Читать книгу Hyperion - Dan Simmons - Страница 7

JEDEN

Оглавление

Konsul obudził się z tym szczególnym bólem głowy, suchością w gardle i wrażeniem zapomnienia tysiąca wizji sennych, jakie pozostawia po sobie sen kriogeniczny. Zamrugał, dźwignął się do pozycji siedzącej na niskiej leżance i półprzytomnie odlepił ostatnie przyczepione do ciała czujniki. W pozbawionej okien jajowatej kajucie towarzyszyły mu dwa bardzo niskie klony załogowe i jeden bardzo wysoki templariusz w płaszczu z kapturem. Jeden z klonów podał mu szklankę soku pomarańczowego, którym tradycyjnie witano ludzi wybudzonych z kriogenicznego snu. Konsul przyjął ją z wdzięcznością i pił łapczywie.

– Drzewo dzielą od Hyperiona dwie minuty świetlne i pięć godzin lotu – powiedział templariusz.

Konsul zdał sobie sprawę, że ma przed sobą Heta Masteena, kapitana drzewostatku templariuszy i Prawdziwy Głos Drzewa. Miał mętną świadomość, że to wielki zaszczyt, zostać obudzonym osobiście przez kapitana, ale na razie był zbyt otumaniony skutkami kriosnu, żeby należycie to docenić.

– Inni nie śpią już od kilku godzin. – Het Masteen gestem odprawił klony. – Zebrali się na dziobowej platformie jadalnej.

– Hhrghn – powiedział konsul. Napił się soku, odkaszlnął i spróbował jeszcze raz: – Dziękuję ci, Hecie Masteenie – wykrztusił.

Rozejrzawszy się po jajowatej kajucie – kobierzec ciemnej trawy na podłodze, przezroczyste ściany, żebrowanie z giętego jazodrzewia – doszedł do wniosku, że znajduje się w jednym z mniejszych strąków mieszkalnych. Przymknął oczy i spróbował sobie przypomnieć spotkanie z Yggdrasillem, tuż przed tym, gdy statek templariuszy dokonał skoku kwantowego.

Przypomniał sobie, jak szykując się do cumowania, pierwszy raz zobaczył kilometrowej długości drzewostatek. Szczegóły widoku rozmywały się w zdublowanym polu siłowym generowanym przez maszyny i ergi, które otaczało jednostkę jak kulisty obłok mgły. Mimo to było widać, że ulistniona masa mieni się tysiącami światełek – łagodnie prześwietlały liście i cienkie ścianki strąków mieszkalnych, lśniły na niezliczonych platformach, pokładach, mostkach, schodach i w altanach. Przy rufie skupiły się kuliste moduły napędowe i ładunkowe, podobne do przerośniętych galasów. Błękitnofioletowe smugi kondensacyjne snuły się za statkiem jak długie na dziesięć kilometrów korzenie.

– Inni czekają – przypomniał półgłosem Het Masteen i skinieniem głowy wskazał poduszki, na których złożono bagaż konsula, czekający teraz na otwarcie.

Podczas gdy templariusz w zadumie podziwiał jazodrzewiowe dźwigary, konsul ubrał się w półoficjalny strój wieczorowy: luźne czarne spodnie, wyglansowane wysokie buty, koszulę z białego jedwabiu wydymającą się w talii i na łokciach, pochodzącą z Carvnel ozdobioną topazem spinkę do kołnierzyka, krótki czarny płaszcz z epoletami połyskującymi karmazynem Hegemonii, oraz miękki trójgraniasty kapelusz w złotym kolorze. Fragment zakrzywionej ściany zmienił się w lustro, w którym mógł się przejrzeć – zobaczył człowieka w wieku nieco dojrzalszym niż średni, elegancko ubranego, opalonego, z dziwnie bladymi plamami poniżej smutnych oczu. Zmarszczył brwi, skinął głową i odwrócił się plecami do lustra.

Zakapturzony templariusz dał mu znak gestem i razem wyszli przez otwór, który pojawił się w strąku, na biegnący w górę chodnik, który zakręcał i znikał im z oczu za litą ścianą pokrytego korą pnia drzewostatku. Konsul zawahał się, zszedł na skraj chodnika... i natychmiast się cofnął. Przepaść mierzyła co najmniej sześćset metrów (sztuczne ciążenie – równe jednej szóstej ziemskiego, a wytwarzane przez spętane u nasady drzewa sfery osobliwości – pozwalało odróżnić „dół” od „góry”), a chodnik nie miał barierki.

W milczeniu podjęli wędrówkę na górę. Trzydzieści metrów i pół obwodu pnia dalej porzucili spiralny chodnik na rzecz delikatnego mostu wiszącego i dotarli do konara o pięciometrowej średnicy, po którym zaczęli oddalać się od pnia. Kierowali się w stronę gęstego skupiska liści mieniących się w blasku hyperiońskiego słońca.

– Czy mój statek został wyprowadzony z hangaru? – zainteresował się konsul.

– Zatankowany i gotowy do startu czeka w sferze numer jedenaście – odparł Het Masteen.

Znaleźli się w cieniu pnia. W czarnych przestrzeniach pośród liści zapłonęły gwiazdy.

– Pozostali pielgrzymi zgodzili się skorzystać z pańskiego statku podczas lądowania na Hyperionie, jeśli tylko dowództwo ARMII wyda stosowne pozwolenie – dodał templariusz.

Konsul przetarł oczy. Żałował, że nie dano mu więcej czasu, żeby doszedł do siebie po lodowatych uściskach kriosnu.

– Macie kontakt z flotą ewakuacyjną?

– Naturalnie. Wywołali nas, gdy tylko zakończyliśmy skok kwantowy. Od tamtej pory jesteśmy... eskortowani przez okręt wojenny Hegemonii.

Masteen wskazał niebo nad głową.

Konsul zmrużył oczy i spojrzał w górę, ale w tej samej chwili górne gałęzie obracającego się powoli drzewa wynurzyły się z cienia i rozległe połacie liści zapłonęły słonecznymi kolorami. Nawet tam, gdzie nadal zalegał cień, gnieżdżące się nad chodnikami żarptaki lśniły jak japońskie lampiony, światłopnącza rozświetlały wiszące mosty, a ziemskie świetliki i muślinki z Maui-Przymierza, które z tajemniczym mruganiem przemierzały liściaste labirynty, mieszały się z gwiezdnymi konstelacjami w sposób zdolny zmylić najlepszych gwiezdnych nawigatorów.

Het Masteen wsiadł do kosza windy zawieszonego na linie z włókna węglowego, której drugi koniec ginął gdzieś wśród trzystu metrów gałęzi nad ich głowami. Konsul poszedł w jego ślady i kosz bezszelestnie ruszył do góry. Chodniki, strąki i platformy były dziwnie puste, jeśli nie liczyć kilku templariuszy i ich malutkich pomocników, klonów. Wcześniej, przez wypełnioną gorączkowym pośpiechem godzinę, która upłynęła od zacumowania na drzewostatku, do momentu, gdy zapadł w sen, też nie widział żadnych intruzów, ale wtedy tłumaczył to sobie bliskością skoku kwantowego i domniemywał, że pasażerowie spoczywają bezpiecznie na leżankach kriogenicznych. Teraz jednak statek poruszał się z prędkością daleką od relatywistycznej, i wśród gałęzi powinno się wprost roić od gapiów.

Zwrócił na to uwagę templariuszowi.

– Wy, szóstka pielgrzymów, jesteście naszymi jedynymi pasażerami – odparł Masteen.

Kosz zatrzymał się w gąszczu listowia. Templariusz wysiadł i stanął na sfatygowanych drewnianych stopniach wiekowego eskalatora.

Konsul zaniemówił ze zdumienia. Przeciętny statek templariuszy (bez wątpienia najlepszy pojazd do podróży międzygwiezdnych) przewoził zwykle od dwóch do pięciu tysięcy ludzi. Drzewostatki rzadko gromadziły dług czasowy większy niż cztery, pięć miesięcy; kursowały na krótkich, widowiskowych trasach wśród gęsto rozmieszczonych układów gwiezdnych, dzięki czemu ich zamożni pasażerowie spędzali w kriośnie absolutne minimum czasu. Kurs Yggdrasilla na Hyperiona i z powrotem oznaczał sześcioletni dług mierzony czasem Sieci oraz – biorąc pod uwagę absolutnie niekomercyjny charakter rejsu – gigantyczne straty finansowe dla templariuszy.

Dopiero chwilę później zdał sobie sprawę, że drzewostatek idealnie nadaje się do mającej wkrótce nastąpić ewakuacji mieszkańców planety, a wtedy wszelkie koszty operacji zostaną pokryte przez Hegemonię. Co w niczym nie zmieniało faktu, że Bractwo Templariuszy podjęło ogromne ryzyko, sprowadzając tak piękną, bezbronną i cenną jednostkę (istniało tylko pięć statków tej klasy) w potencjalną strefę wojny.

– A oto pozostali pielgrzymi – obwieścił Het Masteen, gdy schody wyniosły ich obu na szeroką platformę.

Przy końcu długiego drewnianego stołu zasiadała niewielka grupa ludzi. Nad nimi płonęły gwiazdy (kosmiczna panorama obracała się od czasu do czasu, gdy statek zmieniał kurs), a widoczne z obu boków sferyczne ściany listowia przywodziły na myśl skórkę olbrzymiego owocu. Konsul zorientował się, że znaleźli się na kapitańskiej platformie jadalnej, zanim jeszcze pozostała piątka wstała na powitanie, a Het Masteen zajął miejsce u szczytu stołu. Na lewo od kapitana pozostawiono wolne krzesło dla konsula.

Kiedy wszyscy usiedli i ucichli, Het Masteen dokonał oficjalnej prezentacji. Konsul nie znał pozostałych gości osobiście, ale niektóre nazwiska brzmiały znajomo, a dzięki wieloletniemu doświadczeniu dyplomatycznemu, z łatwością katalogował tożsamości i pierwsze wrażenia.

Po lewej ręce miał księdza Lenara Hoyta, kapłana staroświeckiej chrześcijańskiej sekty katolików. W pierwszej chwili nie skojarzył znaczenia czarnego stroju i koloratki, dopiero potem przypomniał sobie szpital św. Franciszka na Hebronie, gdzie prawie cztery standardowe dziesięciolecia wcześniej odbył alkoholową kurację odwykową po swojej pierwszej – katastrofalnej – misji dyplomatycznej. Poza tym dźwięk nazwiska Hoyta podsunął mu wspomnienie innego księdza, który przepadł bez wieści na Hyperionie mniej więcej w połowie jego kadencji konsularnej.

Wedle oceny konsula, Lenar Hoyt był człowiekiem młodym, tuż po trzydziestce, wydawało się jednak, że jakieś wydarzenia z nieodległej przeszłości okrutnie go postarzyły. Ściągnięta twarz, ziemista skóra opięta na kościach jarzmowych, duże, głęboko zapadnięte oczy, wąskie wargi zaciśnięte w permanentnym skurczu i skrzywione w sposób daleki od choćby najbardziej cynicznego uśmiechu, włosy nie tyle przerzedzone, ile wręcz zmasakrowane działaniem promieniowania... Konsul nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ma przed sobą człowieka, który od wielu lat walczy z chorobą – a jednak z zaskoczeniem stwierdził, że pod tą maską skrywanego bólu przetrwał cień chłopca z przeszłości: ledwie widoczny zarys pulchnej twarzy, zdrowej cery i łagodnych ust młodszego, zdrowszego, mniej zgorzkniałego Lenara Hoyta.

Obok księdza siedział człowiek, którego twarz przed laty znali prawie wszyscy obywatele Hegemonii. Ciekawe, pomyślał konsul, czy zbiorowa pamięć mieszkańców Sieci jest obecnie równie krótka jak w czasach, gdy ja tam mieszkałem. Pewnie tak. A może jeszcze krótsza. W takim razie pułkownik Fedmahn Kassad, zwany Rzeźnikiem Bressii Południowej, nie cieszył się już zapewne ani sławą, ani nawet niesławą. Dla ludzi z pokolenia konsula i wszystkich ekspatriantów, których życie toczyło się powolnym, prowincjonalnym rytmem, Kassad nie był człowiekiem, którego łatwo się zapomina.

Pułkownik Fedmahn Kassad – wysoki mężczyzna, niewiele niższy od mierzącego dwa metry wzrostu Masteena – był ubrany w czarny mundur ARMII pozbawiony wszelkich insygniów i odznaczeń. Jego strój był poniekąd podobny do czarnego ubioru Lenara Hoyta, ale sam pułkownik w niczym nie przypominał księdza. W przeciwieństwie do wychudzonego Hoyta, Kassad – mocno opalony i żylasty jak rękojeść bicza – był w świetnej formie. Pod skórą ramion, nadgarstków i szyi rysowały się włókna mięśni. Oczy miał małe, ciemne i wszystkowidzące, niczym obiektywy jakiejś prymitywnej kamery wideo, a rysy ostre i kanciaste – jego twarz cała składała się z cieni, płaszczyzn i faset. Nie była wymizerowana jak twarz Hoyta, wyglądała raczej na wykutą w zimnym kamieniu, a biegnąca wzdłuż żuchwy cienka kreska zarostu dodatkowo uwypuklała wyrazistość jej linii, jak krew podkreślająca ostrze noża. Powolne, wyrachowane ruchy pułkownika przywodziły konsulowi na myśl ziemskiego jaguara, którego dawno temu widział na Lususie, w prywatnym ZOO na statku osiedleńczym. Kassad nie podnosił głosu, nie dało się jednak nie zauważyć, że nawet jego milczenie przykuwa uwagę.

Długi stół wydawał się prawie pusty, po tym jak wszyscy skupili się przy jednym jego końcu. Naprzeciw Fedmahna Kassada siedział mężczyzna, którego Het Masteen przedstawił jako poetę, Martina Silenusa.

Silenus stanowił przeciwieństwo swojego vis-à-vis. Kassad był wysoki i szczupły, Silenus – niski i wyraźnie zapuszczony. W porównaniu z ciosanym w kamieniu obliczem pułkownika, twarz poety była ruchliwa i wyrazista jak u ziemskich naczelnych. Głos miał donośny, chrapliwy, pospolity. Zdaniem konsula, Martin Silenus – z tymi rumianymi policzkami, szerokimi ustami, wysoko zarysowanymi brwiami, lekko szpiczastymi uszami, i wiecznie gestykulującymi dłońmi o długich palcach, których pozazdrościłby mu wirtuoz fortepianu (a także dusiciel) – miał w sobie coś niemal sympatycznie demonicznego. Srebrzyste włosy tworzyły niechlujnie przystrzyżoną grzywkę. Wyglądał na człowieka dobiegającego sześćdziesiątki, ale charakterystyczne sine przebarwienia szyi i dłoni zdradzały, że przeszedł już niejedną kurację poulsenowską, tak że równie dobrze mógł mieć od dziewięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu lat standardowych. Jeśli bliżej mu było do tej górnej granicy, to – jak doskonale wiedział konsul – najprawdopodobniej miał nierówno pod sufitem.

O ile Silenus przy pierwszym spotkaniu sprawiał wrażenie krewkiego i hałaśliwego, o tyle jego sąsiad przy stole emanował nie mniej imponującą aurą inteligentnej powściągliwości. Kiedy podczas prezentacji Sol Weintraub podniósł wzrok, uwagę konsula zwróciła krótka siwa broda, pożłobione zmarszczkami czoło i błyszczące smutne oczy słynnego naukowca. Już wcześniej słyszał historię Żyda Wiecznego Tułacza i jego beznadziejnej misji, ale i tak wstrząsnął nim widok niemowlęcia w jego ramionach: Weintraub trzymał na rękach kilkutygodniową Rachel, swoją córkę.

Konsul odwrócił wzrok.

Szóstym pielgrzymem – i jedyną kobietą przy stole – była Brawne Lamia. Kiedy ich sobie przedstawiano, pani detektyw wpatrywała się w konsula z taką natarczywością, że jej spojrzenie ciążyło mu jeszcze długo po tym, gdy odwróciła wzrok.

Lamia – pochodząca z Lususa, gdzie ciążenie wynosiło jeden i trzy dziesiąte ziemskiego – wzrostem zaledwie dorównywała siedzącemu dwa krzesła dalej poecie, ale nawet luźny sztruksowy skafander pokładowy nie maskował jej potężnej muskulatury. Czarne loki opadały na ramiona, brwi rysowały się poziomymi ciemnymi krechami na szerokim czole, nos – ostry i wydatny – podkreślał ptasi charakter profilu. Usta miała szerokie i wyraziste, niemal zmysłowe, leciutko uniesione w kącikach w delikatnym uśmiechu, o którym jednak trudno byłoby powiedzieć, czy jest okrutny, czy tylko figlarny, a ciemne oczy sprawiały wrażenie prowokujących rozmówcę do odkrycia prawdy.

Konsul doszedł do wniosku, że Brawne Lamię można uznać za piękną kobietę.

Gdy prezentacja dobiegła końca, odchrząknął i zwrócił się do templariusza:

– Zapowiadał pan, kapitanie, że pielgrzymów będzie siedmioro. Czy siódmym jest dziecko M. Weintrauba?

Kaptur Heta Masteena poruszył się wolno z boku na bok w geście zaprzeczenia.

– Nie. Tylko ci, którzy świadomie wyruszą na poszukiwanie Dzierzby, mogą być nazywani pielgrzymami.

Przy stole zapanowało lekkie poruszenie. Wszyscy z pewnością wiedzieli to, o czym pomyślał konsul: jeżeli Kościół Dzierzby miał wyrazić zgodę na pielgrzymkę, liczba jej uczestników musiała wyrażać się liczbą pierwszą.

– Ja jestem siódmym pielgrzymem – dodał Het Masteen, templariusz, kapitan drzewostatku Yggdrasill i Prawdziwy Głos Drzewa.

W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Masteen dał znak ręką i gromada klonów podała pielgrzymom ostatni posiłek przed lądowaniem na planecie.

* * *

– Czyli Wygnańców nie ma jeszcze w układzie? – spytała Brawne Lamia. Miała gardłowy, lekko chrapliwy głos, którego brzmienie fascynowało konsula.

– Jeszcze nie – odparł Het Masteen – ale wyprzedzamy ich zaledwie o kilka dni standardowych, nie więcej. W obłoku Oorta układu Hyperiona nasze przyrządy wykryły ślady użycia napędu termojądrowego.

– Czy wybuchnie wojna? – zaniepokoił się Hoyt. Głos miał równie zmęczony jak twarz.

Kiedy nikt nie pośpieszył z odpowiedzią, ksiądz spojrzał w prawą stronę, jakby poniewczasie postanowił skierować swoje pytanie do konsula.

Konsul westchnął. Żałował, że klony podały wino, a nie whisky.

– Kto wie, co zrobią Wygnańcy? – odpowiedział pytaniem. – Raczej nie kierują się już ludzką logiką.

Martin Silenus wybuchnął gromkim śmiechem. Gestykulując kieliszkiem, rozchlapywał wino na boki.

– To żeś, kurwa, wymyślił. Tak jakbyśmy my, ludzie, kiedykolwiek kierowali się ludzką logiką!

Pociągnął solidny łyk wina, otarł usta i znów się zaśmiał.

– Jeżeli rozgorzeją walki – zauważyła Lamia, marszcząc brwi – możemy nie dostać pozwolenia na lądowanie.

– Dostaniemy je – zapewnił ją Het Masteen. Słońce zakradło się pod fałdy kaptura i padło na żółtawą skórę.

– I ocaleni przed pewną śmiercią na wojnie, zginiemy równie pewną śmiercią z rąk Dzierzby – mruknął Hoyt.

– Nie ma śmierci we wszechświecie! – zacytował Silenus głosem, którym (konsul dałby sobie głowę uciąć) obudziłby człowieka z kriosnu.

Poeta dopił wino i uniósł pusty puchar, jakby wznosił toast na cześć gwiazd:

Nigdzie nie odczujesz

Żadnej woni śmiertelnej – a śmierć przyjść powinna.

Zapłacz, zapłacz, o, zapłacz, Cybelo! Twe dzieci

Okrutne – w dreszcz bezsiły przemieniły boga.

Płaczcie, bracia, o, płaczcie! Nie mam żadnej mocy,

Słaby jak trzcina – słaby – słaby jak mój głos,

O, o, ból, ten straszliwy ból słabości! Płaczcie,

Bo ciągle się rozpadam...[1]

Znienacka zawiesił głos, dolał sobie wina i beknął głośno w ciszy, która zapadła po jego recytacji. Pozostała szóstka spojrzała po sobie. Konsul zauważył, że Sol Weintraub uśmiecha lekko – dopóki dziecko nie poruszyło się w jego ramionach i nie odwróciło jego uwagi.

– No tak... – odezwał się niepewnie Lenar Hoyt, jakby próbował pochwycić zgubiony przed chwilą wątek. – Jeżeli konwój Hegemonii odleci, a Wygnańcy zajmą Hyperiona, być może okupacja obejdzie się bez rozlewu krwi i pozwolą nam zająć się swoimi sprawami.

Pułkownik Kassad parsknął cichym śmiechem.

– Wygnańcy nie zamierzają okupować Hyperiona – powiedział. – Jeżeli zajmą planetę, to złupią co się da, a potem zrobią to, co potrafią najlepiej: zburzą i spalą miasta, rozbiją gruzy i zgliszcza na malutkie kawałeczki, a później będą te kawałeczki tak długo przypiekać, aż same zaczną świecić. Następnie stopią lody na biegunach, wygotują oceany i uzyskaną w ten sposób solą obsypią pozostałości kontynentów, żeby nic tam już nigdy nie wyrosło.

– No tak... – zaczął znów Hoyt, ale tym razem umilkł na dobre.

Nikt nic nie mówił, kiedy klony uprzątały talerze po zupie i przystawkach i podawały drugie danie.

* * *

– Powiedział pan wcześniej, że eskortuje nas okręt wojenny Hegemonii – przypomniał Masteenowi konsul, gdy skończyli rostbef i gotowanego podniebnego kalmara.

Kapitan pokiwał głową i wskazał coś wyciągniętą ręką. Konsul zmrużył oczy, ale niczego nie wypatrzył na tle wirującego gwiezdnego tła.

– Proszę – powiedział Fedmahn Kassad, i sięgnąwszy ponad Lenarem Hoytem, podał konsulowi składaną lornetkę wojskową.

Konsul podziękował skinieniem głowy, włączył lornetkę i spojrzał we wskazany przez Masteena sektor nieba. Stabilizujące optykę kryształy żyroskopowe zabuczały cicho i lornetka zaczęła skanować pole widzenia zgodnie z zaprogramowanym schematem. Nagle obraz znieruchomiał, rozmazał się, powiększył i wyostrzył. Konsulowi zaparło dech w piersi.

Okręt Hegemonii wypełniał przestrzeń. Wbrew oczekiwaniom konsula, podrasowany elektroniką kontur nie odpowiadał ani rozmytej w polu siłowym sylwetce małej kanonierki, ani pękatego niszczyciela – to był matowoczarny lotniskowiec uderzeniowy, imponujący w ten sam sposób, w jaki od setek lat potrafiły imponować tylko okręty wojenne: osobliwie opływowy kadłub, cztery pęki wysięgników wtulone w korpus w gotowości bojowej, sześćdziesięciometrowy mostek dowódczy zaostrzony jak liściowaty grot z Clovis, napęd Hawkinga i bąble silników termojądrowych umieszczone daleko, przy końcu szybu startowego, jak brzechwa na drzewcu strzały.

Konsul bez słowa oddał lornetkę Kassadowi. Jeżeli flotę ewakuacyjną było stać na oddelegowanie lotniskowca do eskortowania Yggdrasilla, to jaką siłę ognia szykowali na odparcie inwazji Wygnańców?

– Ile zostało czasu do lądowania? – zainteresowała się Brawne Lamia. Połączyła się przez swój komlog z datasferą drzewostatku, ale wyraźnie nie spodobało jej się to, co tam znalazła. Albo czego nie znalazła.

– Cztery godziny do wejścia na orbitę – odmruknął Het Masteen. – Plus parę minut w lądowniku. Nasz przyjaciel konsul zgodził się przewieźć nas swoim prywatnym statkiem.

– Do Keats? – zapytał Sol Weintraub. Odezwał się pierwszy raz, odkąd podano obiad.

Konsul pokiwał głową.

– W dalszym ciągu jest to jedyny kosmoport na Hyperionie przystosowany do obsługi jednostek pasażerskich – wyjaśnił.

– Jak to, kosmoport? – zabrzmiał zagniewany głos księdza Hoyta. – Myślałem, że polecimy prosto na północ, do królestwa Dzierzby.

Het Masteen cierpliwie pokręcił głową.

– Wszystkie pielgrzymki zaczynają się w stolicy. Dotarcie do Grobowców Czasu zajmie nam kilka dni.

– Kilka dni – parsknęła Lamia. – To niedorzeczne!

– Być może – zgodził się Masteen – ale takie są fakty.

Ksiądz Hoyt miał taką minę, jakby coś przyprawiło go o niestrawność, chociaż prawie nic nie zjadł.

– A nie moglibyśmy ten jeden raz zmienić tej zasady? – zasugerował. – Ze względu na bliski wybuch wojny, i tak dalej... Można by wylądować przy Grobowcach Czasu albo gdzieś w pobliżu i mieć sprawę z głowy.

Konsul pokręcił głową.

– Statki kosmiczne i samoloty od czterystu lat próbują latać na skróty, wprost na północne wrzosowiska – wyjaśnił. – Nie słyszałem jeszcze, żeby któremuś się udało.

Martin Silenus z zadowoloną miną podniósł rękę, jak uczniak zgłaszający się do odpowiedzi.

– A można, za przeproszeniem, zapytać, co się stało z tym pierdyliardem statków?

Ksiądz Hoyt spiorunował go wzrokiem, Kassad uśmiechnął się lekko, a Sol Weintraub odparł:

– Konsul nie sugerował, że jest to obszar całkowicie niedostępny: można się tam dostać drogą morską lub jedną z kilku dróg lądowych, a statki i samoloty nie przepadają bynajmniej jak kamień w wodę. Bez przeszkód lądują przy ruinach albo w okolicy Grobowców Czasu i z równą łatwością wracają do zadanych komputerom pokładowym lokalizacji. Tylko piloci i pasażerowie znikają bez śladu.

Po tych słowach przełożył niemowlę do zawieszonego na szyi nosidełka.

– Takie chodzą słuchy... – przyznała Brawne Lamia. – A co wynika z dzienników pokładowych?

– Nic – odrzekł konsul. – Brak śladów walki. Brak oznak wtargnięcia na pokład. Brak odchyleń od kursu. Brak zakłóceń biegu czasu. Brak niezwykłych emisji i rozpływów energii. Brak wszelkich zjawisk fizycznych.

– Brak pasażerów – uzupełnił Het Masteen.

Konsul spojrzał na niego podejrzliwie. Jeżeli to miał być żart, była to pierwsza sytuacja w jego kilkudziesięcioletnich kontaktach z templariuszami, w której jeden z nich przejawił choćby szczątkowe poczucie humoru. Wyzierający spod kaptura fragment lekko orientalnej twarzy kapitana nie sugerował jednak dowcipnej puenty.

– Jakie to cudownie melodramatyczne! – Silenus parsknął śmiechem. – Chryste Panie, toż to najprawdziwszy Trójkąt Bermudzki ludzkich dusz, a my płyniemy prosto w jego środek! Kto w ogóle wymyślił tę gównianą fabułkę?

– Zamknij się, dziadu – złajała go Lamia. – Jesteś pijany.

Konsul westchnął. Znali się od niespełna godziny.

Klony uprzątnęły naczynia i podały deser – sorbety, kawę, owoce drzewostatku, draum, torty i słodycze na bazie sprowadzonej z Renesansu czekolady.

Martin Silenus zbył deser machnięciem ręki i kazał sobie przynieść następną butelkę wina. Konsul po krótkim namyśle poprosił o whisky.

* * *

– Pomyślałem sobie – odezwał się Sol Weintraub, gdy kończyli deser – że nasze przetrwanie może zależeć od tego, czy będziemy ze sobą rozmawiać.

– To znaczy? – spytała Brawne Lamia.

Weintraub odruchowo kołysał śpiące na jego piersi niemowlę.

– Taki przykład: czy ktoś z nas wie, dlaczego został wybrany przez Kościół Dzierzby i Wszechrzecz do udziału w pielgrzymce?

Nikt się nie odezwał.

– Tak myślałem – powiedział Weintraub. – Druga sprawa jest jeszcze bardziej fascynująca: czy ktokolwiek z was jest członkiem Kościoła Dzierzby? Bo ja, na przykład, jestem żydem i chociaż bardzo się ostatnio zamotałem w swoich przekonaniach religijnych, wciąż nie ma w nich miejsca na oddawanie czci organicznej machinie do zabijania.

Uniósł brwi i popatrzył po swoich towarzyszach podróży.

– Ja jestem Prawdziwym Głosem Drzewa – odparł Het Masteen. – Wielu templariuszy wierzy, że Dzierzba jest ucieleśnieniem kary czekającej wszystkich tych, którzy nie czerpią z korzenia, ja jednak uważam ten pogląd za herezję, która nie ma podstaw ani w Przymierzu, ani w pismach Muira.

Siedzący na lewo od niego konsul wzruszył ramionami.

– Jestem ateistą – przyznał. Podniósł szklankę whisky do światła. – Nigdy nie miałem nic wspólnego z kultem Dzierzby.

Ksiądz Hoyt uśmiechnął się niewesoło.

– Mnie wyświęcił Kościół katolicki. Kult Dzierzby stanowi zaprzeczenie wszystkiego, co jest nam drogie.

Pułkownik Kassad tylko pokręcił głową; nie sposób było stwierdzić, czy w ten sposób odmawia odpowiedzi, czy tylko wskazuje, że nie należy do Kościoła Dzierzby.

Martin Silenus wykonał zamaszysty gest ręką.

– Zostałem ochrzczony w tradycji luterańskiej. To nieistniejący już dziś odłam chrześcijaństwa. Zanim wasi rodzice przyszli na świat, pomagałem kłaść podwaliny gnostycyzmu zen. Byłem katolikiem, rewelacjonistą, neomarksistą, sprzęgofanatykiem, rozłamowcem, satanistą, biskupem Kościoła Nicości Jake’a oraz sumiennym członkiem Instytutu Gwarantowanej Reinkarnacji. Teraz zaś z przyjemnością mogę stwierdzić, że jestem zwykłym poganinem. – Uśmiechnął się do wszystkich. – Dla poganina Dzierzba jest całkiem zadowalającym bóstwem.

– Religie mnie nie interesują – powiedziała Lamia. – Nie ulegam ich wpływom.

– W takim razie wyraziłem się chyba dostatecznie jasno – podsumował Sol Weintraub. – Żadne z nas nie przyznaje się do powinowactwa z Kościołem Dzierzby, a mimo to jego starszyzna wybrała właśnie nas spośród milionów wiernych ubiegających się o prawo odwiedzenia Grobowców Czasu... i ich okrutnego boga... podczas pielgrzymki, która może być ostatnią.

Konsul pokręcił głową.

– Być może, M. Weintraub, wyraził się pan jasno – powiedział – ale ja nadal nie rozumiem, do czego pan zmierza.

Naukowiec z roztargnieniem skubnął brodę.

– Najwyraźniej powody, dla których chcemy wrócić na Hyperiona, są na tyle ważne, że nawet kierujące się probabilistyką sztuczne inteligencje we Wszechrzeczy i Kościele Dzierzby zgodziły się, że zasługujemy na ten powrót. Niektóre z tych powodów są tajemnicą poliszynela, tak jak w moim przypadku, jestem jednak przekonany, że tylko sami zainteresowani znają ich prawdziwą naturę. Proponuję, żebyśmy w ciągu tych kilku dni, jakie mamy ze sobą spędzić, podzielili się swoimi historiami.

– Po co? – spytał Kassad. – Przecież to niczemu nie posłuży.

– Przeciwnie – odparł z uśmiechem Weintraub. – W ten sposób zapewnimy sobie odrobinę rozrywki i choć przelotnie zajrzymy w dusze współtowarzyszy podróży, zanim przytrafi nam się spotkanie z Dzierzbą lub inna katastrofa. Poza tym może dzięki temu zdołamy ocalić życie, jeśli tylko wykażemy się dostateczną inteligencją, żeby dostrzec wspólny wątek, który splótł nasze losy z kaprysami Dzierzby.

Martin Silenus roześmiał się, przymknął powieki i zadeklamował:

Te Niewiniątka na grzbietach delfinów

Płetwami podtrzymywane

Na śmierć powtórną czekając, płyną,

Otwarte znów ich rany[2].

– To Lenista, prawda? – spytał ksiądz Hoyt. – Uczyłem się o niej w seminarium.

– Blisko. – Silenus otworzył oczy i dolał sobie wina. – To Yeats. Skurczybyk bujał się po świecie pięćset lat przed tym, jak Lenista pierwszy raz skubnęła metalowy cycek matki.

– Ale jaki sens miałoby opowiadanie tych historii? – wtrąciła Lamia. – Spotykamy Dzierzbę, każdy mu mówi, czego chce, on spełnia życzenie jednego z nas, a pozostali umierają. Tak to ma wyglądać, zgadza się?

– Tak mówi mit – przyznał Weintraub.

– Dzierzba nie jest mitem – zaoponował Kassad. – Ani on, ani jego stalowe drzewo.

– Więc po co zanudzać się nawzajem bajeczkami? – spytała Lamia i nabiła na widelec ostatni kawałek sernika w czekoladzie.

Weintraub delikatnie pogłaskał śpiące dziecko po głowie.

– Żyjemy w niezwykłych czasach – powiedział. – Ponieważ zaliczamy się do tej jednej dziesiątej jednej dziesiątej jednego procenta obywateli Hegemonii, którzy podróżują wśród gwiazd, a nie tylko pomiędzy planetami Sieci, reprezentujemy różne epoki naszej niedawnej przeszłości. Na przykład ja mam sześćdziesiąt osiem lat standardowych, ale ze względu na nagromadzony podczas rejsów kosmicznych dług czasowy, moje niecałe siedem dekad obejmuje dobrze ponad sto lat dziejów Hegemonii.

– Co z tego? – spytała Lamia.

Weintraub gestem dłoni ogarnął wszystkich przy stole.

– Reprezentujemy wyspy czasu i oceany perspektywy. Albo inaczej, to będzie lepsze porównanie: każde z nas może być w posiadaniu elementu układanki, której nikt nie potrafi poskładać w całość, odkąd człowiek wylądował na Hyperionie. – Podrapał się po nosie. – Zagadki zawsze mnie intrygowały, i ta również nie daje mi spokoju. Mam świadomość, że to może być mój ostatni tydzień na cieszenie się nią, i z przyjemnością powitałbym choć cień zrozumienia, ale gdy tego zabraknie, zadowolę się samą próbą jej rozwiązania.

– Zgadzam się – poparł go beznamiętnym głosem Het Masteen. – Wcześniej o tym nie pomyślałem, ale dostrzegam sens podzielenia się naszymi opowieściami, zanim stawimy czoło Dzierzbie.

– Co by nas miało powstrzymać przed kłamstwem? – zapytała Brawne Lamia.

– Nic. – Silenus wyszczerzył zęby w uśmiechu. – I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.

– Powinniśmy to przegłosować – zasugerował konsul.

Meina Gladstone podejrzewała, że ktoś w tej grupie jest szpiegiem Wygnańców. Czy te historie mogły doprowadzić do jego ujawnienia?

Konsul uśmiechnął się na myśl o tym, że agent miałby się okazać aż tak głupi.

– A kto powiedział, że jesteśmy małą, szczęśliwą demokracją? – spytał oschle pułkownik Kassad.

– Tak by było najlepiej – zauważył konsul. – Każdemu z nas przyświeca inny cel, ale żeby go osiągnąć, musimy razem dotrzeć do krainy Dzierzby. A do tego potrzebny będzie jakiś mechanizm decyzyjny.

– Moglibyśmy wyznaczyć przywódcę – nie ustępował Kassad.

– Z dupy pomysł – orzekł życzliwie poeta. Pozostali też pokręcili głowami.

– W takim razie – powiedział konsul – będziemy głosować. Nasza pierwsza decyzja dotyczy propozycji M. Weintrauba, żebyśmy opowiedzieli o swoich związkach z Hyperionem.

– Wszystko albo nic – dodał Het Masteen. – Albo opowiadają wszyscy, albo nikt. Podporządkujemy się woli większości.

– W porządku – zgodził się konsul. Odczuwał ogromną ciekawość na myśl o tym, że miałby usłyszeć historie pozostałych, i równie wielką pewność, że sam swojej nie opowie. – Kto jest za?

– Ja – powiedział Sol Weintraub.

– Ja – zawtórował mu Het Masteen.

– Absolutnie – przytaknął Silenus. – Możliwości obejrzenia takiej farsy nie oddałbym nawet za miesiąc w orgazmicznych źródłach na Prosiaku.

– Ja też głosuję za. – Konsul zaskoczył sam siebie. – Kto jest przeciw?

– Ja – odparł bez przekonania ksiądz Hoyt.

– Moim zdaniem to głupota – powiedziała Brawne Lamia.

Konsul spojrzał na Fedmahna Kassada.

– Panie pułkowniku?

Kassad wzruszył ramionami.

– Cztery głosy za, dwa głosy przeciw, jedna osoba wstrzymała się od głosu – podsumował konsul. – Wniosek został przyjęty. Kto chce zacząć?

Cisza przy stole przedłużała się, w końcu Silenus podniósł wzrok znad kartki papieru, na której coś gryzmolił. Podarł kartkę na wąskie paski.

– Zapisałem tu cyfry od jednego do siedmiu – wyjaśnił. – Proponuję ciągnąć losy i w ten sposób ustalić kolejność.

– Nie uważasz, że to dziecinne? – spytała Lamia.

– Ja w ogóle jestem dziecinny – odparł Silenus z uśmiechem satyra. – Panie ambasadorze... – Skinął na konsula. – Pożyczy mi pan tę złoconą poduchę, którą nosi pan na głowie?

Konsul oddał mu swój trójgraniasty kapelusz. Poeta wrzucił do środka losy i puścił kapelusz w obieg. Sol Weintraub losował pierwszy, Martin Silenus ostatni.

Konsul rozwinął swój papierek w taki sposób, żeby nikt inny nie zobaczył, co na nim napisano. Numer siódmy. Napięcie ulotniło się z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Może rozwój wypadków pokrzyżuje im plany, zanim zdąży opowiedzieć swoją historię. Albo wybuchnie wojna, i cały pomysł straci sens. Albo pielgrzymom znudzą się historyjki. Albo król umrze. Albo koń umrze. Albo on nauczy konia mówić.

Dość whisky, pomyślał.

– Kto pierwszy? – spytał Martin Silenus.

W ciszy konsul słyszał szelest liści poruszanych niewyczuwalnymi powiewami wiatru.

– Ja – odparł ksiądz Hoyt.

Pokazał karteluszek z wielką, wyraźnie wyrysowaną jedynką. Na jego zbolałej twarzy malowała się taka sama z trudem skrywana rezygnacja, jaką konsul widywał u przyjaciół w terminalnym stadium choroby.

– Dobrze – powiedział Silenus. – Zaczynaj.

– Teraz?

– A czemu nie?

Jedynymi oznakami faktu, że Silenus opróżnił co najmniej dwie butelki wina, było mocniejsze zaczerwienienie jego i tak rumianych policzków oraz ciut bardziej demoniczna krzywizna uniesionych brwi.

– Do lądowania zostało nam jeszcze kilka godzin – ciągnął poeta. – Nie wiem jak inni, ale ja nie zamierzam odsypiać pobytu w zamrażarce dopóki nie osiądziemy bezpiecznie wśród zamieszkujących Hyperiona prostaczków.

– Coś w tym jest – przyznał półgłosem Sol Weintraub. – Jeżeli mamy snuć gawędy, to godzina w porze poobiedniej wydaje się do tego najodpowiedniejsza.

Ksiądz Hoyt wstał z westchnieniem.

– Jedną chwileczkę – powiedział i zszedł z platformy.

Minęło kilka minut, zanim Brawne Lamia spytała:

– Myślicie, że się spietrał?

– Nie – odparł Lenar Hoyt. Wyłonił się właśnie u szczytu eskalatora, pełniącego rolę głównych schodów do jadalni. – Musiałem je przynieść – dodał i rzucił na stół dwa małe, poplamione notesy. Usiadł na swoim miejscu.

– To nie fair, czytać jakieś gotowce – zaperzył się Silenus. – To miały być nasze własne historie, czarowniku!

– Zamknijże się, do diabła! – krzyknął Hoyt.

Przesunął dłonią po twarzy, dotknął piersi. Po raz drugi tego wieczoru konsul odniósł wrażenie, że ma przed sobą człowieka ciężko chorego.

– Przepraszam – zmitygował się ksiądz. – Jeśli jednak mam przedstawić swoją... swoją historię, muszę wam opowiedzieć jeszcze o kimś. Te dzienniki należą do człowieka, przez którego przybyłem na Hyperiona... i przez którego dziś na niego wracam.

Odetchnął głęboko.

Konsul dotknął dzienników. Były brudne i osmolone, jakby ocalały z pożaru.

– Pański przyjaciel musi mieć staroświecki gust – zauważył – skoro w dalszym ciągu spisuje pamiętniki.

– Istotnie – przytaknął Hoyt. – Jeżeli wszyscy jesteście gotowi, zacznę.

Pielgrzymi pokiwali głowami. Rozciągający się poniżej platformy jadalnej drzewostatek ciął mroki nocy, pulsując jak żywa istota. Weintraub wyjął córeczkę z nosidełka i ostrożnie ułożył ją na miękkiej macie obok swojego krzesła. Zdjął komlog, położył go obok maty i włączył generator białego szumu. Tygodniowy noworodek leżał na brzuchu i spał.

Konsul odchylił się na krześle i odszukał wzrokiem niebieskozieloną kropkę, która była Hyperionem. Miał wrażenie, że planeta rośnie w oczach.

Het Masteen naciągnął kaptur na twarz. Sol Weintraub zapalił fajkę. Pozostali dolali sobie kawy i rozsiedli się wygodnie.

Martin Silenus, który z największym zaangażowaniem wyczekiwał początku opowieści, pochylił się nad stołem i wyszeptał:

Wyrzekł: „Skoro mam zacząć krotochwilę,

Więc w Imię Boże, los swój witam mile!

A teraz jadąc słuchajcie, co powiem”.

I ruszyliśmy przy ostatnim słowie,

A on rozpoczął, ucieszony szczerze,

Swoją opowieść w takowej manierze[3].

OPOWIEŚĆ KSIĘDZA

CZŁOWIEK, KTÓRY NAWOŁYWAŁ BOGA

– Czasami granica między ortodoksją i apostazją bywa niezwykle cienka – powiedział ksiądz Lenar Hoyt.

Tak się zaczęła opowieść księdza. Później, nagrywając ją na komlog, konsul pamiętał ją jako litą całość – w zapomnienie poszły liczne przerwy, chrapliwy głos, potknięcia i powtórzenia, czyli nieodłączne ułomności ludzkiej mowy.

Lenar Hoyt był młodym księdzem, urodzonym, wychowanym i świeżo wyświęconym na katolickim Pacem, kiedy otrzymał pierwszą misję pozaplanetarną: miał towarzyszyć szanowanemu jezuicie, księdzu Paulowi Duré, w dyskretnym wygnaniu na kolonialnym Hyperionie.

W innych czasach ksiądz Duré z pewnością zostałby biskupem, może nawet papieżem. Wysoki, szczupły, ascetyczny, z rzednącymi siwymi włosami, szlachetną twarzą i oczami pełnymi bólu i smutnego doświadczenia, był zwolennikiem świętego Teilharda, a także archeologiem, etnologiem i wybitnym jezuickim teologiem. Mimo że podupadły Kościół katolicki stoczył się do rangi na wpół zapomnianego kultu, tolerowanego wyłącznie przez wzgląd na swoją dziwaczność i oddalenie od głównego nurtu życia Hegemonii, jezuicka logika nie straciła nic ze swojej przenikliwości, a ksiądz Duré nie wyzbył się przekonania, że Święty Kościół Apostolski wciąż jest ostatnią i najlepszą nadzieją ludzkości na nieśmiertelność.

Dla Hoyta-chłopca Duré był postacią na wpół boską, widywaną przelotnie podczas rzadkich wizyt w szkołach preseminaryjnych albo jeszcze rzadszych wycieczek przyszłego seminarzysty do Nowego Watykanu. Później Hoyt trafił na studia, a Duré został przydzielony do finansowanych przez Kościół ważnych wykopalisk archeologicznych na nieodległym Armaghaście, skąd wrócił (kilka tygodni po tym, jak Hoyt przyjął święcenia kapłańskie) w aurze niesławy. Tylko najwyżsi dostojnicy Nowego Watykanu wiedzieli, co dokładnie się tam wydarzyło, ale mówiło się o możliwej ekskomunice, a nawet przesłuchaniu w Świętym Oficjum Inkwizycji, które pozostawało uśpione przez czterysta lat, jakie upłynęły od śmierci Ziemi.

Ksiądz Duré poprosił jednak o wysłanie na Hyperiona, planetę kojarzoną głównie z powodu miejsca powstania dziwacznego kultu Dzierzby. Do towarzystwa przydzielono mu Lenara Hoyta, dla którego zapowiadała się niewdzięczna misja w roli łączącej najgorsze aspekty powinności ucznia, ochroniarza i szpiega – i to bez satysfakcji, jaką mogłoby dać poznanie nowego świata: Hoyt miał rozkaz odstawić księdza Duré do hyperiońskiego kosmoportu, a następnie tym samym statkiem wrócić do Sieci. Oferta biskupstwa dla młodego księdza obejmowała dwadzieścia miesięcy snu kriogenicznego, kilka tygodni lotu z prędkością podświetlną na początku i końcu podróży, oraz dług czasowy, dzięki któremu na Pacem będzie miał osiem lat opóźnienia w wyścigu do watykańskich karier i misjonarskich posad w porównaniu z kolegami z roku.

Spętany obowiązkiem posłuszeństwa i nawykły do dyscypliny Lenar Hoyt bez słowa skargi przyjął tę misję.

Ich środkiem transportu była wiekowa HS Nadia Oleg, dziobata metalowa balia pozbawiona sztucznego ciążenia przy wyłączonych silnikach, iluminatorów dla pasażerów, a także wszelkiej rozrywki pokładowej poza symstymami podpiętymi wprost do infołączy, żeby nie trzeba było wstawać z hamaków i leżanek kriogenicznych. Po zakończeniu skoku kwantowego obudzeni z kriosnu pasażerowie (głównie robotnicy spoza planety i niezamożni turyści, plus paru wyznawców kultu i przyszłych samobójców w imię Dzierzby) sypiali na tych samych hamakach i leżankach, w nijakich mesach spożywali posiłki z recyklingu i ogólnie starali się jak umieli radzić sobie z chorobą lokomocyjną i nudą podczas trwającego dwanaście dni nieważkiego ślizgu w stronę Hyperiona.

Podczas tych kilkunastu dni wymuszonej bliskości Hoyt w ogóle niewiele dowiedział się od księdza Duré, a już zupełnie nic na temat wypadków na Armaghaście, które zadecydowały o jego wygnaniu. Ściągnął za to na komlog wszystkie dostępne informacje o Hyperionie i na trzy dni przed lądowaniem mógł się poniekąd uważać za eksperta w tej dziedzinie.

– Katolicy bywali już wcześniej na Hyperionie – zagaił pewnego wieczoru, gdy rozmawiali w swoich zerograwitacyjnych hamakach; większość współpasażerów leżała podłączona do erotycznych symstymów. – Nie znalazłem jednak żadnej wzmianki o tym, żeby utworzono tam diecezję. Domyślam się, że zamierza ksiądz pełnić rolę misjonarza?

– Bynajmniej – odparł Paul Duré. – Dobrzy mieszkańcy Hyperiona nie próbowali mi w żaden sposób narzucić swoich przekonań religijnych, nie widzę więc powodu, żeby ich obrażać swoim prozelityzmem. Mam zamiar dotrzeć na południowy kontynent, Aquilę, do Port Romance, i stamtąd udać się w głąb lądu, ale nie w przebraniu misjonarza. Chcę założyć etnologiczną placówkę badawczą w okolicy Rozpadliny.

– Placówkę badawczą? – powtórzył zdumiony Hoyt. Przymknął powieki, żeby uruchomić implant, po czym otworzył oczy i spojrzał na księdza Duré. – Ale ten rejon Płaskowyżu Skrzydła jest niezamieszkany, proszę księdza. I przez większość roku niedostępny: rosną tam lasy ogniste.

Ksiądz Duré z uśmiechem pokiwał głową. Nie miał implantu, a swój zabytkowy komlog zostawił w bagażu.

– Nie jest całkowicie niedostępny – odparł spokojnie. – Ani całkowicie niezamieszkany. Mieszkają tam Bikurowie.

– Bikurowie... – Hoyt znów przymknął oczy. – Przecież to tylko legenda – powiedział w końcu.

– Taaak... Sprawdź Mameta Spedlinga.

Hoyt jeszcze raz zamknął oczy. Z indeksu dowiedział się, że Mamet Spedling, mało znany badacz związany z Instytutem Shackletona na Renesansie Mniejszym, blisko półtora stulecia wcześniej złożył w tej placówce sprawozdanie z wędrówki, podczas której wykarczował sobie drogę prowadzącą z niedawno założonego Port Romance w głąb lądu, przez mokradła, które od tamtej pory osuszono i przeznaczono pod uprawę plastowłókników. Wykorzystując jeden z rzadkich okresów uśpienia lasów ognistych, przebył zajmowany przez nie pas, wspiął się na Płaskowyż Skrzydła i dotarł aż do Rozpadliny, gdzie napotkał nieliczne plemię ludzi odpowiadających opisowi legendarnych Bikurów.

W swoim skąpym raporcie Spedling domniemywał, że Bikurowie są potomkami pasażerów zaginionego statku osiedleńczego sprzed trzystu lat. Z jego opisu wyłaniał się obraz grupy wykazującej wszystkie klasyczne uwsteczniające skutki kulturowe skrajnej izolacji, chowu wsobnego i nadmiernego przystosowania. Pisał w prostych słowach: „Spędziłem tu niespełna dwa dni, ale już teraz jest dla mnie oczywiste, że Bikurowie są zbyt ograniczeni, głupi i apatyczni, żeby poświęcać im więcej czasu”. Ponieważ lasy ogniste zaczęły nagle budzić się do życia, Spedling postanowił rzeczywiście nie tracić czasu i czym prędzej wrócić na wybrzeże. Trwającą trzy miesiące ucieczkę przez „spokojne” lasy przypłacił utratą czterech tubylczych tragarzy, całego ekwipunku, wszystkich nagrań oraz lewej ręki.

– Na Boga... – mruknął Lenar Hoyt, leżąc w hamaku na pokładzie Nadii Oleg. – Ale dlaczego Bikurowie?

– A dlaczego nie? – zapytał spokojnie ksiądz Duré. – Niewiele o nich wiemy.

– W ogóle niewiele wiemy o Hyperionie – wytknął mu z ożywieniem młodszy ksiądz. – Zresztą, co z Grobowcami Czasu? Co z legendarnym Dzierzbą, który grasuje ponoć na północ od Gór Brzeżnych na Equusie? O nich się mówi!

– Otóż to. Powiedz mi, Lenarze, ile uczonych wywodów poświęcono Grobowcom i Dzierzbie? Setki? Tysiące? – Duré skończył ubijać tytoń i zapalił fajkę, co w nieważkości, jak zauważył Hoyt, nie było wcale takie proste. – Poza tym, nawet jeśli ten Dzierzba naprawdę istnieje, to nie jest człowiekiem. A ja mam słabość do ludzi.

– Rozumiem – przytaknął Hoyt, desperacko poszukując przekonujących argumentów w swoim umysłowym arsenale – ale Bikurowie to w gruncie rzeczy nic nieznacząca tajemnica. W najlepszym razie znajdzie ksiądz kilkudziesięciu tubylców zamieszkujących okolicę zachmurzoną, zadymioną i tak bardzo... tak bardzo... nieistotną, że nie uwzględniają ich nawet kolonialne mapy satelitarne! Po co się nimi interesować, kiedy na odkrycie czekają wielkie hyperiońskie tajemnice... Na przykład labirynty! – Hoyt się rozpromienił. – Wiedział ksiądz o tym, że Hyperion to jedna z dziewięciu planet, na których odkryto labirynty?

– Naturalnie. – Wokół księdza Duré uniósł się niemal kulisty obłok dymu. Przeciąg rozsnuł go na osobne pasemka i odnogi. – Labirynty mają już jednak w Sieci swoich miłośników i badaczy, Lenarze. Poza tym są na tych dziewięciu światach od... jak dawna? Pół miliona lat standardowych? Chyba nawet bliżej trzech czwartych miliona. Ich sekret nie ucieknie. A ile przetrwa jeszcze kultura Bikurów, zanim zostanie wchłonięta przez współczesne społeczeństwo kolonialne? Albo, co jeszcze bardziej prawdopodobne, zmieciona z powierzchni planety wskutek niesprzyjających okoliczności?

Hoyt odpowiedział wzruszeniem ramion.

– Może już ich nie ma? Od wyprawy Spedlinga upłynęło sporo czasu, a innych potwierdzonych doniesień o Bikurach nie mamy. Jeżeli się okaże, że wyginęli, to cały mozół, ból i dług czasowy księdza pójdzie na marne.

– Otóż to – odparł tylko Paul Duré i spokojnie zaciągnął się dymem z fajki.

Dopiero podczas ostatniej spędzonej wspólnie godziny, już na pokładzie lądownika, udało się Hoytowi choć trochę przeniknąć myśli towarzysza podróży. Lśniący bielą, zielenią i błękitem Hyperion od kilku godzin wisiał im nad głowami, gdy wtem lądownik wszedł w górne warstwy atmosfery, płomienie na chwilę owionęły iluminator i już lecieli bezgłośnie na wysokości sześćdziesięciu kilometrów nad ciemną masą chmur i morzem mieniącym się w blasku gwiazd. Linia terminatora i podążający za nią świt pędziły im na spotkanie niczym widmowy przypływ świetlny.

– Cudowne – wyszeptał ksiądz Duré, bardziej do siebie niż do swojego młodego asystenta. – Cudowne. Właśnie w takich chwilach mam przeczucie... ledwie przeczucie... jak wielkie musiało być poświęcenie Syna Bożego, gdy zechciał zniżyć się do zostania Synem Człowieczym.

Hoyt chciał z nim wtedy porozmawiać, ale pogrążony w zadumie Duré bez słowa patrzył przez iluminator. Dziesięć minut później wylądowali w Porcie Międzygwiezdnym w Keats, księdza Duré porwał wir rytuałów celno-bagażowych, a po kolejnych dwudziestu minutach ogromnie rozczarowany Lenar Hoyt leciał już z powrotem w stronę Nadii Oleg i otwartego kosmosu.

* * *

– Powrót na Pacem trwał pięć tygodni mojego czasu – mówił ksiądz Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale z jakiegoś powodu moje poczucie osobistej straty wykraczało daleko poza ten prosty fakt. Biskup od razu mnie poinformował, że przez cztery lata pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na rozpytywanie się o niego na hiperłączach, ale ani władze kolonii, ani konsulat w Keats nie zdołały znaleźć zaginionego księdza.

Hoyt zrobił przerwę i napił się wody.

– Pamiętam te poszukiwania – wtrącił konsul. – Rzecz jasna, nie poznałem Duré osobiście, ale zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby go wytropić. Theo, mój asystent, w ciągu wielu lat poświęcał sporo energii na rozwikłanie tajemnicy zaginionego kapłana, ale jeśli nie liczyć paru sprzecznych relacji świadków, którzy mieli go widzieć w Port Romance, Duré przepadł bez śladu. Zresztą te relacje pochodziły sprzed lat, z okresu krótko po jego przybyciu. Na Hyperionie są setki plantacji, które nie mają żadnego kontaktu ze światem, nawet łączności radiowej, głównie dlatego że oprócz plastowłókników uprawia się na nich nielegalnie narkotyki. Przypuszczam, że po prostu nie udało nam się trafić na tę jedną właściwą. Pamiętam jednak, że kiedy odchodziłem z posady, sprawa księdza Duré była wciąż otwarta.

Hoyt pokiwał głową.

– Wylądowałem ponownie w Keats miesiąc po tym, jak w konsulacie zasiadł pański następca. Biskup ze zdumieniem przyjął moją chęć powrotu, nawet sam Jego Świątobliwość udzielił mi audiencji. Spędziłem na Hyperionie niecałe siedem miejscowych miesięcy, ale kiedy wracałem do Sieci, znałem już dalsze losy księdza Paula Duré. – Postukał palcem w leżące na stole dzienniki. – Jeżeli mam dokończyć swoją opowieść – ciągnął zdławionym głosem – muszę ją uzupełnić fragmentami z tych pamiętników.

Yggdrasill ustawił się w taki sposób, że pień drzewa przesłonił słońce. Platforma jadalna i otulająca ją kopulasta korona listowia utonęły w mroku, ale zamiast kilku tysięcy gwiazd na firmamencie, które byłyby widoczne z powierzchni planety, dosłownie miliony słońc płonęły nad głowami pielgrzymów, dookoła nich i pod ich stopami. Hyperion – wyraźnie większy niż inne punkty świetlne – pędził im na spotkanie niczym zabójczy pocisk.

– Czytaj – powiedział Martin Silenus.

Z DZIENNIKA KSIĘDZA PAULA DURÉ

Dzień 1

Oto początek mojego wygnania.

Nie bardzo wiem, jak powinienem datować wpisy w swoim nowym dzienniku. Według obowiązującego na Pacem kalendarza zakonnego jest siedemnasty dzień miesiąca tomaszowego roku Pańskiego 2732. Wedle standardów Hegemonii jest 12 października 589 P.C. Na Hyperionie – jak podpowiada mi zasuszony recepcjonista stareńkiego hoteliku, w którym mieszkam – mają dwudziesty trzeci lyciusa (tak się nazywa ostatni z siedmiu tutejszych czterdziestodniowych miesięcy) roku 426 PKL (po katastrofie lądownika!) lub sto dwudziestego ósmego roku panowania Smutnego Króla Billy’ego, który nie króluje już od co najmniej stu lat.

Do diabła z nimi wszystkimi. Nazwę ten dzień Pierwszym Dniem mojego wygnania.

Męczący dzień. (To dziwne, żeby odczuwać zmęczenie po miesiącach snu, ale to podobno częsta reakcja na sen kriogeniczny. Moje komórki są wyczerpane wielomiesięczną podróżą, której w ogóle nie pamiętam. Nie pamiętam również, żeby podróżowanie tak mnie męczyło, kiedy byłem młodszy).

Źle mi z tym, że nie poznałem Hoyta bliżej. Wygląda na porządnego człowieka, z tym błyskiem w oku i katechetyczną żarliwością. Tacy młodzi jak on nie ponoszą żadnej winy za to, że Kościół chyli się ku upadkowi. Po prostu ten rodzaj szczęśliwej naiwności nie może powstrzymać osunięcia się w niepamięć, na które Kościół wydaje się skazany.

Cóż, moje starania też niczego nie zmieniły.

Z lądownika – przepiękna panorama mojego nowego świata. Rozpoznałem dwa z trzech kontynentów: Equusa i Aquilę; trzeci, Ursa, był niewidoczny.

Lądowanie w Keats, potem kilka godzin mozołu przy odprawie celnej i próbach dotarcia do miasta jakimś naziemnym środkiem transportu. Przemieszane obrazy: góry na północy ginące w sinej mgle, żółto-pomarańczowe lasy u ich podnóża, jasne niebo o błękitnozielonym odcieniu, słońce mniejsze, ale zarazem jaśniejsze niż na Pacem. Kolory oglądane z daleka wydawały się żywsze, z bliska rozmywały się i rozpraszały jak w dziełach puentylistów. Ogromna podobizna Smutnego Króla Billy’ego, o której tyle słyszałem, rozczarowała mnie. Widziana z drogi zdawała się surowa i toporna, jak wykuty w ciemnym zboczu góry pośpieszny szkic. Nie ma w sobie nic z królewskiego majestatu, którego się spodziewałem. Góruje w zadumie nad tym półmilionowym miastem ruder w sposób, który neurotycznemu królowi-poecie zapewne przypadłby do gustu.

Samo miasto składa się z dwóch części: rozłożystego labiryntu slumsów i tanich knajp, zwanego przez miejscowych „Jacktown”, oraz właściwego Keats, nazywanego również „Starym Miastem” (chociaż ma zaledwie czterysta lat), w którym rządzą polerowany kamień i sterylna czystość. Planuję wycieczkę po mieście.

Zamierzałem spędzić w Keats miesiąc, ale już mi śpieszno wyruszyć w dalszą drogę. Ach, monsignore Edouardzie, gdybyś mógł mnie teraz zobaczyć! Ukaranego, lecz nie skruszonego. Bardziej samotnego niż kiedykolwiek przedtem, ale dziwnie zadowolonego ze swojego nowego wygnania. Jeżeli karą za przewiny mej żarliwości miało być zesłanie do siódmego kręgu pustki, to Hyperion idealnie się do tego nadaje. Mógłbym zapomnieć o misji do odległych Bikurów (czy oni naprawdę istnieją? Dzisiaj w nocy wydaje mi się to wątpliwe), którą sam sobie wyznaczyłem, i zadowolić się dożywaniem swoich dni w tej prowincjonalnej stolicy zapomnianego przez Boga i ludzi peryferyjnego świata. Moje odosobnienie nie mogłoby być pełniejsze.

Ach, Edouardzie: wspólne dzieciństwo, wspólna nauka (choć nigdy nie byłem ani tak genialny, ani tak pobożny jak ty), a teraz starość. Ty jednak jesteś dziś o cztery lata mądrzejszy, a ja pozostałem tym samym swawolnym, krnąbrnym chłopcem, którego pamiętasz. Modlę się, abyś trwał w dobrym zdrowiu i modlił się za mnie.

Wykończony. Idę spać. Jutro rozejrzę się po Keats, dobrze zjem i popytam o transport na Aquilę i dalej na południe.

Dzień 5

W Keats jest katedra. A właściwie – była. Od blisko dwóch stuleci standardowych jest opuszczona i zrujnowana. Dach runął, zielonobłękitne niebo zagląda do transeptu, jedna z zachodnich wież nigdy nie została ukończona, z drugiej został szkielet z zardzewiałych prętów zbrojeniowych i osypujących się kamiennych bloków.

Napatoczyłem się na nią, błądząc nad brzegami Hoolie, w rzadko zaludnionej okolicy, gdzie Stare Miasto przechodzi w Jacktown w gmatwaninie wysokich magazynów, które do ostatniej chwili przesłaniają ruiny katedry – widać je dopiero kiedy skręci się w wąski ślepy zaułek; kapitularz osunął się w nurt rzeki, fasada jest upstrzona resztkami żałobnych, apokaliptycznych posągów z posthidżryjskiej epoki ekspansjonistycznej.

Wszedłem do nawy, kratownicy cieni i kamiennych złomów. Biskupstwo na Pacem słowem nie zająknęło się o katolickiej przeszłości Hyperiona, a już tym bardziej o istnieniu katedry. Trudno uwierzyć, że rozproszeni pasażerowie przybyłego tu czterysta lat temu statku osiedleńczego stworzyli kongregację dość liczną, żeby zasłużyć sobie na biskupstwo, a co dopiero na katedrę, ale fakty mówią same za siebie.

Zajrzałem w mroki zakrystii. Kurz i rozpylony tynk wisiały w powietrzu jak dym z kadzidła, rozświetlone dwoma snopami światła z umieszczonych wysoko okien. Cofnąłem się do nawy, stanąłem w plamie blasku i zbliżyłem się do ołtarza pozbawionego wszelkich ozdób, jeśli nie liczyć pęknięć i rys po spadających odłamkach kamienia. Wielki krzyż, dawniej wiszący na wschodniej ścianie, również spadł; jego ceramiczne odłamki rozsypały się wśród zwalonych za ołtarzem kamieni. Niewiele myśląc, stanąłem przy ołtarzu, uniosłem ramiona i zacząłem celebrować eucharystię. Moje zachowanie nie miało w sobie nic z parodii ani melodramatyzmu, nie było w nim żadnej symboliki ani ukrytych intencji. Była to po prostu automatyczna reakcja księdza, który przez ponad czterdzieści sześć lat niemal codziennie odprawiał mszę, a teraz musiał liczyć się z tym, że nigdy więcej nie weźmie udziału w tym kojącym rytuale.

Ze zdumieniem stwierdziłem, że nie jestem sam: w czwartym rzędzie ławek klęczała stara kobieta. Czerń jej sukienki i szala idealnie wtapiała się w półmrok wnętrza, przez co widziałem tylko jasny owal jej twarzy, wiekowej, pomarszczonej, bezcielesnej w otaczającej ją ciemności. Zaskoczony, przerwałem liturgię w pół zdania. Kobieta patrzyła na mnie, ale mimo dzielącej nas znacznej odległości poznałem po jej oczach, że jest niewidoma. Zaniemówiłem na dobre; stałem nieruchomo, mrużąc oczy i pławiąc się w przykurzonym blasku wokół ołtarza, i próbowałem sam sobie objaśnić znaczenie tego widmowego wizerunku, jednocześnie szukając słów, którymi wytłumaczyłbym swoją obecność i zachowanie.

Kiedy w końcu odzyskałem głos i zawołałem do kobiety – echo poniosło moje słowa w przepastnej budowli – zdałem sobie sprawę, że nie siedzi już na swoim miejscu. Usłyszałem szmer stóp na kamiennej posadzce i profil kobiety mignął mi w snopie światła z prawej strony. Osłoniwszy dłonią oślepione oczy, począłem kluczyć wśród gruzu, kierując się w prawo, tam gdzie dawniej znajdowała się balustrada wokół ołtarza. Nawoływałem, uspokajałem, zapewniałem, że nie musi się niczego obawiać, chociaż mnie samemu ciarki chodziły po plecach. Poruszałem się całkiem szybko, a mimo to, gdy dotarłem w ten zakątek, w którym mi mignęła, już jej tam nie było. Małe drzwi prowadziły do zburzonego kapitularza i dalej nad rzekę. Kobiety nigdzie nie było widać. Wróciłem do ciemnego wnętrza. Chętnie złożyłbym tę wizję na karb swojej wybujałej wyobraźni, nazwałbym ją snem na jawie (rzecz całkiem zrozumiałą po tylu miesiącach kriogenicznych snów bez marzeń)... gdyby nie namacalny dowód jej obecności. W chłodnym półmroku płonęła samotna czerwona świeca wotywna; niewidoczny przeciąg tarmosił jej drobny płomyk.

Męczy mnie to miasto. Męczą mnie jego pretensje do pogaństwa i fałszywe historie. Hyperion to świat poetów pozbawionych poezji. Samo Keats łączy w sobie fałszywy, kiczowaty klasycyzm z bezrozumną energią rozrastającego się miasta. Naliczyłem tu trzy zbory gnostyków zen i cztery nowomuzułmańskie meczety, ale prawdziwymi domami modlitwy są niezliczone spelunki i burdele, olbrzymie targowiska, na których przeładowuje się transporty plastowłókników z południa, oraz świątynie kultu Dzierzby, w których zagubione dusze skrywają swoją samobójczą beznadzieję za tarczą płytkiego mistycyzmu. Cała planeta ocieka mistycyzmem, który nie prowadzi do objawienia.

Niech ją diabli wezmą.

Jutro wyruszam na południe. Znają na tej niedorzecznej planetce śmigi i inne pojazdy, ale zwykli ludzie, którzy zechcą przemieścić się z jednego kontynentu na drugi, mają do wyboru albo statek (którym rejs trwa ponoć całą wieczność), albo jeden z olbrzymich sterowców pasażerskich, które wyruszają z Keats tylko raz w tygodniu.

Mój sterowiec odlatuje jutro z samego rana.

Dzień 10

Zwierzęta.

Ludzie, którzy pierwsi tu wylądowali, musieli mieć obsesję na punkcie zwierząt. Koń, Niedźwiedź, Orzeł. Przez trzy dni posuwaliśmy się w żółwim tempie wzdłuż wschodniego wybrzeża Equusa, które nieregularnej linii brzegowej zawdzięcza nazwę „Grzywy”. Ostatni dzień zajęło nam pokonanie krótkiego odcinka po wodach Morza Środkowego do Kociej Wyspy. Dzisiaj wysadzamy pasażerów i rozładowujemy towary w Felix, „największym mieście” Kociej Wyspy. Sadząc po tym, co widzę z promenady widokowej i wieży cumowniczej, w rozproszonych ruderach i barakach mieszka tu najwyżej pięć tysięcy ludzi.

Stąd rozpoczniemy osiemsetkilometrową tułaczkę wśród mniejszych wysp, zwanych Dziewięcioma Ogonami, a potem wykonamy odważny skok ponad siedmiuset kilometrami otwartego morza i równikiem. Następnym lądem na naszej trasie będzie północno-zachodnie wybrzeże Aquili, czyli tak zwany „Dziób”.

Zwierzęta.

Nazwanie tego środka lokomocji sterowcem „pasażerskim” to szczytowe osiągnięcie semantyki kreatywnej. To po prostu olbrzymi transportowiec, w którego ładowniach można by zmieścić całe Felix, a i tak zostałoby miejsce na tysiące bel plastowłókniny. A mniej istotny ładunek – w tym wypadku my, pasażerowie – musi sobie radzić jak może. Umościłem sobie posłanie w pobliżu rufowej furty ładunkowej; za pomocą swojego bagażu osobistego i trzech skrzyń wyposażenia ekspedycyjnego wydzieliłem tam dla siebie całkiem przytulną niszę. Obok rozłożyła się ośmioosobowa rodzina – miejscowi robotnicy z plantacji wracający z podejmowanego dwa razy w roku wypadu do Keats na zakupy. Nie przeszkadza mi jazgot i smród przewożonych przez nich w klatkach świń, jakoś znoszę pisk przeznaczonych do zjedzenia chomików, ale bywają takie noce, że nieustanne pianie ich nieszczęsnego otępiałego koguta doprowadza mnie do białej gorączki.

Zwierzęta!

Dzień 11

Dzisiaj kolacja w salonie nad pokładem widokowym z obywatelem Heremisem Dezelem, emerytowanym profesorem małego uniwersytetu rolniczego nieopodal Endymiona. Dowiedziałem się od niego, że pierwsi osadnicy wcale nie fetyszyzowali zwierząt: oficjalne nazwy kontynentów to nie Equus, Ursa i Aquila, tylko Creighton, Allensen i Lopez, a nazwano je tak na cześć trzech biurokratów średniej rangi z dawnej Służby Kartograficznej. To ja już wolę zwierzęce fetysze!

Już po kolacji. Siedzę sam na zewnętrznej promenadzie i oglądam zachód słońca. Chodnik pasażerski jest w tym miejscu osłonięty przez dziobowe moduły ładunkowe, dzięki czemu wiatr odczuwam tylko jako lekką, słonawą bryzę. Nade mną wznosi się zaokrąglone, pomarańczowo-zielone cielsko sterowca. Lecimy nad wyspami, morze ma tu kolor intensywnie lazurowy z nutą zieleni – odwrotnie niż niebo. W dogorywającym blasku zbyt małego hyperiońskiego słońca rozproszone wysoko na niebie cirrusy wyglądają jak płonące koralowce. Jedynym dźwiękiem jest ledwie słyszalne buczenie elektrycznych turbin. Trzysta metrów niżej sterowcowi dotrzymuje kroku ciemna sylwetka ogromnej, płaszczkopodobnej morskiej bestii. Przed chwilą owad lub ptak wielkości kolibra i równie jak on kolorowy, za to o skrzydłach metrowej rozpiętości i jakby utkanych z pajęczyny, zawisł w powietrzu pięć metrów od barierki, żeby mi się przyjrzeć, po czym złożył skrzydła i zanurkował ku wodzie.

Edouardzie, dzisiaj samotność bardzo mi doskwiera. Czułbym się lepiej, wiedząc, że żyjesz, wciąż pracujesz w ogrodzie, a wieczorami siadasz w swoim gabinecie i piszesz. Miałem nadzieję, że podróże ożywią we mnie dawny entuzjazm dla sformułowanej przez świętego Teilharda idei Boga, który jednoczy Chrystusa Ewoluującego z Chrystusem Osobistym i Wszechświatowym, En Haut z En Avant. Niestety, nic nie zwiastuje takiego odnowienia wiary.

Zmierzcha się. A ja się starzeję. Czuję coś... jeszcze nie skruchę... ale ma to związek ze sfałszowaniem przeze mnie wyników wykopalisk na Armaghaście. Ale przecież, Edouardzie, Ekscelencjo, gdyby te znaleziska rzeczywiście dowodziły istnienia kultury chrystocentrycznej na planecie odległej o sześćset lat świetlnych od Ziemi, kultury o blisko trzy tysiące lat poprzedzającej wyruszenie człowieka w kosmos...

Czy to naprawdę taki wielki grzech, zinterpretować niejednoznaczne dane w sposób, który mógłby zaowocować odrodzeniem chrześcijaństwa jeszcze za naszego życia?

Owszem, to grzech. Nie chodzi jednak, jak mniemam, o samo zafałszowanie danych, lecz o grzech głębszy i poważniejszy, jakim jest myślenie, że chrześcijaństwo można ocalić. Kościół umiera, Edouardzie. Obumiera nie tylko ukochana przez nas gałąź Świętego Drzewa, lecz także wszystkie jego odgałęzienia i pędy. Całe Ciało Chrystusa umiera, tak jak umiera moje nieszczęsne, niewłaściwie wykorzystywane ciało, Edouardzie. Obaj o tym wiedzieliśmy na Armaghaście, gdzie czerwone jak krew słońce oświetla tylko proch i śmierć. Wiedzieliśmy w tamto chłodne, zielone lato w seminarium, kiedy składaliśmy pierwsze śluby. Wiedzieliśmy jako chłopcy na cichych placach zabaw w Villefranche-sur-Saône. Wiemy teraz.

Światło dnia zgasło; pisząc, korzystam z poświaty okien salonu na wyższym pokładzie. Gwiazdy tworzą obce konstelacje. Fosforyzujące Morze Środkowe emanuje niezdrowym, zielonkawym blaskiem. Na południowo-wschodnim widnokręgu majaczy rozległy cień – może nadciąga burza, a może to tylko następna wyspa archipelagu, trzeci z dziewięciu „ogonów”. (W jakiej mitologii występuje kot o dziewięciu ogonach? Ja takiej nie znam).

Przez wzgląd na ptaka, którego wcześniej widziałem – o ile to był ptak – modlę się, żeby to była wyspa, nie sztorm.

Dzień 28

W ciągu ośmiu dni widziałem w Port Romance trzy trupy.

Pierwszym był wyrzucony na plażę topielec – pobielała, wzdęta karykatura człowieka. W pierwszym dniu mojego pobytu, wieczorem, morze wyniosło go na błotnistą plażę w pobliżu wieży cumowniczej. Dzieci rzucały w niego kamieniami.

Drugiego wyciągnięto na moich oczach ze zgliszczy warsztatu w ubogiej dzielnicy miasta, blisko mojego hotelu. Ciało było zwęglone nie do poznania, skurczone od żaru, z przygiętymi jak u boksera rękami i podkulonymi nogami, w pozie od niepamiętnych czasów typowej dla spalonych żywcem. Wcześniej pościłem przez cały dzień i ze wstydem muszę przyznać, że pociekła mi ślinka, gdy w powietrzu rozeszła się intensywna woń przypalonego mięsa i tłuszczu.

Trzeci człowiek został zamordowany nie dalej niż trzy metry ode mnie. Wyszedłem właśnie z hotelu na kręte dróżki z obryzganych błotem desek, które w tej nędznej mieścinie pełnią rolę chodników, kiedy rozległy się strzały i mężczyzna idący kilka kroków przede mną szarpnął się w pół kroku, jakby się pośliznął, odwrócił się do mnie ze zdumioną miną i runął bokiem wprost w zmieszane ze ściekami błoto.

Został postrzelony trzy razy z broni palnej: dwie kule trafiły go w pierś, trzecia tuż pod lewe oko. To wprost nie do wiary, ale żył jeszcze, kiedy do niego doskoczyłem. Niewiele myśląc, wyjąłem z torby stułę, wygrzebałem buteleczkę wody święconej, z którą nigdy się nie rozstaję, i zacząłem mu udzielać ostatniego namaszczenia. Nikt z tłumu gapiów nie zaprotestował. Ranny wzdrygnął się jeszcze, zakaszlał, jakby chciał coś powiedzieć, i umarł. Tłum rozproszył się, zanim odpowiednie służby zabrały ciało.

Zabity był blondynem w średnim wieku, nieco otyłym. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, karty uniwersalnej ani komlogu. W jego kieszeni znaleziono sześć srebrnych monet.

Sam nie wiem dlaczego, ale postanowiłem zostać ze zmarłym do końca dnia. Lekarz – niski, cyniczny człowieczek – pozwolił mi być przy obowiązkowej sekcji zwłok. Przypuszczam, że bardzo chciał z kimś porozmawiać.

– Tyle właśnie jest to warte – powiedział, otworzywszy brzuch nieszczęśnika jak różowy worek. Odwinął fałdy skóry i mięśni w tył i poprzypinał je jak poły namiotu.

– Co? – spytałem.

– Jego życie. – Pociągnął twarz trupa do góry i zdjął ją jak natłuszczoną maskę. – Pańskie życie. Moje.

Czerwone i białe pręgi nakładających się mięśni zsiniały wokół poszarpanej dziury tuż nad kością policzkową.

– Musi być coś więcej – powiedziałem.

Podniósł wzrok znad swojej makabrycznej roboty i uśmiechnął się do mnie w zadumie.

– Czyżby? – zapytał. – To proszę mi pokazać. – Wyjął serce trupa i zważył je w dłoni. – W Sieci byłoby coś warte na wolnym rynku. Są ludzie zbyt biedni, żeby sobie klonować części zapasowe, a zarazem zbyt zamożni, żeby tak po prostu umrzeć z braku serca. Ale tutaj? Tutaj to podroby.

– Musi być coś więcej – powtórzyłem bez przekonania.

Przypomniał mi się pogrzeb Jego Świątobliwości papieża Urbana XV, który odbył się niedługo przed moim odlotem z Pacem. Zgodnie ze starym zwyczajem sprzed hidżry, ciało nie zostało zabalsamowane: czekało w bocznej sali bazyliki, aż stolarz zdejmie miarę na zwykłą drewnianą trumnę. Kiedy pomagałem Edouardowi i monsignore Freyowi oblec zesztywniałe zwłoki w pogrzebowe szaty, moją uwagę zwróciła brązowiejąca skóra i obwisłe wargi trupa.

Lekarz wzruszył ramionami i dokończył pobieżną autopsję. Przeprowadzono zdawkowe śledztwo, nie znaleziono podejrzanych, nie przedstawiono motywów. Rysopis zamordowanego wysłano do Keats, a jego samego pochowano następnego dnia na polnym cmentarzu wciśniętym między błotnistą równinę zalewową i żółtą dżunglę.

Port Romance to zlepek żółtych budowli z jazodrzewia, wspartych na gąszczu rusztowań i wybiegających daleko w głąb równiny zalewowej u ujścia Kansu. Uchodząca do zatoki Toschahai rzeka mu tutaj blisko dwa kilometry szerokości, ale tylko niektóre z jej odnóg są żeglowne, a i to wyłącznie dzięki regularnemu dragowaniu. Nocami nie śpię; dobiegające przez otwarte okno mojego pokoiku łomotanie pogłębiarek przywodzi mi na myśl bicie złego serca miasta, a odległy szum przyboju – jego wilgotne tchnienie. Wsłuchując się dzisiaj w ten oddech, odruchowo przyczepiam miastu oskórowaną twarz zamordowanego mężczyzny.

Na obrzeżach miasta działa finansowany przez kompanie plastowłóknikowe śmigoport, umożliwiający zaopatrywanie położonych w interiorze plantacji w ludzi i surowce, nie mam jednak dość pieniędzy, żeby dać w łapę komu trzeba i dostać się na pokład takiego śmigu. Ściśle rzecz biorąc, ja sam mógłbym polecieć, ale nie stać mnie na przewiezienie trzech skrzyń wyposażenia naukowo-medycznego. Mimo to pokusa jest silna. Idea posługi wśród Bikurów wydaje mi się dzisiaj bardziej niedorzeczna i irracjonalna niż kiedykolwiek przedtem. Tylko dziwna żądza osiągnięcia celu i masochistyczna determinacja, żeby wypełnić dobrowolnie narzucone sobie warunki zesłania, popychają mnie w górę rzeki.

Za dwa dni statek wyrusza w górę Kansu. Zarezerwowałem sobie na nim miejsce; jutro dostarczę bagaż na pokład. Nie będę płakał za Port Romance.

Dzień 41

Wędrowny Wodotrysk wolno posuwa się w górę Kansu. Żadnych ludzkich osad, odkąd dwa dni temu wypłynęliśmy z Lądowiska Meltona. Dżungla napiera na rzekę litą ścianą, a w tych miejscach, gdzie brzegi są odległe nie więcej niż o trzydzieści, czterdzieści metrów, korony drzew prawie splatają się nad naszymi głowami. Samo światło – przefiltrowane przez pióropusze liści osiemdziesiąt metrów ponad nurtem – jest żółte i gęste jak płynne masło. Siedzę na zardzewiałym blaszanym dachu środkowej barki pasażerskiej i wytężam wzrok w poszukiwaniu pierwszej tesli. Siedzący obok mnie Stary Kady przestaje strugać, spluwa za burtę przez szparę między zębami i śmieje się ze mnie.

– Za wcześnie jeszcze na drzewa ogniste – mówi. – Wyglądają zupełnie inaczej. Trzeba się wdrapać na Skrzydło, dopiero tam zobaczysz tesle. Na razie jesteśmy w lesie deszczowym, padre.

Po południu regularnie pada deszcz – chociaż właściwie słowo „deszcz” to zbyt łagodne określenie potopu, jaki codziennie zwala nam się na głowy, przesłania brzegi, łomocze ogłuszająco w metalowe dachy i spowalnia nas tak bardzo, jakbyśmy stawali w miejscu. Zupełnie jakby rzeka na krótki czas zmieniała się w pionową strugę wody, w wodospad, na który Wodotrysk musi się wspiąć, jeśli ma płynąć dalej.

Nasz statek to zabytkowy płaskodenny holownik, okolony pięcioma przywiązanymi do niego dwupokładowymi barkami jak znużona matka dziećmi uczepionymi jej spódnicy. Trzy barki wiozą bele towarów na wymianę lub sprzedaż w nielicznych nadrzecznych osadach i na plantacjach, pozostałe dwie stanowią namiastkę lokum dla płynących w górę rzeki tubylców; osobiście przypuszczam, że dla niektórych z nich barka jest stałym miejscem zamieszkania. Mój własny kąt to brudny materac na podłodze i jaszczurkopodobne insekty na ścianach.

Po deszczu wszyscy wylegają na pokład, żeby podziwiać wznoszące się nad stygnącą rzeką wieczorne mgły. Przez większość dnia powietrze jest gorące i przesycone wilgocią. Stary Kady mówi, że się spóźniłem; że nie zdążę ze wspinaczką przez lasy deszczowe i ogniste, zanim tesle się uaktywnią. Przekonamy się.

Dzisiaj mgły przypominają duchy wszystkich zmarłych spoczywających pod mrocznym lustrem wody. Ostatnie strzępy popołudniowej pokrywy chmur rozpraszają się ponad drzewami i na świat wracają kolory. Gęsty las z chromowo żółtego staje się przejrzyście szafranowy, a potem przez ochrę i umbrę zapada w mrok. Na Wodotrysku Stary Kady zapala latarnie i świecokule podwieszone do obwisłego górnego pokładu, na co dżungla – jakby nie chciała być gorsza – odpowiada fosforescencyjną poświatą rozkładu, a w ciemnych koronach drzew furkoczą żarptaki i wielobarwne muślinki.

Mały księżyc jest dziś niewidoczny, ale Hyperion tonie w roju kosmicznego śmiecia absolutnie niezwykłym dla planety krążącej tak blisko słońca, toteż deszcze meteorów często rozświetlają nocne niebo. Dzisiaj firmament jest wyjątkowo płodny i kiedy wypływamy na szersze odcinki rzeki, widzimy, jak świetliste smugi meteorów łączą gwiazdy. Niewiele trzeba, żeby od tego blasku rozbolały mnie oczy – spoglądam wtedy w dół i w ciemnych wodach widzę optyczne echa rozgrywającego się nade mną spektaklu.

Wschodni horyzont pała jasnym światłem; Stary Kady mówi, że to poświata zwierciadeł orbitalnych doświetlających największe plantacje.

Jest za ciepło, żeby wracać do kabiny. Rozkładam cienką matę na dachu barki i podziwiam niebiański pokaz fajerwerków. Tubylcze rodziny gromadzą się w grupy i śpiewają pieśni w narzeczu, którego nawet nie próbuję się nauczyć. Na myśl o Bikurach, od których wciąż dzieli mnie znaczna odległość, odczuwam dziwny niepokój.

Gdzieś w lesie jakieś zwierzę krzyczy głosem przerażonej kobiety.

Dzień 60

Plantacja Perecebo. Chory.

Dzień 62

Bardzo chory. Gorączka, dreszcze. Wczoraj przez cały dzień wymiotowałem czarną żółcią. Deszcz ogłusza. Nocami zwierciadła orbitalne rozświetlają od góry pokrywę chmur, wygląda to tak, jakby niebo stało w ogniu. Mam bardzo wysoką gorączkę.

Jakaś kobieta się mną opiekuje. Kąpie mnie. Zbyt chory, żeby odczuwać wstyd. Włosy ma ciemniejsze niż przeciętny tubylec. Małomówna. Łagodne, ciemne oczy.

Boże, taka choroba tak daleko od domu...

Dzień

ona czeka podgląda przychodzi zdeszczu cienkabluzka

specjalnie mnie kusi, wie kim jestem skóra mnie pali cienka bawełna pod nią sutki ciemne wiem kim oni są patrzą, słyszę tu ich głosy w nocy pławią mnie w truciźnie to boli myślą że nie wiem ale ja słyszę ich głosy mimo deszczu kiedy krzyk cichnie cichnie cichnie

Prawie nie mam skóry. czerwony pod spodem czuję dziurę w policzku kiedy znajdę kulę wypluję ją. agnusdeiquitolispecattamundi miserer nobis misere nobis miserere

Dzień 65

Dzięki Ci, Panie, za wybawienie od choroby.

Dzień 66

Dziś się ogoliłem. Udało mi się dojść pod prysznic.

Semfa pomogła mi się przygotować na wizytę administratora. Spodziewałem się jednego z tych wielgachnych, szorstkich facetów, jakich widywałem przez okno, zajętych pracą w sortowni, ale przyszedł małomówny czarnoskóry mężczyzna. Trochę sepleni. Ogromnie mi pomógł. Obawiałem się, że przyjdzie mi zapłacić za opiekę medyczną, ale zapewnił mnie, że nie tylko nie będzie się domagał zapłaty, ale nawet przydzieli mi przewodnika, który zaprowadzi mnie na wyżyny! Jest wprawdzie dość późno, ale jeśli w ciągu dziesięciu dni będę mógł wyruszyć, powinniśmy zdążyć przejść przez lasy ogniste i dotrzeć do Rozpadliny, zanim tesle osiągną szczyt aktywności.

Po jego wyjściu rozmawiałem z Semfą. Trzy lokalne miesiące temu jej mąż zginął w wypadku podczas żniw. Ona sama przyjechała tu z Port Romance; małżeństwo z Mikelem było dla niej wybawieniem. Wolała zostać na plantacji, imając się różnych dorywczych zajęć, niż wracać w dół rzeki. Nie dziwię jej się.

Zrobi mi masaż, a potem położę się spać. Ostatnio często śnię o swojej matce.

Dziesięć dni. Za dziesięć dni będę gotowy.

Dzień 75

Przed wyruszeniem w drogę z Tukiem zaszedłem na pola, żeby pożegnać się z Semfą. Niewiele mówiła, ale w jej oczach wyczytałem smutek z powodu mojego odjazdu. Wcześniej nie zamierzałem tego robić, ale pobłogosławiłem ją i pocałowałem w czoło. Tuk stał obok mnie i z uśmiechem kiwał głową.

W końcu ruszyliśmy w drogę, prowadząc dwie juczne hybrydy. Przy końcu drogi czekał nadzorca Orlandi. Machał nam na pożegnanie, gdy wchodziliśmy na wąską ścieżkę wykarczowaną wśród złotych liści.

Domine, dirige nos.

Dzień 82

Po tygodniu na szlaku... Jakim szlaku? Po tygodniu marszu po bezdrożach złocistych lasów deszczowych i wyczerpującej wspinaczki na coraz bardziej strome zbocza Płaskowyżu Skrzydła dzisiaj rano wyszliśmy na skalną ostrogę, z której roztacza się widok wstecz, ponad rozległą połacią dżungli, w stronę Dzioba i Morza Środkowego. Płaskowyż wznosi się tu blisko trzy tysiące metrów ponad poziom morza i widok zapierał dech w piersi. Gęste deszczowe chmury zalegały wśród podnóży płaskowyżu. Przez wyrwy w ich biało-szarym kobiercu tu i ówdzie dostrzegaliśmy Kans leniwie wijący się w kierunku Port R. i morza, żółte lasy, przez które wcześniej się przedzieraliśmy, oraz – daleko na wschodzie – plamę w kolorze fuksji, czyli (jak zarzekał się Tuk) nisko położone pola plastowłókników nieopodal Perecebo.

Do późnego wieczoru szliśmy dalej, cały czas pod górę. Tuk wyraźnie się martwi, że okres aktywności tesli zastanie nas jeszcze w lasach ognistych. Staram się dotrzymać mu kroku; ciągnę ciężko wyładowaną hybrydę za uzdę i modlę się w duchu, żeby zapomnieć o obolałych mięśniach i opędzić się od złych przeczuć.

Dzień 83

Spakowaliśmy się i wyruszyliśmy przed świtem. W powietrzu unosi się woń dymu i popiołu.

Zmiana roślinności na płaskowyżu jest wstrząsająca. Zniknęły wszechobecne jazodrzewie i obficie ulistnione chalmy. Przebyliśmy zdominowaną przez niskie, wiecznie zielone (i wiecznie niebieskie) krzewy strefę przejściową, wspięliśmy się jeszcze wyżej przez gąszcz zmutowanych sosen wydmowych i trójosik, i znaleźliśmy się w najprawdziwszym lesie ognistym, wśród niebotycznych prometeuszy, płożących się namolnie feniksów i okrągłych kęp bursztynowych pełgaczy. Z rzadka napotykaliśmy nieprzebyte gęstwiny rozwidlonych, białowłóknistych azbestorośli, które Tuk opisywał następującymi barwnymi słowami:

– ...jak gnijące kutasy olbrzymów, co im się zmarło i ich tu płytko pod ziemio pochowali.

Mojemu przewodnikowi nie można odmówić daru wymowy.

Dopiero późnym popołudniem zobaczyliśmy pierwszą teslę. Od pół godziny brnęliśmy w popiele, starając się nie deptać delikatnych pędów feniksów i ogniobiczy, które odważnie przebijały osmoloną ziemię, gdy nagle Tuk zatrzymał się i wskazał coś wyciągniętą ręką.

Odległa o pół kilometra tesla półtorakrotnie przewyższała najwyższe prometeusze: musiała mierzyć co najmniej sto metrów. Tuż pod koroną drzewa pień wybrzuszał się, tworząc charakterystyczny, cebulowaty pęcherz akumulatorowy. Z rozchodzących się nad nim promieniście gałęzi zwisały dziesiątki nimborostów, srebrzyście metalicznych na tle bezchmurnego zielonolazurowego nieba. Całość przywodziła na myśl elegancki nowomuzułmański meczet na Nowej Mekce, zuchwale obwieszony lametą.

– Jak cię mogę, spieprzajmy stąd – mruknął Tuk. – Razem z hybrydami.

Uparł się, żebyśmy natychmiast przebrali się w strój przeznaczony do przemierzania lasów ognistych, tak że do wieczora wlekliśmy się noga za nogą w maskach osmotycznych i butach na grubej gumowej podeszwie, pocąc się pod warstwami skórzastego gamma-sukna. Hybrydy nerwowo strzygły długimi uszami, płoszył je byle odgłos. Mimo maski wyraźnie czułem zapach ozonu. Przypominał mi kolejkę elektryczną, którą bawiłem się w dzieciństwie w leniwe bożonarodzeniowe popołudnia w Villefranche-sur-Saône.

Dzisiaj nocujemy tak blisko azbestoroślowego zagajnika jak to możliwe. Tuk nauczył mnie rozstawiać pierścień odgromników. Mamrotał przy tym nieustannie złowieszcze przestrogi i przepatrywał niebo w poszukiwaniu chmur.

Mimo wszystko zamierzam smacznie spać.

Dzień 84

Czwarta rano...

Przenajsłodsza Matko Boża!

Od trzech godzin tkwimy w samym środku końca świata.

Eksplozje zaczęły się niedługo po północy. Z początku były to zwyczajne uderzenia piorunów, toteż wbrew zdrowemu rozsądkowi wysunęliśmy z Tukiem głowy z namiotu, żeby podziwiać fajerwerki. Jestem przyzwyczajony do burz monsunowych szalejących na Pacem w miesiącu mateuszowym, więc przez pierwszą godzinę pokazu nie widziałem w nim nic niezwykłego – co najwyżej widok odległych tesli, w które nieomylnie trafiały kolejne błyskawice, odrobinę mnie niepokoił. Wkrótce jednak leśne olbrzymy rozpłomieniły się i same zaczęły pluć nagromadzoną energią, a wtedy – gdy mimo ogłuszającego zgiełku byłem bliski zapadnięcia w sen – rozpętał się prawdziwy Armagedon.

W ciągu pierwszego dziesięciosekundowego spazmu energetycznego tesle wyzwoliły co najmniej sto łuków elektrycznych. Odległy od nas o trzydzieści kroków prometeusz eksplodował i płonące żagwie posypały się na ziemię z wysokości pięćdziesięciu metrów. Odgromniki wokół naszego małego obozowiska jarzyły się i z sykiem odpierały kolejne śmiercionośne biało-błękitne wyładowania. Tuk coś krzyczał, ale ludzki głos ginął w tej powodzi światła i dźwięku. Niedaleko miejsca, w którym zostawiliśmy nasze juczne hybrydy, feniksy stanęły w ogniu; jedno z przerażonych zwierząt – mimo że spętane i z zawiązanymi oczami – zerwało się z uwięzi, przeskoczyło ponad kręgiem odgromników... i w tej samej chwili zostało trafione tuzinem wyładowań z najbliższej tesli. Mógłbym przysiąc, że przez ułamek sekundy widziałem jego szkielet przeświecający przez palone żywcem ciało, zanim hybryda wierzgnęła w przedśmiertnym spazmie, wyskoczyła w powietrze i zwyczajnie przestała istnieć.

Od trzech godzin jesteśmy świadkami końca świata. Dwa odgromniki się przewróciły, na szczęście osiem pozostałych działa bez zarzutu. Kulimy się z Tukiem w rozpalonej pieczarze naszego namiotu. Maski osmotyczne odfiltrowują z przegrzanego, zadymionego powietrza dość tlenu, żebyśmy mieli czym oddychać. Zawdzięczamy życie rzadkiemu poszyciu i przemyślności Tuka, która kazała mu rozbić namiot z dala od innych celów, za to w zbawiennym sąsiedztwie azbestorośli. Tylko osiem prętów z metalicznych włókien oddziela nas od wieczności.

– Dobrze się trzymają! – wołam do Tuka, przekrzykując syk, trzask, łoskot i grzmot burzy.

– Postojo jeszcze godzinę, góra dwie – odburkuje. – Ale jak szczelo, umrzemy.

Kiwam głową i przez szczelinę w masce popijam letnią wodę. Jeżeli dożyję rana, po kres moich dni będę dziękował Bogu, który w swej łaskawości pozwolił mi zobaczyć ten widok.

Dzień 87

Wczoraj w południe wynurzyliśmy się z dymiącego lasu ognistego na jego północno-wschodnim skraju. Niemal od razu rozbiliśmy obóz na brzegu niewielkiego strumienia i przespaliśmy osiemnaście godzin bez przerwy. Nadrabialiśmy w ten sposób trzy bezsenne noce i dwa wyczerpujące dni, kiedy to bez wytchnienia przemierzaliśmy koszmarną krainę ognia i popiołu. Kiedy zbliżaliśmy się do poszarpanej grani wyznaczającej granicę lasu, wszędzie widzieliśmy kiełkujące z nasion i szyszek świeże pędy ognistych roślin, które zginęły w szalejącej tu przez ostatnie dwie noce pożodze. Pięć odgromników nadal funkcjonowało, chociaż nie mieliśmy ochoty sprawdzać, czy wytrzymają kolejną noc. Ocalała z pierwszej burzy juczna hybryda padła w tej samej chwili, gdy zdjęliśmy ciężki bagaż z jej grzbietu.

Dzisiaj o świecie obudził mnie szmer płynącej wody. Przeszedłem z biegiem strumienia kilometr na północny wschód, przyzywany coraz bardziej basowym bulgotaniem, aż w pewnym momencie zniknął mi z oczu, jakby zapadł się pod ziemię.

Rozpadlina! Niemal zapomniałem o celu naszej wędrówki. Dziś rano brnąłem przez mgłę, skakałem po mokrych kamieniach na brzegu coraz szerszego strumienia, aż w końcu wskoczyłem na ostatni głaz, zamachałem ramionami, złapałem równowagę... i spojrzałem w dół wodospadu, który z wysokości blisko trzech tysięcy metrów spadał ku omglonym skałom i rzece.

Rozpadlina nie została wyrzeźbiona w płaskowyżu jak legendarny Wielki Kanion na Starej Ziemi czy Pęknięcie Świata na Hebronie. Mimo tętniących życiem oceanów i kontynentów, na pozór podobnych do swoich ziemskich odpowiedników, Hyperion nie jest aktywny tektonicznie; kompletnym brakiem dryftu kontynentalnego przypomina raczej Marsa, Lususa lub Armaghast i podobnie jak Mars i Lusus przeżywa okresowe zlodowacenia – tyle tylko, że powtarzają się one tutaj co trzydzieści siedem milionów lat, ze względu na wydłużoną elipsę (nieobecnego w tej chwili) podwójnego karła. Komlog porównuje Rozpadlinę do Doliny Marinera z okresu przed terraformowaniem Marsa: obie powstawały przez tysiąclecia na skutek cyklicznie powtarzających się mrozów i odwilży oraz działania podziemnych rzek, takich jak Kans. W którymś momencie powstało gigantyczne zapadlisko, które niczym długa blizna rozcina górzyste Skrzydło na Aquili.

Tuk podszedł do mnie, gdy stałem nad Rozpadliną. Byłem nagi; moja sutanna i strój podróżny nie wyschły jeszcze po próbie spłukania z nich woni popiołu. Chlapałem się w zimnej wodzie i śmiałem w głos, gdy odległa o dwie trzecie kilometra północna ściana Rozpadliny odbijała echem okrzyki Tuka. Grunt zapadł się tam w taki sposób, że znaleźliśmy się na występie skalnym, który skrywał przed naszym wzrokiem południową ścianę. Mieliśmy nadzieję, że niebezpiecznie eksponowany nawis, od kilku milionów lat opierający się grawitacji, wytrzyma jeszcze kilka godzin, bawiliśmy się więc beztrosko, kąpaliśmy, odpoczywaliśmy, pokrzykiwaliśmy do zdarcia gardeł i ogólnie zachowywaliśmy się jak dwóch wypuszczonych ze szkoły uczniaków. Tuk przyznał mi się, że nigdy przedtem nie przeszedł przez cały las ognisty, nie słyszał również o nikim, komu udałoby się to w tym sezonie. Stwierdził też, że ponieważ rozpoczyna się pora aktywności tesli, ma przed sobą co najmniej trzy miesiące oczekiwania na powrót do domu. Nie wyglądał jednak na przygnębionego tym faktem, a ja cieszyłem się, że mi towarzyszy.

Po południu przenieśliśmy na raty cały mój ekwipunek i rozbiliśmy obozowisko przy strumieniu, sto metrów od Rozpadliny. Płynopianowe pudła ustawiliśmy w stosy, odłożywszy ich segregowanie do rana.

Wieczór był zimny. Po kolacji, tuż przed zachodem słońca, naciągnąłem ciepłą kurtkę i sam zszedłem na skalną półkę na południowy zachód od miejsca, w którym pierwszy raz ujrzałem Rozpadlinę. Z punktu widokowego wysoko nad powierzchnią rzeki roztaczała się niezapomniana perspektywa. Z niewidocznych wodospadów unosiła się mgła, ruchome kurtyny wodnego pyłu zwielokrotniały zachodzące słońce w tuzin fioletowych sfer i dwakroć więcej tęcz. Patrzyłem, jak kolejne widma barwne rodzą się, wznoszą ku ciemniejącej kopule nieba i tam umierają. Kiedy wokół mnie stygnące powietrze spływało w szczeliny i jaskinie płaskowyżu, a nagrzane powietrze z dna wąwozu napierało ku górze, porywając za sobą liście, gałązki i mgłę niczym dmący pionowo huragan, w głębi Rozpadliny wzbierał dźwięk, jakby cały kontynent rozbrzmiewał głosami kamiennych olbrzymów, dźwiękiem gigantycznych fletów bambusowych i wielkich jak pałace kościelnych organów – czyste, doskonałe nuty od najbardziej przenikliwych sopranów po najgłębsze basy. Rozmyślałem o wietrze smagającym pożłobione skalne ściany, o położonych daleko w dole pieczarach, z których powietrze uchodzi szczelinami w nieruchomej skorupie, o ułudzie ludzkich głosów zrodzonej z przypadkowych harmonicznych, w końcu jednak porzuciłem domysły i po prostu słuchałem, jak Rozpadlina śpiewa słońcu pożegnalny hymn.

Kiedy wróciłem do namiotu i kręgu lamp bioluminescencyjnych, na niebie zapłonęła pierwsza seria meteorów, a znad południowego i wschodniego horyzontu poniósł się odległy łoskot eksplozji w lasach ognistych, niczym grzmot ostrzału artyleryjskiego w pradawnej wojnie na Starej Ziemi.

W namiocie sprawdziłem, jak odbiera komlog na falach radiowych, ale złapałem tylko szum. Podejrzewam, że nawet gdyby prymitywne satelity komunikacyjne obsługujące plantacje nadawały cokolwiek tak daleko na wschód, góry i aktywność tesli zakłóciłyby każdą transmisję poza skupionym promieniem lasera albo wiązką tachionową. Na Pacem mało który z nas miał osobisty komlog, za to datasfera była zawsze na wyciągnięcie ręki. Tutaj nie mam takiego wyboru.

Siedzę i słucham ostatnich zawodzeń wiatru w wąwozie, patrzę w niebo, na przemian płonące i czerniejące, uśmiecham się na dźwięk pochrapywania Tuka, który rozłożył się do snu przed namiotem, i myślę: jeśli tak ma wyglądać moje zesłanie, to niech tak będzie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 J. Keats, Upadek Hyperiona, przeł. Z. Kubiak.

2 W.B. Yeats, Nowiny dla Wyroczni Delfickiej, przeł. L. Marjańska.

3 G. Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, przeł. H. Pręczkowska.

Hyperion

Подняться наверх