Читать книгу Żyj prawdziwie ze Skalską - Dagmara Skalska - Страница 11
ОглавлениеTak powiedziała pewnego razu Oprah Winfrey, kobieta, która zawsze mnie inspirowała swoją siłą. Siedziałam, jednak nie byłam w stanie świętować. Teoretycznie miałam powód, ale w praktyce nie wychodziła mi ta radość. Prawdę mówiąc, bałam się jak cholera. Spoglądałam przez zalaną deszczem szybę samochodu i czułam, że krople spływają także po moich policzkach. Miały słono-gorzki smak, podobnie jak moje życie w tamtej chwili. Życie potrafi smakować jak soczyste maliny zerwane prosto z krzaka lub słodka gorąca czekolada w zimowy wieczór. Często rozpieszcza cię ciepłym i błogim pocałunkiem ukochanego albo rozpływa się w ustach jak dobrze skrystalizowany miód. Bywa jednak, że ma gorzki smak straty i słony smak łez, które są oznaką bezradności lub uwolnienia. Ma też ostry smak zawodu i złości na to, z czym trzeba się mierzyć. Znam wiele smaków życia. Wiem, czym są taniec boso w deszczu, bieg nocą w koszuli po lesie, śmiech do łez, ból złamanego serca i cierpienie, które pozbawia cię tchu. Jestem optymistką i kocham życie. Potrafię je celebrować.
Wtedy jednak nie mogłam się rozluźnić, roześmiać i pomyśleć: „O, ciekawe, co się teraz wydarzy!”. Wcześniej zawsze potrafiłam znaleźć okruchy wielkoduszności dla samej siebie – w postaci pozytywnego spojrzenia, które sprawiało, że z każdej sytuacji wychodziłam szczęśliwa. Ale tym razem, choć naprawdę się starałam, szło mi opornie. Mój umysł od dawna nie był zainfekowany tak nieprzyjemną mieszanką emocji. Nauczyłam się już z pewnym dystansem podchodzić do własnych stanów, teraz jednak dryfowałam jak rozbitek podczas sztormu i nie mogłam chwycić steru w ręce. Byłam unoszona na falach emocji. Góra i dół, prawo i lewo.
Wpatrywałam się beznamiętnie w grafitową przestrzeń wieczornego miasta. Udało mi się pokonać zaledwie krótki dystans od lekarza do sklepu. Musiałam się zatrzymać. Było mi niewyobrażalnie źle. Mdliło mnie. Smutek nie pozwalał jechać dalej.
Chwilę wcześniej dowiedziałam się, że jestem w czwartym tygodniu ciąży. Mój ukochany i ojciec dziecka był wówczas w drodze do Warszawy. Nie miałam już siły. Ścieraliśmy się z taką mocą, że z coraz większym trudem przychodziło nam roześmianie się w głos. Miałam wrażenie, że nieświadomie zaczęłam odgrywać jedną z głównych ról w łzawej telenoweli: „Kocha mnie czy nie kocha?”, „Weźmie odpowiedzialność czy nie weźmie?”, „Chce budować związek czy nie chce?”. Pomieszanym stanom nie było końca, a ja pragnęłam jedynie spokoju i przestrzeni, by odnaleźć siebie w nowej sytuacji i roli oraz usłyszeć, czego tak naprawdę chcę.
Pomimo wiedzy na temat konfliktów, komunikacji i mediacji z uporem kończyliśmy w jednym punkcie – w pokoju krzywych zwierciadeł. W zależności od tego, w które zwierciadło spojrzysz, dostajesz inny obraz. Każdy jest nienaturalny: zbyt wąski, za szeroki lub zabawnie wykrzywiony. Myślisz: „Wyraźnie brakuje tu proporcji i harmonii. Coś z tym obrazem jest nie tak…”.
Byliśmy swoim doskonałym odbiciem: identycznie uparci, emocjonalni, choleryczni i – rzecz jasna – najmądrzejsi. Od czasu do czasu zatrzymywałam się i wyrzucałam z siebie nurtujące pytanie: „Czy ludzie o jednakowych wadach są w stanie ze sobą wytrzymać?”. Sytuacja była rozwojowa. Jak wiadomo, rozwój bywa bolesny i nieprzyjemny, a codzienność wymaga energii, rozluźnienia i chwil regeneracji. Raz na jakiś czas wykrzykiwaliśmy więc na zmianę, on po męsku, gruboskórnie: „Jestem radosnym barbarzyńcą i nie zamierzam tego zmieniać!”, a ja – w sposób kobiecy: „Jestem wrażliwą kobietą i pragnę porozumienia”.
Okazało się, że nasze komunikaty najwyraźniej nie są elementami tej samej układanki. Choć obracaliśmy je we wszystkie możliwe strony, nie umieliśmy ich dopasować. Zamiast promieniującej całości mieliśmy przytłaczający chaos. Bywały dni, że wyłaniał się z niego czasowy porządek (i szczypta nadziei), lecz chwilę później… Bum! Wybuch. Wszystko rozsypane w pył. Czułam, że utknęłam w martwym punkcie.
Czytałam kiedyś książkę pod intrygującym tytułem Gdyby Budda utknął w martwym punkcie. Budda oznacza umysł oświecony. Wolny od przeszkód i przejrzysty jak tafla niezmąconego oceanu. Prawdę mówiąc, Budda nigdy nie utknąłby w martwym punkcie. Był absolutnie wolny od przywiązania, nie lgnął do zjawisk ani ich nie odpychał. Nie czuł więc złości, rozczarowania czy niechęci. Nie buntował się wobec tego, co pojawiało się w jego życiu. Nie miał oczekiwań, a zatem z radością wszystko przyjmował i wszędzie dostrzegał potencjał.
Ależ ja wtedy pragnęłam być jak Budda! „Cóż, z całą pewnością nie osiągnęłam jeszcze tego poziomu wtajemniczenia” – pomyślałam z goryczą, ale czułam niegasnącą pewność, że uda mi się to w którymś z żyć. Przecież używam metod transformowania umysłu, które Budda przekazał dwa i pół tysiąca lat temu. Oczywiście dostrzegałam zmiany związane z praktyką medytacyjną: rozwinęła się moja uważność i wytrwałość, miałam więcej zrozumienia i współczucia dla innych, a także odwagi i mocy. Dojrzałam. Zmądrzałam. Spokorniałam. Z większą łatwością płynęłam w nurcie życia i potrafiłam wyciągać wnioski, czasami całkiem niezłe. Nadal jednak bywały chwile, gdy zdawało mi się, że naprawdę rozumiem wyłącznie słowa wspaniałego Sokratesa: „Wiem, że nic nie wiem”. Rozkładałam wtedy ramiona w geście rezygnacji, brałam głęboki wdech i obejmowałam swoje wątpliwości. Po raz kolejny z nadzieją czekałam, by pod wpływem medytacji i cierpliwości wyłoniła się z nich mądrość.
To był jeden z tych momentów. Siedząc samotnie w aucie, obserwowałam, jak przez mój umysł przelewają się obrazy, sceny, sytuacje. Niektóre wywoływały skurcz w żołądku lub ucisk w klatce piersiowej. Zadawałam sobie pytania, które odbijały się echem w mojej zmęczonej głowie: „Jak poradzę sobie sama z dzieckiem?”, „Co zrobić z miłością, która wypala?”, „Czy sprostam nowej sytuacji?”, „Dlaczego za nim tęsknię?”. A w końcu to dobrze nam znane, znienawidzone: „Czy ze mną wszystko jest w porządku?” – przejaw ostatecznej frustracji u każdej kobiety.
Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że byłam z oczywistych powodów głęboko rozczarowana sobą. Znasz ten stan? To nieprzyjemne uczucie, że poniosłaś porażkę? Że chyba podjęłaś głupią decyzję i teraz tkwisz w nieciekawym położeniu? Zachodzisz wtedy w głowę, w którym miejscu skręciłaś w niewłaściwą uliczkę, że droga doprowadziła cię właśnie tutaj. Masz pewność, że tutaj nie jest tym, czego pragnęłaś. „Czy naprawdę muszę doświadczać wszystkiego, czego nie chcę doświadczać?” – pytałam przestrzeń. Nikt jednak nie odpowiadał.
Wiedziałam, że mam przed sobą dziewięciomiesięczne wyzwanie. Być może najważniejsze i najtrudniejsze w swoim życiu. Wszak teraz jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie. Przypomniały mi się słowa, które pierwszy raz przeczytałam w ramce zawieszonej na ścianie prywatnej kliniki leczenia nowotworów, dokąd jeździliśmy z moim chorym mężem. Brzmiały one tak:
Zacznij od robienia tego, co konieczne; potem zrób to, co możliwe; nagle odkryjesz, że dokonałeś niemożliwego.
św. Franciszek z Asyżu
Dobra wskazówka, tylko skąd wiedzieć, co w tej sytuacji jest naprawdę konieczne i możliwe? Było to ciekawe pytanie, na które odpowiedzieć mogła wyłącznie najmądrzejsza część mnie, ta spokojna i stabilna. By uzyskać z nią kontakt, wpierw musiałam odrobić zestaw pouczających lekcji: stawiania zdrowych granic, słuchania siebie, utrzymywania spokoju, puszczania kontroli i rozwijania zaufania.
Na razie moja wewnętrzna mądrość siedziała cicho jak mysz pod miotłą. „Aby po raz kolejny się podnieść, będę potrzebowała niewyobrażalnie dużo miłości do siebie, wybaczenia sobie błędów, zrozumienia własnych słabości i okazania sobie troski. Inaczej będę najgorszą matką na ziemi” – pomyślałam i zapłakałam. Trudno stwierdzić, czy ze smutku, czy ze wzruszenia, czy z powodu burzy hormonów, która dawała mi się we znaki. Fakt, ostatnio często płakałam.
Zdawało mi się, jakby jakaś delikatna część mnie budziła się do życia. Czułam, że jest prawdziwsza od wszystkiego, co wcześniej wiedziałam na swój temat.