Читать книгу Nigdy nie jest za daleko - Danuta Noszczyńska - Страница 3

Оглавление

ROZDZIAŁ I

Oaza Piękna

Wczesny ciepły poranek. Pierwsze spojrzenie w niebo, TO niebo. Błękitne do granic możliwości, ze słońcem niewidocznym w prostokącie okna znajdującego się naprzeciw mojego łóżka, ale przenikającym na wskroś ten niemożliwy błękit aż do bólu źrenic. Uśmiecham się do siebie. Taka poetyka nie jest wrodzoną właściwością mojej duszy. Ale tak właśnie zamierzam zapamiętać ten poranek. I kolejne. Wiele, wiele innych poranków, podobnych do tego…

* * *

Nieśpiesznie przeszłam do łazienki, związałam włosy w kucyk i ochlapałam twarz chłodną wodą. Wiedziałam, gdzie go znajdę; byłam pewna, że siedzi teraz na tarasie z maleńką filiżaneczką w dłoni i delektuje się pierwszą kawą. Podeszłam do niego cichutko i stanęłam za jego plecami. Nie obejrzał się, ale już wiedział, że jestem. Nigdy nie udało mi się go zaskoczyć tak, by skraść z twarzy ślady jemu tylko znanych myśli. Byłam o nie zazdrosna, jak o wszystko, co nie było dedykowane mnie: gesty, słowa, spojrzenia, a nawet pełne zadumy milczenie.

– To przyszedł moja Antonina – powiedział z uśmiechem i dopiero teraz na mnie spojrzał.

Roześmiałam się.

– Przyszła moja Antonina – poprawiłam go.

– Przyszedła…

– Nieważne – przerwałam mu rozbawiona. – Moja. Powtórz od tego miejsca: moja… Antoinette.

Zamiast tego przyciągnął mnie do siebie i posadził na swoich kolanach. Objęłam go za szyję i zachłannie wpatrzyłam się w te przejmujące głębią czarne oczy.

– Nie lubisz, kiedy mówię w twoim języku? – zapytał po francusku.

– Lubię.

– To czemu ja nie mam? – wrócił do kaleczenia mojej ojczystej mowy.

– Ty masz, oczywiście, że masz, ale uwielbiam, kiedy nazywasz mnie Antoinette.

– Antoinette… – szepnął i jednym ruchem zręcznych palców rozpuścił moje włosy.

Już od roku niczego z nimi nie robiłam, nie farbowałam, nie ścinałam, bo taka podobałam się jemu. Nie robiłam ostrego makijażu, nie doklejałam tipsów, nie korzystałam z solarium…

* * *

– Chryste, szefowa, ale dzisiaj młyn będzie – powitała mnie zaaferowana Jagoda, gdy nieco później niż zwykle przyszłam do pracy.

Po wczorajszej wizycie u fryzjera byłam na tyle zadowolona z efektu jego starań, że zamiast zrugać porządnie moją pracownicę za sposób wyrażania się, napomniałam ją tylko łagodnie:

– Jagoda… Tyle razy ci mówiłam, żebyś staranniej dobierała słowa. Nie szefowa, tylko pani Antonino po prostu, nie młyn, tylko ruch, i bez Chryste. Gdzie ty pracujesz, moja droga? W piekarni czy w jednym z najlepszych w tym kraju salonów urody?

– Zapomniałam się. Świetnie pani wygląda, piękna fryzura – dziewczyna zręcznie zmieniła temat.

Odruchowo spojrzałam w lustro. Byłam podobnego zdania. Tylko Rufus był w stanie stworzyć z moich włosów tak misterne arcydzieło. Miałam u siebie w Oazie Piękna kilka bardzo dobrych fryzjerek, sama jednak mniej więcej raz w miesiącu latałam samolotem do Warszawy, do fryzjera obleganego przez najbardziej liczące się osoby publiczne w tym kraju. Nie było łatwo o termin, ale moje nazwisko figurowało od jakiegoś czasu w jego „magicznym” czerwonym notesie, a dla tych klientek był w stanie przesunąć nawet inne umówione wcześniej wizyty. Czemu? Nie byłam gwiazdą z pierwszych stron gazet, kobietą mediów ani polityki. Myślę jednak, że śmiało mogłabym nazwać siebie celebrytką. Biznes, a raczej całe imperium kosmetyczne, które sama stworzyłam od podstaw, zyskało z czasem świetną renomę i dzięki mojemu zmysłowi do interesów, odziedziczonemu po ojcu, oraz doskonałemu wyczuciu mechanizmu autoreklamy udało mi się uplasować w ścisłej czołówce branży.

Postarałam się o tak zwane artykuły sponsorowane na temat działalności mojej firmy we wszystkich ekskluzywnych czasopismach kobiecych, wkręciłam się do kilku programów śniadaniowych, czasem nawet zapraszano mnie przed kamery jako ekspertkę w swojej dziedzinie. Na czym polegał fenomen Oazy Piękna? Użyję tu sformułowania, którego nigdy nie poważyłabym się wypowiedzieć głośno, ale było to coś w rodzaju fabryki urody dla leniwych. Oblegały ją panie, które za nic miały wszelkie podstawy dbania o siebie, jakie wymagałyby najmniejszego choćby wysiłku lub były zbyt czasochłonne. U mnie (oczywiście, jeśli było je na to stać) mogły po prostu przeleżeć pół dnia, zamieniając jedynie od czasu do czasu jedną kozetkę na inną, i wyjść na ulicę, wyglądając jak milion dolarów. Nikt przede mną niczego podobnego nie wymyślił, a każdy, kto próbował się na moim pomyśle wzorować, wypadał bardzo mizernie.

W moich salonach zatrudniałam doskonałe kosmetyczki, wspomniane już fryzjerki, wizażystki, masażystki – obyte z najnowszymi trendami oraz dysponujące w poszczególnych branżach sprzętem, jaki się tylko na rynku światowym pojawił. Oferowałam również solaria z nowoczesnymi kabinami i wygodnymi łóżkami, w których panie nie musiały nawet same smarować się emulsjami do opalania, bo tego rodzaju usługę wykonywały specjalnie przeszkolone dziewczyny. Zamiast spa wprowadziłam swój autorski program, polegający na rozmaitych kąpielach: relaksujących, energetyzujących, odstresowujących, no i wyszczuplających przede wszystkim. Za pomocą kąpieli „walczyłam” z cellulitem moich klientek, trądzikiem, zmarszczkami, ujędrniałam skórę. Wszystkie te cuda opierały się, rzecz jasna, na efekcie placebo, ale działały. Sama byłam zaskoczona efektami, bo przecież tylko ja znałam formuły magicznych mikstur dodawanych do tych kąpieli. I mniejsza z tym, w jakim stopniu i czy w ogóle spełniały swoje role, w każdym razie panie wychodziły ode mnie autentycznie piękne.

Zapewne bardzo pomocne w tym było inne novum, wprowadzone przeze mnie jako baza dla procesu upiększania pań, a mianowicie każda z moich pracownic musiała zaliczyć krótki kurs coachingu, by podczas zabiegów zamiast plotkować z klientkami na głupie tematy, mówiąc językiem coachingu – „budować w nich poczucie samoakceptacji i poczucie wartości”, a konkretniej: mile łechtać ich ego i sprytnie podsycać własną próżność. Jedynie Jagoda była zwolniona z tego szkolenia, ponieważ z uwagi na jej nie najwyższy iloraz inteligencji, mogłoby ono w jej wypadku bardziej zaszkodzić, niż pomóc. Trzymałam ją u siebie tylko z uwagi na ponadprzeciętną urodę i zwracający uwagę klientek wygląd: była łudząco podobna do pewnej bardzo znanej celebrytki, fotomodelki reklamującej światowej marki bieliznę, jurorki w programie telewizyjnym dla kandydatek na modelki.

– Pani Basia chce się przerzucić z dziś na jutro… – poinformowała Jagoda, wytrącając mnie tym samym z chwilowej zadumy.

– O Boże – jęknęłam, ale nie dlatego, żeby był to jakiś duży problem, tylko z uwagi na sformułowanie, którego użyła.

– Nie da się?

– Da się – odpowiedziałam, opierając dłonie o marmurowy blat recepcji, i spojrzałam na nią pełnym potępienia wzrokiem. Ciekawa byłam, czy to jej wystarczy.

– A… powinnam chyba powiedzieć, że pani Barbara chciała zmienić termin wizyty z dzisiejszego na jutrzejszy… – zreflektowała się, ale zanim poczułam się usatysfakcjonowana tą poprawką, dorzuciła: – Co nie?

– Dobrze, zaraz coś wymyślę – rzuciłam zrezygnowana.

– Piękne tipsy – wypaliła Jagoda, która zorientowała się, że znów coś chlapnęła. Mimo wszystko miała na tyle sprytu, że wiedziała, jak mnie udobruchać.

– I tu akurat się z tobą zgadzam. – Roześmiałam się ubawiona jej mało wyrafinowanymi próbami zacierania swoich gaf. – A do klientek…

– Wiem, wiem – przytaknęła, zanim zdążyłam skończyć. – Mam się wogle nie odzywać, tylko proszę, dziękuję, życzę udanej sesji oraz zapraszamy ponownie.

– W ogóle – poprawiłam ją.

– Znaczy się… wogle nic? Ani słowa?

– Nie – westchnęłam. – W ogóle, to masz mówić tylko to, co sama przed chwilą powiedziałaś. Rozumiesz?

– No jasne – odparła. – Głupia nie jestem.

* * *

Rzeczywiście, ruch miałyśmy spory, zbliżały się wakacje i panie chciały wyglądać jak najlepiej w coraz bardziej skąpych ciuszkach.

Dlaczego zaczęłam swoją opowieść od tamtego właśnie dnia? By uświadomić sobie kontrast pomiędzy mną ówczesną i mną dzisiejszą oraz wszystkie zmiany, jakie we mnie od tamtego czasu zaszły. A tamten właśnie moment świetnie się do tego nadawał. Po sesji fryzjersko-kosmetycznej w Warszawie wyglądałam dokładnie tak, jak chciałam wyglądać: wymuskana od stóp do głów, „zrobiona” w każdym calu, a nawet milimetrze mojego ciała. Pamiętam swoje odbicie w lustrze, gdy weszłam do mojego salonu: fryzura w kolorze popielatej platyny, prawy bok krótko ścięty nad uchem, widoczny tylko przy wysoko upiętych włosach. Taki kolor świetnie kontrastował z moją naturalnie ciemną karnacją i był o wiele bardziej interesujący niż własne czarne włosy. Starannie wystylizowane brwi pięknie podkreślały oczy, tym razem już w „oryginalnej” oprawie, bo natura sama z siebie obdarzyła mnie długimi gęstymi rzęsami. Jedyną ingerencją z mojej strony były błękitno-szmaragdowe soczewki, pod którymi skrywałam brązowe tęczówki. Pełnych i kształt­nych ust również nie musiałam poprawiać dzięki tatusiowi, bo większość cech mojej urody odziedziczyłam po nim. Figurę podobno miałam po babci, jego matce. Nigdy jej nie widziałam, nawet na fotografiach, mogłam więc sobie wyobrazić ją tylko na podstawie własnego wizerunku, z którego byłam całkiem zadowolona, poza wzrostem, ale na szczęście jakiś geniusz wymyślił kiedyś szpilki, które pomagały mi radzić sobie z kompleksem na tym tle. Babcia jednak musiała mieć sporo innych atutów: wąziutką talię, wydatny jędrny biust i kształtną pupę, którymi za pośrednictwem swojego syna obdarzyła jedyną wnuczkę.

Moja naturalna uroda – z dzisiejszego punktu widzenia – mogła być spokojnie zostawiona samej sobie, ale ja uważałam wtedy, że kobieta „niezrobiona” jest po prostu niedbającym o siebie flejtuchem. I jakkolwiek by była wybitna, ten ostateczny sznyt obowiązkowo należał do nas samych.

Powodzenie mojego biznesu często skłaniało ludzi do pytania, czemu nie przeniosę się razem z nim do stolicy? Tam mogłabym pozyskać najbardziej ekskluzywne klientki z całego kraju, a to już samo z siebie podnios­łoby jego renomę i – rzecz jasna – ceny usług. Ale ja nie miałam ani takich ambicji, ani ochoty – po prostu nie chciało mi się. Moich osiem salonów piękna w Krakowie, umiejscowionych w najbogatszych dzielnicach, spokojnie wystarczało mi na bardziej niż komfortowe życie, a ponadto nie przepadałam za Warszawą; to nie były moje klimaty. Zresztą największe nawet „kokosy”, jakie mogłabym tam zarobić, nie skłoniłyby mnie do pokonywania na nowo największej trudności, z jaką się spotkałam przy zakładaniu interesu: znalezienia kompetentnych, lojalnych pracownic. Sporo czasu trwało, zanim skompletowałam obsadę każdego salonu w takim kształcie jak dziś, wiele osób musiałam zwolnić już niemal na starcie. Dopiero po czterech latach działalności uznałam, że absolutnie wszystko jest jak należy.

Najbardziej ceniłam sobie dwie dziewczyny, Honoratę i Sonię, którym powierzyłam odpowiedzialność za, że tak powiem, „całokształt”. Całkowicie im zaufałam i byłam spokojna o poziom pracy ich podwładnych oraz o to, że nie jestem po prostu okradana. Z czasem obie dziewczyny stały się moimi koleżankami i ten fakt oraz wysokość zarobków, jakie im zaoferowałam, były dla mnie gwarancją ich rzetelności i lojalności, ja sama zaś zyskałam wreszcie dla siebie tyle czasu, na ile miałam ochotę. Jeśli pojawiałam się w ciągu dnia w którymś z salonów, to głównie w tym najbliższym mi pod względem sentymentu i odległości, mieszczącym się raptem kilometr od miejsca, w którym mieszkałam, i który założyłam pierwszy. Tu miałam na zapleczu swój gabinet, przestronny i wygodny, urządzony z najwyższym smakiem, dokładnie pod mój gust i potrzeby. I to tu organizowałam spotkania z moimi dwiema menedżerkami, a raz na jakiś czas również z liderkami poszczególnych salonów; tu przyjmowałam przedstawicieli firm, które zaopatrywały mnie w produkty kosmetyczne.

I wtedy właśnie, zaraz po moim powrocie z Warszawy, gdzie – jak już wspomniałam – przez cały poprzedni dzień poddawałam się zabiegom upiększającym, miałam zaplanowane spotkanie z dziewczynami.

– No właśnie, Jagoda, byłabym zapomniała – zaczęłam, kontynuując na głos wątek myślowy – za godzinę spodziewam się gości. Idę do siebie, a ty wiesz, co masz robić?

– Tak. Zaprosić ich do pani gabinetu i zaproponować coś do picia.

– Nie tylko zaproponować, ale również zrobić i podać – upewniłam się, że Jagoda, jak już się jej kiedyś zdarzyło, na samej propozycji nie poprzestanie. – I uważaj na to, co mówisz.

– Oczywiście, pani Antonino – przytaknęła układnie.

Nie uprzedzałam jej, o kogo chodzi, dla niej nie powinno mieć znaczenia, że będą to Honorata i Sonia, które doskonale znała. Powinna się uczyć, że musi się starać w rozmowie z każdym, ktokolwiek przekroczy te progi.

Dziewczyny przyszły punktualnie, bo jakże mogło być inaczej?

– Dzień dobry, Antonino. – Honorata cmoknęła mnie w policzek, a Sonia powtórzyła za nią te same słowa i gest.

– Witam, siadajcie. Założę się, że wiecie, na jaką okoliczność się dziś widzimy? – Uśmiechnęłam się w przekonaniu, że mam rację.

– Jasne – potwierdziła Sonia. – Okresy urlopowe. Powiem więcej, wszystko mamy już ogarnięte.

– I tego właśnie oczekiwałam – podsumowałam z satysfakcją. – Chyba nie byłybyście sobą.

– Chcesz zobaczyć rozpiski, kto kiedy i na jak długo wybiera się na wakacje? – spytała Honorata.

– Okej, dajcie, rzucę okiem później.

– Nie sprawdzisz teraz? Może miałabyś jakieś uwagi…

– Znacie zasady – odparłam. – Każde stanowisko musi być obsadzone i wszystko ma działać tak, jakby nikogo nie brakowało. I oczywiście nie puszczać na urlop nikogo w czasie, kiedy jest zapisana na wizytę stała klientka danej osoby. Czyli że trzeba mieć wgląd we wszystkie terminarze.

Powiedziałam to tylko dlatego, żeby dziewczyny mimo relacji, jaka mnie z nimi łączyła, nie zatraciły świadomości, że Antonina-szefowa to nie Antonina-koleżanka. Przez cały czas trwania naszej znajomości bardzo dbałam o to, aby nasze stosunki zawsze pozostawały na swoim miejscu w obu tych obszarach. I żadnego przekraczania granic na płaszczyźnie służbowej.

– Przyniosłyście zamówienia na kosmetyki z poszczególnych salonów? – spytałam również wyłącznie dla formalności.

– Tak, mamy jedną wspólną listę. – Sonia położyła na moim biurku kilka zadrukowanych kartek formatu A4.

– Świetnie. A teraz to, co najważniejsze, czyli mój urlop. Będzie to najprawdopodobniej… – Zawahałam się, bo sama jeszcze nie byłam pewna terminu.

– Najprawdopodobniej? – zdziwiła się Sonia. – Czyżbyś jeszcze nie miała niczego konkretnego w planach? Bo chyba nie liczysz na jakieś dobre last minute?

To był taki żarcik, bo ja akurat nie miałam potrzeby czyhania na żadne korzystne promocje.

– I tak, i nie – odparłam z powagą. – Bo dla mnie to z pewnością będzie last minute dlatego tylko, że wciąż jeszcze nie jestem zdecydowana co do miejsca.

– Brzmi tajemniczo – podsumowała Honorata.

– Nawet dla mnie. – Zaśmiałam się, widząc, jakie te słowa wywarły na nich wrażenie. – W zasadzie… Ale nie chcę jeszcze o tym mówić, przede mną perspektywa, jaka mi się jeszcze nie zdarzyła, i byłaby to egzotyka nieporównywalna z żadną inną, bo, hm… w zupełnie innym pojęciu egzotyki niż to, które się z nią zazwyczaj kojarzy.

– O kurczę – wymsknęło się Soni.

Nie poprawiłam jej, nie było takiej potrzeby, bo dziewczyny same z siebie doskonale wiedziały, jakim słownictwem mają się posługiwać w relacjach z klientami oraz podległymi im pracownicami, i z ich strony nie było obawy, że się zwyczajnie zapomną. Ja również nie byłam prywatnie mistrzynią języka literackiego, bo i po co? I ta właśnie swoboda językowa była jedyną formą zażyłości, na jaką pozwalałam im i jako przyjaciółkom, i jako podwładnym.

– No właśnie, ja też bym to w podobny sposób ujęła – przytaknęłam ze śmiechem. – Znacie może takie uczucie, gdzie z jednej strony macie przed czymś obawy i jakaś część podświadomości rozpaczliwie się przed tym broni, a z drugiej jakaś cholerna moc was ku temu pcha i nie daje spokoju?

– Tak! – odparła entuzjastycznie Monika, która właśnie w tym momencie bez żadnej zapowiedzi wtargnęła do mojego gabinetu. – Ja mam ostatnio dokładnie to samo, jak chodzi o zrobienie sobie permanentnego makijażu oczu.

Monika również była moją przyjaciółką, ale już wyłącznie na gruncie prywatnym, znałyśmy się od liceum i byłyśmy sobie bardzo bliskie.

– Przyszłam zapytać o nasze plany wakacyjne – zmieniła temat. – Przepraszam, że tutaj, ale jak wiesz, czas leci, a ciebie po prostu od wczoraj nigdzie nie ma: ani na fejsie, ani na telefonie, ani w domu.

– Mówiłam ci przecież, że wybieram się do Warszawki.

– Wczoraj? O kurczę, a ja byłam pewna, że tydzień później…

– Nie, tydzień wcześniej.

– To co? Może ja w takim razie wpadnę do ciebie wieczorkiem? Mam kilka takich luźnych jeszcze pomysłów…

– Jasne, wpadaj. Ja mam jeden i w dodatku konkretny, a może nawet całkiem pewny.

– Super, wobec tego o… dziewiętnastej?

– O dwudziestej?

– W porządku.

Po wyjściu Moniki przyszła Jagoda z trzema kawami, od razu usprawiedliwiając się, że trwało to tak długo.

– Przepraszam panie, ale przyszła niezapowiedziana klientka i zabrało mi to trochę czasu – powiedziała absolutnie poprawnie. Jeśli chodzi o formę, bo treść była już bardziej niepokojąca.

– Jak to… niezapowiedziana? I co z nią zrobiłaś?

– Nic, poszła na kąpiele.

– Znalazło się dla niej wolne miejsce? Przecież dziś mamy tu…

– A, nie, spokojnie – wpadła mi w słowo. – To była pani Barbara, która zamiast dziś, chciała przyjść jutro, ale jej się odwidziało i normalnie wskoczyła na swoje miejsce.

– Rozumiem – westchnęłam uspokojona. – Dobrze. Dziękujemy za kawy, możesz wracać do pracy.

– Ona jest chyba rzeczywiście tak fatalna jak twierdzisz – zauważyła Honorata. – Sprawia wrażenie… hm… nieco… e… nieokrzesanej.

Dziewczyna dość długo szukała synonimu dla okreś­lenia „głupia”.

– Ale ja intensywnie nad nią pracuję. Dam ci taki przykład: w drugim albo trzecim dniu pracy usłyszała, jak tłumaczę klientce przez telefon, że mi się w żadnym najbliższym terminie nie zmieści na kąpiele, a ponieważ Jagoda ma świetną pamięć, zapamiętała jej nazwisko i przy każdej próbie umówienia się do nas przez tę panią konsekwentnie jej odmawiała. Wiecie dlaczego?

Dziewczyny jednocześnie zaprzeczyły.

– Ponieważ sobie ubzdurała, że ona się nie zmieści­ w sensie dosłownym. Gdybym się w końcu w tym nie zorientowała, straciłabym jedną z najhojniejszych klientek.

Sonia wybuchnęła śmiechem.

– Po co ją wobec tego trzymasz?

– Widziałaś, jak ona wygląda? – odpowiedziałam pytaniem.

– No.

– Więc właśnie dlatego.

– Nie mów, że to w ogóle działa – zdziwiła się Honorata, mając na myśli uderzające podobieństwo dziewczyny do wspomnianej już modelki.

– Na moje klientki, zwłaszcza te nowe, tak. Nie wiem, czy któraś z nich naprawdę sądzi, że ona to ona, żadna o to nie spytała, ale… że tak powiem… twarz Jagody „brzmi znajomo” i robi dobrą robotę. W przeciwieństwie do jej innych cech, ale gdy ją odpowiednio wytre… wytrenować, jakiś mały lapsus językowy od czasu do czasu dramatu nie uczyni. Poza tym jest rzetelna i uczciwa, a to dziś cechy deficytowe.

– Oczywiście – przytaknęła Honorata.

Na tym zakończyłyśmy temat Jagody oraz budzącego we mnie tyle obaw miejsca, w którym miałam spędzić swój tegoroczny urlop i zajęłyśmy się omawianiem spraw służbowych według ustalonego, cotygodniowego porządku.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ROZDZIAŁ I. Oaza piękna

ROZDZIAŁ II. Jak daleko pada jabłko od jabłoni?

ROZDZIAŁ III. Głupi zakład, który może zmienić całe życie

SROZDZIAŁ IV. Jagoda

ROZDZIAŁ V. Nie jestem feministką, ale...

ROZDZIAŁ VI. Tajemnice rodzą domysły

ROZDZIAŁ VII. Czy to TEN?

ROZDZIAŁ VIII. Urlopowe manewry

ROZDZIAŁ IX. Pod obcym niebem, wśród obcych ludzi

ROZDZIAŁ X. Dziki kraj, dzikie święto

ROZDZIAŁ XI. Wbrew sobie samej

ROZDZIAŁ XII. Prezent

ROZDZIAŁ XIII. I tak nic by z tego nie było...

ROZDZIAŁ XIV. Ostatnie dni w "dzikim kraju"

ROZDZIAŁ XV. Jak dzieci

ROZDZIAŁ XVI. Powrót do... domu?

ROZDZIAŁ XVII. Same niejasne sprawy

ROZDZIAŁ XVIII. Całe lata ułudy

ROZDZIAŁ XIX. Ja

ROZDZIAŁ XX. On

ROZDZIAŁ XXI. ...my?

ROZDZIAŁ XXII. I niech się dzieje, co chce

Pytania do dyskusji

Nigdy nie jest za daleko

Подняться наверх