Читать книгу Epidemia Samobójstw - Daniel Bachrach - Страница 3
Epidemia samobójstw
ОглавлениеLokale rozrywkowe Warszawy były w końcu 1920 roku przepełnione. W kabaretach i luksusowych restauracjach szampan lał się strumieniami. Płacenie rachunków po kilka, a nawet kilkanaście tysięcy, marek, było na porządku dziennym. Nie było w tym nic dziwnego. Powstały po wojnie typy „nowobogackich”, którzy w czasie wojny oraz okupacji dorobili się kolosalnych majątków, a żyjąc przedtem w nędzy, nie wiedzieli teraz, w jaki sposób wydać w „pocie czoła” zarobione pieniądze.
Aferzyści i szulerzy mieli wtedy również złote czasy. Tajne domy gry i schadzek powstawały jak grzyby po deszczu.
Policja przeciążona była walką z tymi niebieskimi ptakami i zamykaniem ich spelunek. Dość powiedzieć, że jednej nocy zamknięto osiem tajnych domów gry. Pewnego wieczora, przed wyjściem z biura, wpadła mi w oko, przy przeglądaniu gazet, wzmianka następującej treści:
EPIDEMIA SAMOBÓJSTW
W okresie ostatnich sześciu tygodni notujemy już trzeci wypadek samobójstwa kobiety z wyższych sfer. We wszystkich tych wypadkach zmarłe były mężatkami i żyły w dobrobycie, toteż trudno jest dopatrywać się w tych przypadkach powodów na tle materialnym, bądź też seksualnym. Samobójcza psychoza zaniepokoiła opinię publiczną i zagadką jest, że władze prokuratorskie i policja dotychczas nie zwróciły na to uwagi i nie zajęły się prześwietleniem tych – bądź co bądź – tajemniczych wypadków.
Odłożyłem gazetę na bok. Wzmianka ta zdenerwowała mnie. Obciążeni już i tak byliśmy pracą w dzień i noc; nie mieliśmy chwili spoczynku. Trudno zatem było zajmować się jeszcze innymi sprawami, gdzie oprócz stwierdzonego tylko samobójstwa, w grę wchodziło dodatkowo przestępstwo.
Wziąłem kapelusz i wyszedłem z biura. Był piękny wieczór lipcowy. Po całodziennej pracy pragnąłem odetchnąć świeżym powietrzem, udałem się więc w kierunku Wisły. Ruch uliczny był tego wieczora dziwnie powolny i ospały. Ludzie zmęczeni pracą i upałem snuli się ociężale po ulicach miasta. Przeszedłem przez most i skierowałem swoje kroki w stronę parku. Wracając, po upływie mniej więcej godziny, zauważyłem na moście zbiegowisko. Mignęły mi przed oczyma białe płaszcze sanitariuszy pakujących do karetki pogotowia nosze ze spoczywającą na nich bezwładnie postacią. Przyśpieszyłem kroku, lecz zanim znalazłem się na miejscu, karetka już odjechała, a przechodnie uliczni zaczęli się rozchodzić.
– Co się stało? – zagadnąłem policjanta.
– Jakaś kobieta skoczyła do Wisły… Policja rzeczna wyłowiła już tylko zwłoki z wody.
W innym wypadku odniósłbym się do podobnego wydarzenia równie obojętnie, jak policjant, ale przeczytana przed godziną wzmianka w prasie utkwiła mi w pamięci i to samobójstwo nieznajomej kobiety wywarło na mnie silne wrażenie.
– Młoda? Z jakiej sfery? – zapytałem.
– Młoda – odpowiedział posterunkowy. – Nazwiska jej dotychczas nie ustalono. Nie miała przy sobie żadnych dokumentów, sądząc jednak po jej ubiorze należy przypuszczać, że była to kobieta z wyższych sfer.
Rozmawiając z posterunkowym, usłyszałem za sobą chrząknięcie, odwróciłem się i ujrzałem młodego mężczyznę, który najwidoczniej przysłuchiwał się naszej rozmowie. Nieznajomy widząc, że się odwróciłem, nagle zmieszał się i oddalił szybko. Zamieniłem jeszcze kilka słów z posterunkowym i wolnym krokiem udałem się w kierunku placu Zamkowego. Wyczułem jednak, że ktoś podąża za mną. Obejrzałem się i zauważyłem tego samego mężczyznę, który przysłuchiwał się mojej rozmowie z posterunkowym. Mógł to być tylko zwykły przypadek, przyjrzałem mu się jednak uważnie. Nie zdążyłem poczynić dłuższych obserwacji, gdyż nieznajomy, zauważywszy widocznie moje zainteresowanie się jego osobą, wsiadł do przejeżdżającej dorożki i już po chwili straciłem go z oczu. Zdążyłem tylko zauważyć, że miał smagłą, pociągłą twarz i krucze włosy. Najbardziej jednak przykuły moją uwagę jego oczy. Miały one jakiś fosforyczny błysk i na zawsze musiały utkwić w mojej pamięci. Przekonany byłem, że właściciela tych oczu poznać zdołam po najdłuższym nawet okresie czasu.
Następnego dnia, po przybyciu do biura, wezwany zostałem do gabinetu naczelnika.
– Wezwałem pana do siebie, panie Bachrach – rozpoczął naczelnik – w związku z samobójstwem popełnionym ubiegłej nocy. Czy słyszał pan już o tym?
– Dziwnym zbiegiem okoliczności byłem w kilka minut po wyłowieniu trupa na miejscu wypadku – odpowiedziałem. Tu opowiedziałem naczelnikowi szczegółowo o moim spacerze poprzedniego wieczora.
– Czy wie pan również, kim jest owa samobójczyni?
– Tego nie wiem. Zapytałem wprawdzie o to policjanta pełniącego służbę na moście, odpowiedział mi jednak, że przy denatce nie znaleziono żadnych dokumentów mogących stwierdzić jej tożsamość.
– To prawda, ale dziś rano ją zidentyfikowano. Poznał ją mąż. Jest to żona bardzo bogatego obywatela ziemskiego, pana R., nawiasem mówiąc, dobrego mojego znajomego. Znałem również nieboszczkę i bywałem od czasu do czasu w ich domu. Nie mogę zrozumieć, co ją skłoniło do tego szalonego kroku. Spokojna i skromna, była, według mojego zdania, wzorem cnót małżeńskich. Na pieniądzach jej również nie zależało, gdyż pan R. jest człowiekiem bardzo bogatym i niczego nie odmawiał swojej żonie, ubóstwiał ją. Dlatego też zależy mi na tym, by pan, w sposób bardzo dyskretny, zajął się zbadaniem tej zagadkowej sprawy. Wierzę w pańskie zdolności i chodzi o to, by dochodzenie nie było prowadzone oficjalnie, nie mamy bowiem ku temu ani prawa, ani też dostatecznych powodów.
W trakcie rozmowy przed oczami moimi błysnęła sylwetka nieznajomego, spotkanego ubiegłej nocy na moście, lecz myśl tę natychmiast porzuciłem i nic o tym nie wspomniałem, nie chcąc narażać się na śmieszność.
– Rozkaz, panie naczelniku – odezwałem się, powstając z krzesła. – Postaram się zbadać przyczynę samobójstwa pani R. i mam nadzieję, że uda mi się dowiedzieć czegokolwiek od służby państwa R., zresztą będę się starał znaleźć drogę, by ustalić, co skłoniło tę kobietę do popełnienia samobójstwa.
– Nie będę panu dawał żadnych wskazówek i w zupełności polegam na panu, tylko jeszcze proszę o przeprowadzenie dochodzenia bardzo dyskretnie. Przede wszystkim zależy mi na tym, by nie było o tym żadnej wzmianki w prasie, gdyż nie chciałbym, by nazwisko pana R. zostało skompromitowane.
– Ależ naturalnie, panie naczelniku. Zapewniam pana, że o przeprowadzonym przeze mnie dochodzeniu nikt się nie dowie.
Po wyjściu od naczelnika udałem się do swojego gabinetu. Zastanawiałem się, jak rozpocząć. Należało przede wszystkim dowiedzieć się czegokolwiek o domowym pożyciu samobójczyni. Byłem pewny, że otrzymam jakieś wskazówki od służby domowej, nie było to jednak zbyt łatwe, gdyż należało najpierw nawiązać znajomość z pokojówką nieboszczki. Gdyby mi się to nawet udało, to potrzeba było na to sporo czasu. Postanowiłem zameldować się raz jeszcze u naczelnika. Przyjął mnie zaraz.
– Co pan powie, panie Bachrach? Nie przypuszczam, żeby w ciągu godziny udało się panu już zebrać jakieś wiadomości.
– Nie jestem czarodziejem, panie naczelniku. Na razie nic jeszcze w tej sprawie nie zrobiłem, a nawet nie wychodziłem jeszcze z biura. Uważam, że musielibyśmy przede wszystkim pomówić z panem R. Pan naczelnik jest jego znajomym i nie wzbudzi to w nim podejrzenia, o ile go pan odwiedzi. Przy tej sposobności może dowie się pan czegoś, co mogłoby mieć związek ze śmiercią jego żony. O ile by to było możliwe, mógłby mnie pan zabrać ze sobą; mam wrażenie, że wspólnymi siłami udałoby się nam wpaść na jakiś ślad.
Naczelnik zastanawiał się przez chwilę.
– Dobrze, pojedziemy do niego dziś jeszcze. Zechce pan o godzinie piątej przyjść do mnie i udamy się razem do jego mieszkania.
O umówionej porze byłem u naczelnika i już po upływie kwadransa znaleźliśmy się w mieszkaniu pana R., który zajmował komfortowy, pięciopokojowy lokal w okolicy placu Zbawiciela. Otworzyła nam drzwi pokojówka, młoda i bardzo ładna dziewczyna.
– Czy zastaliśmy pana R.? – zapytał naczelnik.
– Owszem, ale pan nikogo nie przyjmuje.
– Proszę wręczyć panu moją wizytówkę. Jestem pewny, że nas przyjmie.
Poprosiła nas do saloniku, gdzie po chwili zjawił się pan R. Chociaż widziałem go po raz pierwszy, zauważyłem, że zaszła w nim nadzwyczajna zmiana. Utwierdziło mnie w tym jeszcze zachowanie się naczelnika, który na jego widok zerwał się z krzesła przerażony.
– Nie poznaje mnie pan, panie naczelniku – odezwał się pan R. z bolesnym uśmiechem. – Od ubiegłej nocy zestarzałem się o co najmniej dziesięć lat.
Przyjrzałem mu się dokładnie; był to mężczyzna lat około trzydziestu pięciu. Oczy jego były przesłonięte jakby mgłą, ruchy powolne i apatyczne. Widać było, że niespodziewana śmierć ukochanej żony bardzo go przygniotła. Naczelnik mruknął pod nosem kilka słów kondolencyjnych i przedstawił mnie gospodarzowi. Przez dłuższy czas panowała w saloniku milcząca cisza, której nikt z nas nie miał odwagi przerwać. Naczelnik gryzł z zakłopotaniem mundsztuk od papierosa, ja zaś z zainteresowaniem obserwowałem nieznacznie zgarbioną sylwetkę pana R. siedzącego w fotelu i patrzącego tępo przed siebie. Pobiegłem oczyma za jego spojrzeniem i ujrzałem na ścianie portret kolosalnych rozmiarów przedstawiający młodą, niezwykłej urody, kobietę. Nagle usłyszałem przyciszony głos pana R.: