go nagła pokora.
Co cię dręczy, Eragonie-finiarelu?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.