Читать книгу Nieśmiały zabójca - Clara Usón - Страница 5

1

Оглавление

Moja młodość przypadła na czasy, kiedy wydawało się, że przyszłość też jest młoda i nowa, a nie jest zwykłym ciągiem tchnących zaduchem zamknięcia, smutnych, ślamazarnych lat. Moi współcześni i ja mieliśmy przekonanie, że nasze życie będzie lepsze, dostatniejsze, bardziej wolne niż życie naszych rodziców, których się wyrzekaliśmy, których się wstydziliśmy, jakby ponosili winę za to, że dorastali i żyli pod rządami dyktatury.

Młodzi nie boją się śmierci albo może ona wcale ich nie martwi, bo wiedzą, że jest odległa, jest czymś, co bez wątpienia nadejdzie, ale nie przydarzy się im, tylko tym bezbarwnym i potulnym istotom, w które ludzie się przemieniają z upływem czasu, tak podobnym do ich budzących odrazę rodziców; młodzi, jeśli czegoś się boją, to tego, że przestaną być młodzi, że zmienią się w dorosłych, uwiązanych, zniewolonych przez rutynę, obowiązki, stąd biorą się zawziętość i zapał, i pasja, jaką wkładają w bycie młodymi, w poświęcanie się młodości, cieszenie się nią i przedłużanie, na ile się da, przywilejów wieku pełnego możliwości i nowych doświadczeń i niemal zupełnie bez zobowiązań. Przynajmniej ja tak przeżywałam swoją młodość, tak ją przeżywało moje pokolenie. Chcieliśmy się bawić, chcieliśmy być nowocześni (w opozycji do naszych rodziców, tych dzieci Franco, które nazywaliśmy „starymi”), chcieliśmy wszystkiego spróbować, chcieliśmy być Europejczykami! I nie, wcale nie baliśmy się śmierci, odnosiliśmy wrażenie, że młodość czyni nas nietykalnymi, niestety życie jednak w końcu nas zaskoczyło, przeplatając pogrzeby naszych przyjaciół z pogrzebami naszych dziadków.

Jaki sens może mieć życie, jeśli w ogóle jakiś ma, i czy należy go poszukiwać w transcendencji albo w istocie najwyższej, to sprawa, którą od tysięcy lat rozgrzebują filozofowie i teologowie, a nawet poeci; reszta śmiertelników za bardzo jest zajęta codziennymi sprawami: pracą, jedzeniem, spaniem, wychowywaniem dzieci, spłacaniem kredytów, więc nie ma czasu ani ochoty na roztrząsanie tego problemu. Sensem życia, powiedzą, jest przetrwanie. Po co?, spytają filozofowie i teologowie, i poeci. Jednak pytanie pozostanie bez odpowiedzi.

Nastolatek – albo nastolatka, mówię o sobie, kiedy nią byłam – nie ma żadnych wątpliwości: sens życia to miłość, Miłość, wielką literą, i dobrze, że tak jest; gdyby ta nastolatka przeczuła lub zgadła, że kiedy stanie się dorosła, nie pozwolą jej spać po nocach nie porywy serca, lecz problemy finansowe albo niepokoje związane z pracą, może straciłaby chęć do życia albo zainteresowanie nim.

Mając dwanaście lat, byłam już zakochana co najmniej piętnaście razy; te moje miłości były nieprzytomne, wybuchały nieokiełznaną pasją, niszczącą namiętnością, jakiej nigdy później nie doświadczyłam, były miłościami doskonałymi, jak wszystkie miłości wyobrażone, bo zawsze kończyły się dobrze, nie dopuściłabym przecież innej możliwości. Jeździliśmy całą rodziną do ośrodka narciarskiego Formigal seatem 1430 mojego ojca, samochodem z drugiej ręki, żółtym, z kapryśnym silnikiem, który bardzo warczał i drżał rozpaczliwie, kiedy ojciec przyspieszał, żeby wyprzedzić inny pojazd podczas tych podróży, zawsze po ciemku, bo nierzadko wyjeżdżaliśmy o ósmej albo dziewiątej wieczorem, piątka dzieci z tyłu, bagażnik wypchany torbami, ojciec i matka z przodu, palili papierosy; mgła dymu szybko przesłaniała wszystko, usypiała moje młodsze rodzeństwo, a mnie skłaniała do fantazjowania. Moją miłością był instruktor narciarski. Miał dwadzieścia dwa lata, ale dla mnie różnica wieku nic nie znaczyła, nie zniechęcało mnie też to, że miał śliczną narzeczoną, wysoką blondynkę, która wydawała mi się miła; bez żalu składałam ją na ołtarzu naszej namiętności: ona na pewno by to zrozumiała, świat musiał sobie uświadomić, że mój instruktor i ja nie możemy bez siebie żyć. Jak myśmy na siebie patrzyli! Wszystko sobie wyznawaliśmy oczyma, gdyż słów nie wolno było wypowiadać; nie ma historii miłosnej bez przeszkód, a mój ukochany i ja nieustannie natrafialiśmy na przeciwności nie do pokonania, które nasz żar ostatecznie przezwyciężał. Pojawiały się między nami nieporozumienia, bolesne oddalenie, ja zadręczałam się tym, że on już mnie nie kocha, albo on był rozczarowany. Jakże cierpieliśmy! Jak wspaniale potrafiłam udawać lodowatą obojętność, gdy przypadkiem natykałam się na niego w sklepie, choć pod narciarskim kombinezonem moje serce miotało się jak oszalałe! Słodkie było godzenie się, rozkoszowałam się tym; on wyznawał mi ze łzami w oczach, łamiącym się głosem, nie mogę bez ciebie żyć, jesteś miłością mojego życia, Claro, a mój ojciec na to „zatrzymamy się, żeby zatankować”, i nasza piątka dzieciaków wychodziła z samochodu, zaspani szczękaliśmy zębami, bo była zima i było zimno, na jakiejś stacji benzynowej na autostradzie albo w jakimś przydrożnym barze, ojciec wypijał kawę i cuba libre, żeby nie przysypiać, mama whisky albo dżin z tonikiem, a kiedy ruszaliśmy dalej, instruktor narciarstwa i ja już zrywaliśmy ze sobą (a gdy się godziliśmy, następnym krokiem był ślub i noc poślubna, tyle że ja, czy mi się to podobało czy nie, byłam dziewczynką wychowaną w duchu frankistowskim: teoretycznie wiedziałam, na czym polega stosunek i rozmnażanie płciowe, mama mi to wyjaśniła, ale nie bardzo potrafiłam to sobie wyobrazić, dlatego wolałam się obrazić o byle błahostkę i udaremnić swoje idylliczne narzeczeństwo, kładąc kres małżeństwu i tej decydującej nocy, podczas której nie wiedziałabym, jak się zachować, z tego też powodu nasz związek obfitował w niespodziewane zwroty akcji). Ojciec walczył z sennością na pustych szosach i popijał późną kawę, cuba libre i puszczał muzykę na cały regulator, w rytm jej melodii snułam swoje rojenia, ale sama raczej bym jej nie wybrała, gdybym mogła, tylko że ojciec nie dawał mi wyboru; w jego nowoczesnym magnetofonie kasety samoczynnie odwracały się na drugą stronę, zdarzało się, że podczas podróży słuchaliśmy jednej piosenki nawet i dziesięć razy; w jego samochodzie najczęściej rozbrzmiewały ranchery i piosenki Nati Mistral, Marii Dolores Pradery i Mercedes Sosy (także Joan Baez i Paco Ibañeza, i Georges’a Moustaki), których repertuar znaliśmy na pamięć. Zwróć różaniec mojej matki, / Zostaw sobie całą resztę. / Prześlę tobie twoje rzeczy, / Znać ja ciebie więcej nie chcę… Wiosną instruktor narciarstwa pracował jako pasterz i siedział tam, na zielonej łące upstrzonej kwiatami, ze swoimi owcami i ze swoim żalem, rozmyślając o mnie z rękami na pasterskim kiju; w wyniku jednego z tych życiowych przypadków ja też spacerowałam po górach, melancholijna i blada, próbując go zapomnieć, pochylałam się od czasu do czasu, żeby zebrać kwiaty do bukietu, jak to mają w zwyczaju zakochane na wsi. Nagle go widzę, on mnie widzi… „Luis, zasypiasz – mówiła moja matka, gdy samochód podskoczył na jakimś wyboju – chcesz, żebym poprowadziła?”, pasterz i ja staliśmy pośrodku łąki, z oddali pożerając się wzajemnie oczami, i żadne z nas nie decydowało się zrobić pierwszego kroku, „nie, dobrze się czuję”, odpowiadał ojciec, „no bo nie wiem, czy widzisz, ale jedziesz środkiem”, upierała się matka, ojciec skręcał kierownicę, wracał na swój pas i mój brat, zaspany, wpadał na mnie; ja rozgoryczona mówiłam do instruktora: „Zwróć różaniec mojej matki!”, a moja matka, właścicielka różańca, mówiła do ojca: „Luis, zamykają ci się oczy, zatrzymaj się na kawę”. Wydawało się, że ta podróż nigdy się nie skończy.

Czytałam wiele romansów, powieści Corín Tellado, wypożyczanych w kiosku, w których dziewczyna o skromnym pochodzeniu zakochiwała się w kimś, w kim nie powinna (ona była jego służącą, a on architektem); po pokonaniu zażartego uporu rodziców ukochanego i po ustaleniu, że ona jednak też jest z dobrej rodziny, rozbrzmiewały weselne dzwony, a ja biegłam do kiosku wymienić powieść na następną. Nawet wcześniej, kiedy moją jedyną lekturą były bajki, miałam wtedy sześć czy siedem lat, kobieta, która opiekowała się nami, moim rodzeństwem i mną, zabawiała nas historiami miłosnymi. Mój młodszy brat Andrés jeszcze się nie urodził, a mój brat Miguel, czwarty, był niemowlakiem, tak więc publiczność sprowadzała się do trójki najstarszych: mojej siostry Blanki, brata Pabla i mnie. Pablo, zdaje mi się, że to pamiętam, jakoś szczególnie się nimi nie interesował, ale Blancę i mnie te historie zachwycały, a raczej ta historia, bo przecież zawsze było tak samo: w jakimś legendarnym królestwie Pablo żenił się z księżniczką i był koronowany na króla; Blanca, moja starsza siostra, wychodziła za księcia dziedzica sąsiedniego królestwa i zostawała królową; nieodmiennie ja byłam przeznaczona dla następnego w kolejce i musiałam się zadowolić tytułem księżnej. Ale nie zadowalałam się. Dlaczego bym miała? Dlaczego to Blanca codziennie dostawała następcę tronu, a ja musiałam się pocieszać jego młodszym bratem? W swojej wyobraźni poprawiałam tę niesprawiedliwość, odbijałam siostrze narzeczonego i to ja zostawałam królową.

Sandra Mozarovski nie była ani królową, ani narzeczoną żadnego króla, a przynajmniej tak wynika z plotek krążących po internecie i stwierdzeń zawartych w tej czy innej książce.

W ostatnim okresie rządów Franco Hiszpanie – niektórzy Hiszpanie, sporo z nich, nie wszyscy – z coraz większą mocą oraz narastającym uporem żądali wolności wypowiedzi; reżim szybko zrozumiał, że chcieliśmy oglądać nagie albo półnagie kobiety, piersi, nade wszystko, i dlatego w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku staliśmy się świadkami, zachwyceni, niemal z niedowierzaniem, pierwszych prób otwarcia. Nastąpił zalew filmów, w których żeńska bohaterka po dziesięciu sekundach od pojawienia się na ekranie rozpinała bluzkę albo ściągała ją bez zapowiedzi i pokazywała nam cycki; chwilowo wolność oznaczała oglądanie piersi (i czasem owłosienia łonowego w trochę świńskich czasopismach, na wpół legalnych), nigdy penisa, co by oznaczało rozwiązłość, jak oznajmiali nam bardzo poważnie ministrowie i wysocy dygnitarze państwowi. A tymczasem my wszyscy czekaliśmy, jedni pełni nadziei i pragnienia, inni zalęknieni i zmartwieni, żeby w końcu Franco umarł, szarzy wciąż tłumili strajki i manifestacje, nie szczędząc środków ani nie powściągając brutalności, a umierający dyktator, ręką drżącą, ale silną, podpisywał ostatnie wyroki śmierci. „Otwarciem” nazwano fenomen, który my, w naszej naiwności, w naszej ignorancji, identyfikowaliśmy z demokracją i wolnością albo z nadzieją dodającą otuchy na zaistnienie ich obu.

Sandra Mozarovski była aktorką otwarcia, ale przede wszystkim dzieckiem (naprawdę była nim przez całe swoje życie, zmarła w wieku osiemnastu lat); urodziła się w 1958 (zaledwie trzy lata wcześniej niż ja) w Tangerze, z ojca Rosjanina, Borisa, i matki Hiszpanki, Charo Ruiz de Frías; była najmłodsza z trójki rodzeństwa. W 1961 rodzina przeniosła się do Madrytu i tam Sandra uczyła się w Liceo Anglo-Español, gdzie wedle artykułu z pisma „¡Hola!” z 1 października 1977 – „zaczęła przejawiać talent artystyczny, aczkolwiek w dziedzinie tańca, odznaczając się jako utalentowana adeptka baletu” (ja też chodziłam na lekcje baletu, kiedy byłam mała, przez sześć lat z rzędu, ale odznaczyłam się jako najgorsza uczennica w dziejach szkoły albo przynajmniej najgorsza, jaką kiedykolwiek musiała znosić moja nauczycielka, która sześć razy kazała mi powtarzać pierwszą klasę, w próżnej nadziei, że moi rodzice zrezygnują i zrozumieją, że nie będzie ze mnie żadna Maja Plisiecka; ja dzieliłam z nią to przekonanie i co roku błagałam ojca, żeby pozwolił mi nie chodzić na balet, którego nie znosiłam, ale on się zawziął; moja nauczycielka i ja byłyśmy zrozpaczone, połączone jedna z drugą fatalnym losem, połączone wzajemną nienawiścią. Na koniec stał się cud, nauczycielka wystosowała ultimatum do dyrektorki szkoły: albo Clara, albo ja; na szczęście wybrali ją i udało mi się uwolnić od baletu, zostałam wyrzucona).

W wieku dziesięciu lat Sandra zagrała w swoim pierwszym filmie, Drugie drzewo w Guernice, przez przypadek, tak powiedziała w jednym z wywiadów: jakaś przyjaciółka jej mamy poleciła ją reżyserowi, Pedrowi Masó. Potrzebowała zaledwie czterech lat, żeby „znowu stanąć przed kamerami” w filmie Sprośność zaczyna się w Pirenejach, w którym występował José Luis López Vázquez, w roli mającego poważny problem młodego Hiszpana z prowincjonalnego miasteczka: każdą kobietę, która go pociąga, widzi z brodą i wąsami i ta straszliwa wizja go paraliżuje. Idzie do psychiatry, a ten zachęca go do przywołania traumy z dzieciństwa, która wyjaśniłaby jego skrępowanie i nieśmiałość wobec kobiet. Psychiatra przypomina mu, że mężczyzna jest królem stworzenia i że kobiety służą do tego, by je zdobywać. „Od tej chwili – mówi – kiedy zbliży się do ciebie jakaś kobieta, powtarzaj sobie w myślach: to są istoty niższe, to są istoty niższe…” López Vázquez ma grupkę przyjaciół, z którymi chce wyskoczyć do Biarritz, żeby obejrzeć zabronione w Hiszpanii filmy erotyczne, takie jak Ostatnie tango w Paryżu. Na początku epoki otwarcia dyskusja nad różnicą pomiędzy erotyzmem a pornografią nie schodziła ze szpalt gazet i nie opuszczała debat telewizyjnych, była to sprawa niebywale kontrowersyjna, rozumiało się, że erotyzm jest estetyczny i w dobrym guście, a pornografia nie; w każdym razie zarówno filmy erotyczne, jak i pornograficzne były całkowicie zabronione, jeśli pokazywały pełną nagość. Co weekend tysiące Hiszpanów przekraczało granice w Biarritz albo w Perpignan, żeby zobaczyć te filmy, które Generalissimus dla naszego dobra postanowił ocenzurować, a wracając, czuliśmy, że jesteśmy bardziej wolni, mądrzejsi: widzieliśmy piersi i krocza, i mignięcie penisa, i pół jądra!, bo ja też pojechałam obejrzeć sprośne filmy w Perpignan, tak, gdy miałam czternaście lat. Nie pamiętam, z kim pojechałam czy raczej kto mnie zabrał, jakaś grupka dorosłych, bez wątpienia, ale nie dostaliśmy biletów na Emmanuelle, więc musieliśmy pójść na jakiś inny film, taki przedziwaczny, w którym mnóstwo się pieprzyli i na którym musiałam bardzo się wysilać, żeby wysiedzieć do końca i nie zasnąć, bo celem, moim celem, nie było obejrzenie filmu, tylko opowiedzenie o nim koleżankom, żeby wzbudzić ich zazdrość.

Dwóch kompanów Lopeza Vazqueza pod byle pretekstem żegna się z żonami – młodymi, piersiastymi, w krótkich spódniczkach, tak jak wszystkie kobiety pojawiające się w tym filmie – i razem z Lopezem Vazquezem wybierają się w podróż do Biarritz, śpiewając radośnie: Taki z nami wielki feler, że lubimy lale! Hej, ho, la, la, la, Hiszpania, Hiszpania olé! (Cały film jest apologią autochtonicznego grubiaństwa, postaci są wieśniakami i pysznią się swoim chamstwem, nawet się nim chełpią, to takie typowo hiszpańskie hołubienie ignorancji). Dojeżdżają na miejsce i odkrywają, że Biarritz jest opanowane przez ich rodaków, samochody krążące po mieście i zaparkowane na ulicach należą do Hiszpanów, a przed kinami stoją dziesiątki hiszpańskich autobusów: ich rodacy hurmem ruszyli do Biarritz, żeby obejrzeć filmy z momentami, jak to się wtedy mówiło, co niepomiernie się trzem przyjaciołom podoba, jako dobrzy Hiszpanie nie mówią bowiem po francusku ani w żadnym innym obcym języku (w Biarritz nawet pokojówki w hotelu są Hiszpankami. Nadiuska, kolejna muza otwarcia, o niemiecko-polsko-rosyjskim pochodzeniu, gra jakąś nieprawdopodobną mieszkankę Calatayud. Nadiuska i Sandra zagrały razem w wielu filmach.

W jednej ze scen przyjaciele pojawiają się na ścieżce schodzącej do plaży, w głębi widać morze, plażowiczów, parasole na piasku, i nagle odnoszę wrażenie, że w każdej chwili możemy się pojawić my, niechętnie idący pod górkę, moja mama, moje rodzeństwo i ja, obładowani plażowym sprzętem, rękawkami, materacem, łopatkami, wiaderkami, mama w złym humorze, papieros w ustach, prowadzi za rękę jednego z moich małych braci, drugi wisi jej na szyi, a my, trójka starszych, popychamy się wzajemnie albo kłócimy o coś, nie zważamy na krzyki, karcenie mamy, podnieceni i głodni, i zmęczeni po całym dniu na plaży, chociaż nigdy nie byłam w Biarritz i zawsze spędzaliśmy wakacje nad Morzem Śródziemnym, ale to światło, brudne światło, żółtawe i upstrzone punkcikami, plamkami starej kopii VHS, przenosi mnie do dzieciństwa, tak jak samochody z tamtego okresu i męskie dzwony, obcisłe u góry, podkreślające walory, koszula, także bardzo obcisła, rozpięta aż do pępka, żeby było widać włosy na klacie.

Trzech wieśniaków spędza dzień w jakimś kinie w Biarritz, w kółko oglądają ten sam film, ślinią się z otwartymi ustami, kiedy uda im się zobaczyć jakiś sutek, jakąś pachwinę. Sandra ma bardzo małą rolę, tak małą, że jej bezimienna postać jest „francuską dziewczyną”; w towarzystwie dwóch przyjaciółek przysiada się do stolika głównych bohaterów w swego rodzaju kabarecie, do którego tamci trafiają po wyjściu z kina; trzy dziewczyny są śliczne i młodziutkie, hiszpańskie gbury są dorosłe i brzydkie, to jednak nie przeszkadza Francuzkom dać się im uwodzić (w ramach logiki filmu w ogóle nie jest to zaskakujące, hiszpańskiemu macho nie sposób się oprzeć, wszystkie Francuzki są zaś odrobinę dziwkami); Sandrze przypada José Luis López Vázquez (który nawet bardziej niż ojcem mógłby być jej dziadkiem, ale w tym filmie, jak w moich fantazjach, różnica wieku jest bez znaczenia), posyła mu więc słodkie uśmiechy i rozpalone spojrzenia swoich wielkich zielonych oczu, niemniej przekleństwo działa i López Vázquez, gdy właśnie ma ją pocałować, odsuwa się przerażony gęstą czarną brodą, która znienacka pokrywa oblicze Sandry. Później tancerka z variété ciągnie na estradę Lopeza Vazqueza, przebranego za kobietę (czy za wielkiego kaczora, teraz dokładnie nie pamiętam); na tej scenie porzuciłam film, poszłam za Sandrą, tylko ona mnie interesuje.

W 1974 roku, w wieku szesnastu lat, po raz pierwszy zapuściła się w świat horroru, w filmie, w którym zagrał Paul Naschy (Jacinto Molina Álvarez), Marszałek piekieł, luźno opartym na legendzie niesławnego Gilles’a de Rais. Sandra zagrała anonimową pannę, którą marszałek składa w ofierze, żeby utoczyć jej krwi (usłużny alchemik obiecał marszałkowi, że jeśli dostarczy mu dziewicę, wynajdzie dla niego kamień filozoficzny). Postać Sandry nic nie mówi – jak często i inne jej bohaterki – dlatego musi posługiwać się środkami typowymi dla filmu niemego. Została porwana przez zbirów tyrana podczas pracy w polu i doprowadzona przed oblicze potwora, który zamierza ją zgwałcić. Sandra, ubrana w białą szatę, opiera się o ścianę, krzyczy przerażona, podczas gdy marszałek rzuca się na nią, drze jej szatę, miętosi piersi i wtedy ona szczęśliwie odpływa, aby obudzić się w łożu z baldachimem, przed którym Paul Naschy wije się zrozpaczony, targany atakiem epilepsji (przerażona Sandra krzyczy trochę głośniej). Następna scena rozgrywa się pod murami zamku. Sandra spowita w swego rodzaju czerwony całun, leży zakneblowana i przywiązana do czarnego katafalku, a do ucięcia jej głowy sposobi się żona marszałka, harpia o mocno wydepilowanych brwiach, którą wystrojono w ciekawą suknię: długą, ściągniętą w talii, z wielkim dekoltem i rękawami jak skrzydła nietoperza, na głowie ma toczek w stylu stewardes z epoki, ciekawa adaptacja ubrań z lat siedemdziesiątych, które osoba odpowiedzialna za kostiumy uznała za szaty typowe dla średniowiecznej damy, co nadaje filmowi stylistykę między pop a kicz. Kiedy przecinają jej szyję, Sandra wije się, podniecająco kołysząc biustem, bardzo szeroko otwiera oczy, twarz zmieniona w ekstazie paniki. To będzie niezmienne w niemal wszystkich odegranych przez nią rolach: błagająca ofiara, niewinna panienka, raz za razem dręczona, wiązana i mordowana przez okrutne, niewyobrażalne potwory.

Sandra Mozarovski była śliczna urodą słowiańską: wielkie migdałowe zielone oczy, szerokie, pełne usta, blada cera, gęste kasztanowe włosy, gładkie i długie, lśniące i lejące się tak, że nie sposób nie pomyśleć, że byłaby idealną kandydatką do reklamowania szamponu i gdyby nie umarła tak młodo, zanim zyskała prawdziwą sławę, z pewnością by jej to zaproponowano. W jednym z artykułów czasopisma „Pronto” została opisana jako „nastolatka zmieniona w kobietę, jednocześnie seksowna i niewinna […]. Zielone oczy, idealne rysy, zgrabne ciało – chociaż ze skłonnością do tycia”. To ostatnie to już przesada; fakt, że Sandra nie była szczupła i miała skłonność do tycia, ale jej piękno i młodość, i jej godna podziwu gotowość do zrzucania ubrania za każdym razem, gdy wymagał tego scenariusz – czyli natychmiast i zawsze – kompensowały albo umniejszały tę drobną niedogodność, choć jej się nie wydawało, że jest drobna; schudnąć albo nie przytyć to była jedna z obsesji jej krótkiego życia. Na wielu jej fotografiach, które udało mi się zobaczyć, pozuje na wpół rozebrana; na jednej z nich włosy opadają jej na piersi, zasłaniając je w stylu lady Godivy; na innej (Sandra spogląda w obiektyw z rozmarzoną miną, półotwarte usta) hipisowska kamizelka zaledwie przykrywa jej sutki; na innej klęczy w bikini, ręce wyciągnięte do tyłu, twarz zwrócona do obiektywu z grymasem, który ma być podniecający, seksowny; na jeszcze innej rozsuwa – zdaje się, że rozrywa – białą koszulę nocną, obnażając ramiona, spowita pierzastą otoczką jakby postrzępionych chmur, to niepokojący obraz pożądliwej dziewicy.

W 1975, w roku, w którym zmarł Franco, nakręciła pięć filmów. Zyskała już prawo do grania postaci z imieniem i odrobiną dialogu. Noc mew i Szkoła śmierci należą do gatunku, który można by nazwać „horror erotyczny”, pozostałe trzy to otwarcie w czystej formie: Zmysłowość, Protegowane (w obu gra dziwkę; w swej krótkiej karierze odgrywała role ulicznicy albo „dziewczyny do towarzystwa”, jeśli dobrze policzyłam, przy sześciu okazjach) i Kiedy zabrzmi róg (komedia erotyczna).

Jej ojciec był dyplomatą. W opublikowanym pośmiertnie w „Primera Plana” wywiadzie Sandra stwierdza – albo dziennikarz prowadzący wywiad zmusza ją do stwierdzenia – że jej ojciec, urodzony w Rosji, „z powodów politycznych przyjął obywatelstwo jugosłowiańskie i podczas drugiej wojny światowej był dyplomatą w Kairze, nie jako Rosjanin, lecz jako Jugosłowianin, bo ten kraj wtedy jeszcze nie był komunistyczny”. Na fotografiach z pogrzebu córki Boris Mozarovski pojawia się na drugim planie, za prawosławnym popem; ma wygląd szpiega ZSRR z amerykańskiego filmu o zimnej wojnie: łysy, w okularach, twarz bez wyrazu, ale jak się zdaje, nie był komunistą, tylko dobrym Rosjaninem, „białym Rosjaninem”, jak podaje „¡Hola!”, dlatego schronił się w Hiszpanii. Rodzina Sandry była konserwatywna, należała do klasy średniej, i trudno uwierzyć, by początki kariery filmowej córeczki jako gwiazdy narodowego otwarcia jakoś szczególnie przypadły im do gustu, i w myśl tego, co twierdzi Sandra w cytowanym wywiadzie, tak nie było: „Moi rodzice nie zgadzali się przez cztery lata, ale stopniowo udało mi się doprowadzić do tego, że pozwolili mi godzić szkołę z kinem – mówi i zaraz dodaje: – Mama mnie rozumie, i sądzę, że tata też. Ona jest moją najlepszą przyjaciółką i doradza mi we wszystkim”. „Już ci mówiłam, że ubóstwiam mamę. Ojca nie odrzucam, bo wiem, że jego zawód każe mu zachowywać dyplomację, a zatem ostrożność i rezerwę. On wie, że jestem jego córką, ale nie może nie zachowywać ostrożności nawet w tej kwestii” (tajemnicze stwierdzenie, trudne do zinterpretowania, tak jak inne, które dziennikarz przypisuje Sandrze: „Jeśli urodzę dziecko, to dlatego, że będę chciała i moralnie”. „Moja krótka kariera artystyczna każe mi odrzucać intymność z mężczyzną, chociaż wyobrażam sobie, że pewnie istnieją mężczyźni MĘŻCZYŹNI. Chcę ci przez to powiedzieć, że jestem dziewicą. Tego mężczyzny, którego szukam, jeszcze nie znalazłam”).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nieśmiały zabójca

Подняться наверх