Читать книгу Pasztety, do boju! - Clémentine Beauvais - Страница 6

Оглавление

2

Kaprawy: przym. zaropiały.

Kaprawe oko.

Kaprawe – to znaczy obklejone tą lepką białą mazią, którą wydzielają oczy. To oko jakby zalepione własną biegunką oczną.

Takie właśnie oko patrzy na mnie przez brązową szybę kuchni.

– O ja cię… a to co?

To coś stuka w szybę – z rąk wypada mi rolka ręcznika kuchennego, toczy się i rozwija jak czerwony dywan (tyle że biały) do samych przeszklonych drzwi wychodzących na ogród. Idę do nich tą wytyczoną ścieżką, otwieram.

To Złoty Pasztet: Astrid Blomvall. Po ciemku przestępuje z nogi na nogę w moim ogródku, czuję na sobie spojrzenie jej kaprawych oczu (zwłaszcza lewego). Ubrana jest w ciemnoniebieskie dżinsy, o wiele za obcisłe, i w czarny tiszert z napisem INDOCHINE i ze smętnymi kolesiami na łuszczącym się zdjęciu. Dwa grube łapska, różowe, flakowate i pryszczate, wystają jej z rękawów. Ma różową rozlazłą twarz, włosy jasne jak sznurek do wiązania pieczeni zebrane w koński ogon, a w lewym policzku dołeczek, dołeczek, który, no słowo daję, jest jakby rekompensatą za tę rozlazłą twarz, i kiedy Astrid Blomvall uśmiecha się do mnie, natychmiast mości się w nim moja sympatia.

Zaraz po tym uśmiechu Astrid Blomvall, jakby żałowała, że odsłoniła uzębienie, spogląda na swoje stopy (wbite w sandały na rzepy).

– Cześć… – mamrocze. – Sorki, ale tak się zastanawiałam, czy przypadkiem nie jesteś tą Mireille Laplanche, sorki, że przeszkadzam, wiem, że już późno, znalazłam twój adres w internecie.

– Chodź, Astrid, zaraz wszystko sobie wyjaśnimy – mówię, wprowadzając ją po czerwonym dywanie, który jest biały. – Nie musisz mi tu za nic sorkować. Ukradłaś mi tytuł Złotego Paszteta, i dobra! Nie mam ci za złe. Uważam, że każdy ma prawo do odrobiny rywalizacji w życiu. Uważam, że każdemu trzeba dać szansę.

Wlepia we mnie oczy, znaczy tylko jedno, bo drugie schowało jej się pod powieką.

Hm. Najwyraźniej nie załapała żartu; ludzie często nie łapią moich żartów.

I kurde, płacze. Alarm powodziowy! Układajcie worki z piaskiem, budujcie tamy!

– Nie becz, Astrid Blomvall. Słyszysz, nadobna panno? Nie becz, bo się odwodnisz! O, masz, wytrzyj nos.

Klękam, by oderwać parę kawałków z mojego czerwonego dywanu, który jest biały, i wręczam jej kłąb papieru, jakbym się oświadczała. Soczyście wydmuchuje nos. Sadzam ją na taborecie z Ikei, który nietaktownie skrzypi pod jej ciężarem. Nasz kot Kiribul, sądząc, że to ja usiadłam (bo taboret zwykle dla mnie przeznacza takie nieuprzejme skrzypnięcie), wpada do kuchni i wskakuje Astrid Blomvall na kolana. A ona bezmyślnie zaczyna go drapać po grzbiecie, co zachęca Kiribula do zadarcia ogona i zadka i wyeksponowania jasnobrązowej dziurki w dupce; następnie kot się odwraca i zaczyna zlizywać łzy, które spływają Astrid po policzkach. Miło z jego strony, choć to trochę nieprzyjemne, bo jego język jest jak kawałek rzepu.

– Mój kot Kiribul – przedstawiam. – Astrid Blomvall. Czemu ryczysz, Astrid?

– No bo zostałam Złotym Pasztetem – chlipie Astrid. – To jak mam nie ryczeć? Dopiero rok, jak jestem we Francji, dopiero co przyjechałam do Bourg-en-Bresse, a już mnie wybierają na Złotego Paszteta.

– Gdzie przedtem mieszkałaś?

– W Szwajcarii, u sióstr.

– U czyich sióstr?

– U sióstr, u zakonnic, no wiesz, w szkole katolickiej.

– Łeee! – krzywię się mocno i trzepię rękami na znak, że bardzo umiarkowanie pochwalam wybór modelu edukacji, którego dokonali jej rodzice.

Właśnie, czym się zajmują jej rodzice? dopytuję.

– Matka robi ceramikę artystyczną, ojciec jest Szwedem.

– Szwed to dobre zajęcie?

– Znaczy on mieszka w Szwecji. Robi różne rzeczy, nie bardzo wiem co.

– Mam nadzieję, że nie on wymyślił ten taboret dla Ikei – mówię, surowo wskazując palcem stołek. – Jest za mały nawet na jeden mój półdupek i za każdym razem daje mi to do zrozumienia.

– Dziwna jesteś – odpowiada mgliście Astrid w zamyśleniu.

Ponieważ jestem nie tylko dziwna, ale także wspaniałomyślna, proponuję jej fantę. Potem resztkę szynki z kością. Potem kawałek tiramisu – które zrobiłam sama, tymi rączętami. Informuję ją o tym, w odpowiedzi słyszę, że dobra ze mnie kucharka.

– To dlatego, że moi dziadkowie mają restaurację. Wpadłam do niej, kiedy byłam mała. Jak Obelix. I stąd może podobny wskaźnik masy ciała.

– Ja jestem do niczego w kuchni – jojczy Astrid. – Ale robię pyszny kompot jabłkowy. – I zaraz dodaje: – Jak ty możesz wytrzymać, że zostałaś Pasztetem? To okropne… Naprawdę okropne mimo wszystko.

– Och, ja mam nadludzką odporność. Wiem, że moje życie stanie się dużo lepsze, kiedy będę miała dwadzieścia pięć lat. Więc czekam. Jestem bardzo cierpliwa.

– To smutne, jak trzeba czekać, żeby było lepiej.

Mam ochotę jej odpowiedzieć: „Och, tylko przez pierwsze trzy lata, potem człowiek się przyzwyczaja”. Ale jasno widać, że biedna Astrid u tych sióstr nie przeszła takiej zaprawy jak ja: na pewno nikt nie powtarzał jej dość często, że jest spasionym małpoludem. Bo ja tyle razy słyszałam takie uwagi, że teraz mam je gdzieś. Spływają po mnie jak woda po liściach lotosu.

No chyba że jestem akurat zmęczona albo mam okres, albo katar; w takich chwilach OK, może się zdarzyć, że stracę nieprzemakalność. Ale nie dziś. Dziś ze mną wszystko w porządku, a Złoty Pasztet mnie potrzebuje.

Pasztety, do boju!

Подняться наверх