Читать книгу Tak czy inaczej - Colleen Coleman - Страница 7

Rozdział drugi

Оглавление

– Witam, pani Rosenblatt! Słyszałam, że gruszkowy pudding wywołał małe zamieszanie.

Pani Rosenblatt z wesołymi ognikami w oczach zerka na mnie znad płachty gazety i mówi:

– Dzięki tobie czuję się jak milion dolarów.

Jest nienagannie ubrana, włosy ułożone ma w loczki à la Elizabeth Taylor, oczy podkreślone niebieskim cieniem uśmiechają się do mnie. Jej pokój jest zupełnie inny od pozostałych; wyobrażam sobie, że podobnie musi wyglądać wnętrze gniazda sroki. Pełno tu iskrzących się błyskotek wszelkich rozmiarów i kolorów, a wszystko odbija promienie światła i przyciąga wzrok. Mimo że pani Rosenblatt nigdy nie opuszcza pokoju, codziennie się maluje: różuje policzki i szminkuje usta, jakby zaraz miała wyjść na drinka poprzedzającego wizytę w teatrze.

Poprawia się na łóżku i teraz lepiej widać piękne obramowanie dekoltu ciemnoróżowej koszuli nocnej, wyszywane w pawie oka z cekinów. Uwielbiam przychodzić do niej w odwiedziny. Za każdym razem, kiedy przekraczam próg jej pokoju, odnoszę wrażenie, jakbym znajdowała się w grocie Świętego Mikołaja, jakby otaczający mnie świat był pełen magii i życzliwości, a ja powinnam tylko dbać o to, by dobrze się zachowywać i robić wszystko najlepiej, jak potrafię, i to wystarczy, żeby życie toczyło się jak należy. Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy tu jestem, moje serce przestaje walić jak oszalałe. Czuję ukojenie już w chwili, gdy wchodzę do środka i zaczynam wdychać mieszaninę kwiatowych zapachów perfum i pudru. Odnoszę wrażenie, jakby czas się zatrzymał i nie mam już się czego obawiać, i wiem, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko ona mi to powie swoim zawsze dodającym otuchy melodyjnym głosem.

Stawiam tacę z jajkami w koszulkach i wędzonym łososiem na szafce przy wezgłowiu jej łóżka.

– Jest w tym mnóstwo kwasów tłuszczowych omega trzy – mówię. – Działają dobrze na mózg, serce i odporność organizmu. Trzeba wszystko zjeść.

– Chodź no tu do mnie. – Pani Rosenblatt wyciąga rękę. – Niech cię uściskam. Sprawiłaś, że starsza pani poczuła się naprawdę bardzo szczęśliwa. W miejscu takim jak to najmniejszy gest życzliwości robi ogromną różnicę. A więc dość już tego „pani Rosenblatt”. Martha. Mów mi po imieniu. Przyjaciółki powinny zwracać się do siebie po imieniu.

Robię to, o co prosi Martha, i na chwilę tonę w jej ciepłym, miękkim uścisku. Nie ma na świecie nic lepszego. Wokół unosi się woń świeżej pościeli i dżemu truskawkowego.

Zanim Martha zabierze się do śniadania, otwieram okno i zrywam kilka listków mięty pieprzowej z małego ogródeczka ziołowego, który założyła w skrzynce na parapecie okna.

– Dobre na trawienie – wyjaśniam. – Kilka listków do wrzątku razem z plasterkiem cytryny.

Martha bierze je ode mnie i głęboko wdycha świeży, słodki zapach.

– Och, jakie to radosne doznanie! Przypomina mi Maroko. Uwielbialiśmy z Oskarem włóczyć się po tamtejszych bazarach i napawać cudownymi zapachami miejscowych przypraw. Niebo! Tak, napar z mięty to będzie prawdziwy przysmak. Dziękuję ci, Katie! Rozpieszczasz mnie. – Wskazuje ręką gruby oprawny album fotograficzny, który uległ przekształceniu w coś na kształt albumu z wycinkami z gazet, zaproszeniami, biletami z koncertów, pocztówkami i prywatnymi listami, poutykanymi pomiędzy jego stronicami. – Bądź tak dobra i podaj mi go, to coś ci pokażę.

Zdejmuję album z niewielkiej półki na książki znajdującej się tuż obok szafy i podaję go Marcie.

Moja zmiana właśnie się kończy, więc siadam obok niej i razem wędrujemy przez jej wspomnienia. Wszystkie zdjęcia są bardzo dokładnie przyklejone do grubych stronic albumu, każde jest datowane i podpisane eleganckim ukośnym pismem Marthy. Jakże ciekawe było jej życie!

Przerzuca szybko kolejne stronice, dociera do połowy i klepie dłonią niewielkie zdjęcie z postrzępionymi brzegami, o zmatowiałych ze starości kolorach. Jest na nim wiele lat młodsza Martha z włosami ułożonymi w nieskazitelne fale oraz mężczyzna z wąsikiem detektywa Poirota, uśmiechający się szeroko do aparatu, prowadzący wielbłąda gdzieś na pustyni.

– Kair. To był nasz miesiąc miodowy. Oskar stwierdził, że powinniśmy rozpocząć życie małżeńskie od jakiejś szalonej przygody, i tak właśnie uczyniliśmy. Na samym początku byłam temu przeciwna, bo to jednak zbytnia rozrzutność. Protestowałam, ale Oskar nic sobie z tego nie robił. Oświadczył zdecydowanie: „Ruszaj w podróż, kup buty, ciastko zjedz!”. To była jego dewiza i, jak mi Bóg miły, żył zgodnie z nią! Wyruszyliśmy więc w tę podróż. Przyjechałam do Egiptu jako nowo poślubiona żona, a opuściłam go jako oczekująca narodzin dziecka przyszła matka. Co to była za awanturnicza przygoda! Oskar Rosenblatt! Ten to umiał pokazać dziewczynie, jak dobrze się bawić!

Martha zamyka z czułością album i odkłada go w specjalnie dla niego przeznaczone miejsce. Potem, gdy przegląda kolejne stronice gazety, prowadzimy luźną rozmowę o filmach, książkach i wakacjach, o pracy i cenach domów, strajkach w liniach lotniczych – o wszystkim po trochu. Ja zajmuję się w tym czasie pielęgnacją jej miniogródka za oknem: podlewam zioła i zrywam kilka listków dla siebie. Nigdzie mi się nie spieszy. Niczego nie muszę zrobić natychmiast, nigdzie nie muszę się znaleźć już teraz, zaraz. Odkąd zostałam zmuszona do zamknięcia restauracji, miałam nieskończenie dużo wolnego czasu, po raz pierwszy w życiu. Wiem, że większość ludzi pewnie pomyśli, że to godne pozazdroszczenia, lecz osobiście tego nie znoszę. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, że jako restauratorka byłam poślubiona mojej pracy, więc po wszystkim poczułam się tak, jakbym została wyrzucona i opuszczona z powodu nieodwzajemnionej miłości. Bo przecież, Bóg jeden wie, kochałam tę restaurację, oddałam się jej całkowicie. Odcięłam się od innych spraw, żeby bez reszty poświęcić się pracy. Dla mnie naprawdę było to jak w przysiędze „dopóki śmierć nas nie rozłączy” – choć ostatecznie skończyło się na „dopóki dług nas nie wykończy”…

Cały ten ciągnący się bez końca, spędzany w bezsensownym oczekiwaniu czas był dla mnie czymś najgorszym, co może się przytrafić. Czymś, na co nie byłam przygotowana – pojawił się nagle w wyniku mojego prawie bankructwa oraz utraty i pracy, i firmy. Nie spędzałam już czasu produktywnie, co wywoływało jeszcze większą frustrację. Jego nadmiar usiłowałam spożytkować, studiując w małych delikatesach ceny produktów, na które nie było mnie stać, przeglądałam wszystkie kanały kulinarne, przeszukiwałam Instagram i Pinterest, zdzierałam zelówki, przemierzając najdłuższą możliwą trasę powrotu do domu, która zawsze nie wiedzieć czemu prowadziła obok mojej zamkniętej restauracji. Zaciągnięte zasłony, w oknie tablica z napisem „Do wynajęcia”. Możliwość dowolnego dysponowania czasem przy jednoczesnym niedysponowaniu pieniędzmi to zero przyjemności. Ja po prostu musiałam być bez przerwy zajęta, mieć plan działania, powód działania, cel działania. Przedtem poiłam, karmiłam, usypiałam, kąpałam i czekałam, aż się odbije mojemu dzieciaczkowi – mojej restauracji. Pochłaniała każdą chwilę mojego życia. W godzinie nie wystarczało minut, w dniu brakowało godzin. Nie miałam czasu ani dla siebie, ani dla rodziny, ani dla mojego chłopaka Bena. No cóż, to właśnie mi powiedział tuż przed wyjazdem za granicę, w pogoni za własnymi marzeniami. Teraz, kiedy jest już po wszystkim i z Benem, i z restauracją, czuję się kompletnie zagubiona. Pojęcia nie mam, co powinnam ze sobą zrobić.

Żeby znaleźć jednak jakieś pozytywne strony tej sytuacji, sądzę… hmm… że przede wszystkim mam obecnie mnóstwo czasu, by robić to, na co brakowało mi go wcześniej. Mogę chodzić do siłowni albo na randki, mogę zająć się jakimś ciekawym hobby.

Prawda jest jednak taka, że nie jestem zbyt dobra w zagospodarowywaniu czasu, który wpadł mi w ręce. Nie mam ochoty ani na wyciskanie sztangi, ani na przesiadywanie w pubach z obcymi facetami, ani na zgłębianie sekretów malowania akwarelkami.

Mam ochotę jedynie na zostanie szefem kuchni. I wątpię, żeby to się zmieniło. Teraz, kiedy nie mogę tego robić… no cóż… zabijanie czasu jest dla mnie równoznaczne z zabijaniem siebie. To, co miałam wcześniej, było jedynie chwilowym pobytem w niebie. Miałam chłopaka, którego kochałam, robiłam karierę, która przyprawiała mnie o dreszcz emocji. Każdego. Kolejnego. Dnia. Utrata tego wszystkiego stała się dla mnie piekłem. Więc, jak sądzę, jestem teraz udupiona przy szorowaniu pyr w tym czyśćcu, dopóki w końcu coś mi się nie trafi.

Gotuję jeszcze raz wodę w czajniku i przyrządzam kolejny napar z mięty.

– Katie, jestem zupełnie zdezorientowana – mówi Martha i unosi gazetę. – Muszę cię o coś spytać: co, u licha, znaczy określenie „płatek śniegu”?

– Płatek śniegu? – powtarzam za nią i wzruszam ramionami. Martha była doradcą bogatych klientów biznesowych w banku i na pewno nie postradała zmysłów, więc chyba nie pyta bez powodu. – A w jakim kontekście? – pytam.

Pokazuje mi gazetę.

– Zerknij na ostatnią stronę. Na pewno rozpoznasz tego okropnego faceta, Jean-Michela Marchanda. Największy narcyz, jakiego w życiu widziałam. Zrobił sobie całostronicowe ogłoszenie. Bezwstydny ekshibicjonista! Spotkałam go kiedyś osobiście: mikrus z przerośniętym ego.

Patrzę na ostatnią stronę. Na sto procent to on. Jean-Michel, najsławniejszy szef kuchni w kraju, wykupił całostronicowe ogłoszenie przedstawiające zdjęcie jego twarzy naturalnej wielkości. Znajduje się tak blisko mnie, że odnoszę wrażenie, jakby spoglądał na mnie żywy człowiek. Na samej górze stronicy widnieje tekst napisany wielkimi, wytłuszczonymi literami: „Kolejny GRAND CHEF kuchni Jean-Michela – to możesz być właśnie TY!”.

Przysiadam na miękkim narożniku łóżka Marthy.

Martha siada wyprostowana i wskazuje na mały druk pod jego podbródkiem.

– Popatrz tutaj, na samym dole – mówi. – Tu jest napisane: „Nie przyjmujemy zgłoszeń od domorosłych kucharzy i płatków śniegu”. Co on, u licha, ma na myśli?

Coś takiego! Jean-Michel szuka szefa kuchni! Nie byle jakiego szefa kuchni, ale głównego. Grand Chef!

– Czy wiesz, Katie, o co mu chodzi?

Odwracam się, żeby jej odpowiedzieć, i odrywam wzrok od twarzy, której przyglądałam się wnikliwie tyle razy w książkach kucharskich i w telewizji, odkąd uświadomiłam sobie, że gotowanie to moja przyszłość.

– Nie jestem pewna, Martho, ale wydaje mi się, że to swego rodzaju obraźliwa etykietka, którą doklejono mojemu pokoleniu. Podobno nie dajemy sobie rady w prawdziwym życiu i na wszystko się obrażamy, więc nazwali nas „pokoleniem płatków śniegu”. Mówią, że uważamy się za niezwykłe, unikatowe wręcz osoby i w związku z tym mamy wygórowane poczucie własnej wartości, nie umiemy jednak ciężko pracować i łatwo się rozsypujemy, gdy dopada nas najmniejszy nawet stres.

Martha postukuje palcem w gazetę i kręci głową.

– Nie spodziewałabym się niczego dobrego po takim sadyście – stwierdza.

– Może i jest sadystą, ale to bóg kuchni.

Przygląda mi się uważnie przez chwilę, a potem poprawia zsuwające się okulary na nosie i mówi:

– Powinnaś wziąć w tym udział, Katie. Przez całe życie gościłam w wytwornych restauracjach, jadałam najcudowniejsze posiłki przyrządzane przez najbardziej poważanych i cenionych szefów kuchni i z całą pewnością mogę stwierdzić, że ty też masz to w sobie. Tę pasję, tę etykę zawodową.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Tak czy inaczej

Подняться наверх