Читать книгу Moja kuzynka Rachela (wydanie filmowe) - Daphne du Maurier - Страница 7

2

Оглавление

Kiedy tak siedzieliśmy z Ambrożym pogrążeni w rozmowie przed jego wyjazdem w tę ostatnią podróż, nie miałem żadnego złego przeczucia. Żadnego przeczucia, że już nigdy nie będziemy razem. Mijała trzecia jesień, od kiedy lekarze zalecili mu spędzanie zimy za granicą, i zdążyłem się przyzwyczaić do jego nieobecności i do zarządzania majątkiem. Pierwszej zimy byłem jeszcze w Oksfordzie, więc nie odczułem szczególnej różnicy, ale już następnej przyjechałem do domu na dobre – zgodnie zresztą z jego życzeniem. Nie tęskniłem za stadnym życiem Oksfordu, szczerze mówiąc, byłem rad, że mam je już za sobą.

Tak naprawdę nigdy nie chciałem być nigdzie indziej niż właśnie w domu. Poza szkolnymi latami spędzonymi w Harrow, a potem w Oksfordzie, nie mieszkałem nigdzie poza tym domem, do którego przybyłem jako osiemnastomiesięczne niemowlę po śmierci moich młodych rodziców. Ambroży, na swój dziwny i wielkoduszny sposób zdjęty współczuciem dla maleńkiego osieroconego kuzyna, wychował mnie sam, tak jakby wychował szczenię czy kocię, czy jakiekolwiek inne kruche, opuszczone i wymagające opieki stworzenie.

Nasz dom był dziwny od samego początku. Kiedy skończyłem trzy lata, Ambroży wyrzucił moją opiekunkę za to, że przetrzepała mi tyłek szczotką do włosów. Nie pamiętam owego epizodu, ale Ambroży mi o nim później opowiadał:

– Byłem wściekły, kiedy zobaczyłem, jak ta kobieta wielkimi, twardymi łapskami obrabia twoje małe ciałko za jakieś drobne przewinienie, którego przyczyn w swej głupocie nie potrafiła zrozumieć. Potem już sam się zająłem twoim wychowaniem.

Nigdy nie miałem powodu tego żałować. Nie było chyba człowieka sprawiedliwszego i sympatyczniejszego, a zarazem bardziej wyrozumiałego. Nauczył mnie alfabetu w najprostszy sposób: według pierwszych liter brzydkich wyrazów. Znalezienie aż dwudziestu czterech kosztowało go trochę wysiłku, ale jakoś sobie poradził – po czym ostrzegł mnie przed używaniem tych słów w towarzystwie. Choć bardzo uprzejmy, był szalenie nieśmiały i nieufny wobec kobiet: uważał, że zawadzają w domu. Zatrudniał więc tylko służbę męską, powierzając pieczę nad nią staremu Seecombe’owi, który był zarządcą jeszcze u mojego wuja.

Ekscentryk, być może – zachód Anglii zawsze słynął z dziwaków – ale poza opiniami na temat kobiet i wychowania małych chłopców Ambroży nie był stuknięty. Sąsiedzi lubili go i poważali, a dzierżawcy po prostu kochali. Zimą, zanim połamał go reumatyzm, strzelał i polował, latem łowił ryby z małej żaglówki, którą trzymał na kotwicy u ujścia rzeki, odwiedzał innych i sam przyjmował u siebie gości, kiedy miał na to ochotę, w niedzielę dwa razy chodził do kościoła, choć gdy kazanie było za długie, robił do mnie miny sponad rodzinnej ławki, a także, jak mógł, starał się zaszczepić we mnie zamiłowanie do hodowania rzadkich roślin.

– To taka sama forma tworzenia – mawiał – jak każda inna. Niektórzy hodują zwierzęta; ja wolę to, co rośnie w ziemi. Wymaga mniej wysiłku, a wyniki są znacznie bardziej satysfakcjonujące.

Oburzało to zawsze mojego chrzestnego ojca, Nicka Kendalla, i pastora Huberta Pascoe, a także innych przyjaciół Ambrożego, którzy go namawiali, żeby się wreszcie ożenił i zamiast rododendronów hodował dziatwę.

– Wychowałem jednego szczeniaka – odpowiadał, ciągnąc mnie za ucho – co mi zabrało czy może dołożyło dwadzieścia lat życia, zależy jak się na to spojrzy. W Filipie mam gotowego spadkobiercę, nie mówmy więc o obowiązku. On go za mnie spełni, kiedy przyjdzie czas. A teraz, rozsiądźcie się, panowie, wygodnie w fotelach i bawcie się dobrze. Nie ma w domu kobiet, więc możemy kłaść nogi na stół i pluć na dywan.

Naturalnie nic takiego nie robiliśmy. Mój wuj był bardzo wytwornym człowiekiem, ale ogromnie lubił robić takie uwagi wobec nowego pastora, biednego pantoflarza z pokaźną trzódką córek. Tak więc po niedzielnym obiedzie krążyło wokół stołu wino, a Ambroży ze swojego honorowego miejsca puszczał do mnie oko. Widzę go jeszcze dzisiaj, jak na wpół leży w swoim fotelu, lekko przygarbiony – od niego zresztą nabrałem tego zwyczaju – trzęsąc się od hamowanego śmiechu, którym kwitował nieśmiałe i nieskuteczne protesty pastora, a następnie jakby w obawie, że go uraził, zmienia temat rozmowy, intuicyjnie przechodząc do problemów dogodniejszych dla duchownego i robiąc wszystko, żeby gość czuł się jak u siebie w domu. Te zalety Ambrożego doceniałem szczególnie po wyjeździe do Harrow. Wakacje mijały mi o wiele za szybko, kiedy porównywałem jego sposób bycia z towarzystwem urwisów, których miałem za szkolnych kolegów, i nauczycieli, sztywnych i poważnych, a przez to mało ludzkich.

– Nie przejmuj się – mawiał, poklepując mnie po ramieniu, kiedy blady i trochę zapłakany wyruszałem do Londynu. – To po prostu proces nauki, jak ujeżdżanie konia, trzeba przez to przejść. A kiedy już będziesz miał szkolne lata za sobą, a będziesz je miał, zanim się obejrzysz, przywiozę cię do domu na dobre i sam się zajmę twoją dalszą edukacją.

– Edukacją w jakim kierunku?

– No, jesteś przecież moim dziedzicem. Już samo to wystarczy za profesję.

I tak jechałem ze stangretem Wellingtonem do Bodmin, by tam złapać odchodzący do Londynu dyliżans. Pamiętam, jak się odwracałem, żeby jeszcze przez chwilę popatrzeć na Ambrożego, jak stoi w otoczeniu psów, z wyrazem pewności i zrozumienia w zmrużonych oczach, z gęstą wijącą się czupryną, która już zaczynała siwieć. I kiedy zagwizdawszy na psy, zbierał się do odejścia, przełykałem bryłę, którą miałem w gardle, czując pod sobą koła powozu nieubłaganie i ostatecznie unoszącego mnie żwirowanym podjazdem, przez park i białą bramę, koło stróżówki, ku szkole i rozłące.

Nie wziął jednak w rachubę swego zdrowia i kiedy miałem już szkołę i uniwersytet za sobą, na niego przyszła kolej wyjechać.

– Powiedzieli mi, że jeśli jeszcze jedną zimę spędzę w strugach deszczu, to skończę na wózku inwalidzkim. Muszę poszukać słońca. Niech to będą wybrzeża Hiszpanii czy Egipt, gdziekolwiek nad Morzem Śródziemnym, gdzie jest sucho i ciepło. Nie mam specjalnej ochoty wyjeżdżać, ale niech mnie diabli, jeśli chciałbym skończyć jako kaleka. Ten wyjazd ma jedną zaletę: przywiozę rośliny, jakich nie ma nikt. Zobaczymy, czy tym szelmom spodoba się kornwalijska gleba.

Pierwsza zima nadeszła i minęła; podobnie druga. Ambroży musiał dobrze się bawić i nie sądzę, żeby czuł się samotny. Wrócił z niebywałą wprost liczbą drzewek, krzewów i roślin ozdobnych wszelkiego kształtu i koloru. Jego namiętnością były kamelie. Założyliśmy więc szkółkę samych kamelii i – czy to z powodu zręcznych palców Ambrożego, czy jego czarodziejskiego dotyku, nie wiem – w każdym razie rosły nam wspaniale od samego początku i nie straciliśmy ani jednej.

Mijały miesiące; nastała trzecia zima. Tym razem Ambroży zdecydował się na Włochy. Chciał zwiedzić ogrody Florencji i Rzymu. Żadne z tych miast nie jest w zimie upalne, ale to mu nie przeszkadzało. Zapewniono go, że powietrze tam jest suche, choć chłodne, i nie trzeba się obawiać deszczu. Tego ostatniego wieczoru rozmawialiśmy do późna. Ambroży nigdy nie kładł się wcześnie i często przesiadywaliśmy w bibliotece do pierwszej czy drugiej w nocy – czasem w milczeniu, czasem pogrążeni w rozmowie – z długimi nogami wyciągniętymi przed kominkiem i z psami zwiniętymi w kłębki u naszych stóp. Jak już mówiłem, nie miałem wtedy żadnego złego przeczucia, ale teraz, wracając pamięcią do tamtych chwil, zastanawiam się, jak to było z Ambrożym. Patrzył zatroskanymi, pełnymi zadumy oczami to na mnie, to na wykładane boazerią swojskie ściany biblioteki ze znajomymi obrazami, to znów przenosił spojrzenie na ogień w kominku, a z ognia na śpiące psy.

– Szkoda, że nie możesz ze mną jechać – odezwał się nagle.

– Spakowanie się nie zajmie mi wiele czasu – odrzekłem.

Pokręcił głową i uśmiechnął się lekko.

– Żartowałem – powiedział. – Nie możemy zostawić domu na tyle miesięcy. Bycie ziemianinem to ogromna odpowiedzialność, chociaż niewielu podziela mój pogląd w tej sprawie.

– Mógłbym z tobą pojechać do Rzymu – zaproponowałem podniecony tą perspektywą – i jeśli mnie nie zatrzyma pogoda, wrócić na Boże Narodzenie.

– Nie – odrzekł powoli. – To był taki kaprys. Zapomnij o tym.

– Ale czujesz się dobrze, prawda? Nie dokuczają ci żadne bóle ani strzykania?

– Mój Boże, nie! – Roześmiał się. – Za kogo ty mnie masz? Za inwalidę? Od miesięcy nie wiem, co to reumatyzm. Wiesz co, chłopcze, problem polega na tym, że ja mam fioła na punkcie domu. Może jak będziesz w moim wieku, łatwiej to zrozumiesz.

Podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Rozsunął ciężkie zasłony i stał tak przez chwilę, patrząc na trawę. Wieczór był cichy, spokojny. Kawki odleciały, zamilkły nawet sowy.

– Jestem zadowolony, że skończyliśmy ze ścieżkami i przysunęliśmy trawę do domu – powiedział. – A będzie jeszcze ładniej, kiedy murawa dojdzie aż do padoku. Będziesz musiał kiedyś powycinać tamte krzewy, żeby otworzyć widok aż na morze.

– Co chcesz powiedzieć przez to, że ja będę musiał powycinać krzewy? Dlaczego nie ty?

Nie od razu odpowiedział.

– Na jedno wychodzi – odezwał się wreszcie. – Na jedno wychodzi. Bez różnicy. W każdym razie pamiętaj o tym.

Mój stary wyżeł Don podniósł łeb i spojrzał na Ambrożego. Widział w przedpokoju powiązane pudła i czuł atmosferę towarzyszącą wyjazdom. Dźwignął się na łapy i stanął koło niego ze spuszczonym ogonem. Zawołałem cicho na psa, ale mnie nie posłuchał. Wystukałem fajkę do kominka. Zegar na dzwonnicy wybił godzinę. Z pomieszczeń dla służby dochodził dudniący głos Seecombe’a, łającego chłopca z pokoju kredensowego.

– Ambroży… – poprosiłem – Ambroży, weź mnie ze sobą.

– Filipie, nie bądź głupi, idź do łóżka. – I to było wszystko.

Więcej na ten temat nie rozmawialiśmy. Nazajutrz rano przy śniadaniu wydał mi jeszcze ostatnie polecenia co do wiosennego sadzenia roślin i różnych innych spraw, które miałem pozałatwiać przed jego powrotem. Coś mu strzeliło do głowy, żeby w podmokłej części parku od strony wschodniej alei dojazdowej zrobić staw z łabędziami, i wobec tego gdyby się w zimie trafiła znośna pogoda, należało ten teren wykarczować, zrobić wykop i go wymurować. Chwila odjazdu nadeszła zbyt szybko. O siódmej byliśmy już po śniadaniu, bo Ambroży musiał wcześnie wyruszyć. Miał przenocować w Plymouth i stamtąd odpłynąć, z poranną falą, statkiem handlowym do Marsylii, skąd, nie śpiesząc się, innym środkiem transportu zamierzał dostać się do Włoch; lubił długie podróże morskie. Ranek był rześki i wilgotny. Wellington podstawił pod same drzwi powóz, który już wkrótce został wysoko załadowany bagażem. Konie były niespokojne, skore do biegu. Ambroży położył mi rękę na ramieniu.

– Opiekuj się domem – powiedział. – Polegam na tobie. Nie zawiedź mnie.

– To cios poniżej pasa – odparłem. – Przecież wiesz, że nigdy cię nie zawiodłem.

– Zwaliłem wielki ciężar na twoje młode barki. Tak czy siak, wszystko, co posiadam, jest twoje, dobrze o tym wiesz.

Jestem przekonany, że gdybym się uparł, pozwoliłby mi jechać. Ale nie odezwałem się już słowem. Wsadziliśmy go z Seecombe’em do powozu, z kocami i laskami, a on uśmiechnął się do nas przez otwarte okno.

– W porządku, Wellington, jedziemy – powiedział. Kiedy ruszyli podjazdem, właśnie zaczynało padać.

Mijały tygodnie, jak tamtej pierwszej i drugiej zimy. Tęskniłem za Ambrożym, jak zwykle, ale była masa spraw, które mnie absorbowały. Kiedy czułem się samotny, jechałem w odwiedziny do mojego chrzestnego ojca, Nicka Kendalla, którego jedyna córka, Luiza, o kilka lat ode mnie młodsza, była moją towarzyszką zabaw w dzieciństwie. Poważna dziewczyna, skromna i ładna. Ambroży żartował sobie czasem, że będzie z niej dla mnie dobra żona, ale nigdy tak o Luizie nie myślałem.

Mniej więcej w połowie listopada przyszedł pierwszy list – tym samym statkiem, którym Ambroży dostał się do Marsylii. Rejs upłynął spokojnie, pogoda była ładna, poza drobnym kołysaniem w Zatoce Biskajskiej. Czuje się dobrze, jest w dobrym nastroju i cieszy się na podróż do Włoch. Nie zdecydował się na dyliżans, co by tak czy siak oznaczało podróż do Lyonu, tylko wynajął rozstawne konie i postanowił jechać wzdłuż wybrzeża do Włoch, a potem skręcić w kierunku Florencji. Wellington pokiwał głową na tę wiadomość, przepowiadając wypadek. Był święcie przekonany, że wśród Francuzów nie ma dobrych woźniców, a wszyscy Włosi są złodziejami. Ambroży jednak przeżył to jakoś i następny list nadszedł już z Florencji. Wszystkie te listy zachowałem i cały ich stos leżał teraz przede mną. Ileż razy czytałem je w ciągu ostatnich miesięcy, obracając każdy w kółko, jakbym przez sam dotyk mógł z nich wyciągnąć więcej, niż chciały zdradzić słowa.

Właśnie pod koniec tego pierwszego listu z Florencji, gdzie najwyraźniej spędził Boże Narodzenie, po raz pierwszy wspomniał o kuzynce Racheli.

Poznałem naszą kuzynkę – pisał. – Słyszałeś pewnie kiedyś, jak mówiłem o Corynach, którzy mieli posiadłość nad Tamarem, obecnie sprzedaną i znajdującą się w innych rękach. Jak się możesz przekonać, studiując nasze drzewo genealogiczne, dwa pokolenia temu Corynowie połączyli się z Ashleyami przez małżeństwo. Potomek tej gałęzi rodziny, kobieta, urodziła się ze zubożałego ojca i matki Włoszki i została wychowana we Włoszech. W młodym wieku poślubiła włoskiego arystokratę o nazwisku Sangalletti, który rozstał się z życiem w pojedynku, jak się wydaje po pijanemu, zostawiając żonę w długach i z wielką pustą willą. Bez dzieci. Contessa Sangalletti czy też, jak każe się nazywać, moja kuzynka Rachela, to kobieta rozsądna i świetny kompan – wzięła na siebie obowiązek pokazania mi ogrodów Florencji, a później Rzymu, który, jak się okazuje, mamy odwiedzić w tym samym czasie.

Byłem rad, że Ambroży znalazł sobie towarzystwo, i to jeszcze kogoś, kto podzielał jego ogrodnicze pasje. Nic nie wiedząc o życiu towarzyskim Florencji czy Rzymu, obawiałem się, że niewielu Anglików tam spotka, ale znalazła się oto jedna przynajmniej osoba, która jeszcze do tego częściowo wywodziła się z Kornwalii, co ich dodatkowo łączyło.

Następny list zawierał niemal wyłącznie wykaz ogrodów, które, choć nie w rozkwicie o tej porze roku, zrobiły jednak na Ambrożym wielkie wrażenie. Podobnie jak i nasza kuzynka.

Zaczynam coraz bardziej cenić naszą kuzynkę Rachelę – pisał Ambroży wczesną wiosną – i z przykrością myślę o tym, ile musiała wycierpieć od tego Sangallettiego. Ci Włosi to zdradliwi szubrawcy, nie da się zaprzeczyć. Z zachowania i wyglądu jest tak angielska jak Ty i ja i z powodzeniem jeszcze wczoraj mogła żyć nad Tamarem. Może bez przerwy słuchać o Anglii i o tym wszystkim, co mam jej do powiedzenia. Jest wybitnie inteligentna, ale Bogu dzięki, potrafi trzymać język za zębami. Nie muszę znosić nieustannego paplania, tak powszechnego u kobiet. Znalazła mi bardzo wygodne pokoje we Fiesole, niedaleko jej willi, a ponieważ robi się coraz cieplej, wiele czasu będę spędzał u niej, siedząc na tarasie albo dłubiąc w ogrodzie słynnym, jak się wydaje, z roślinności i posągów, na których się specjalnie nie znam. Z czego ona żyje, nie mam pojęcia, ale domyślam się, że musiała posprzedawać sporo cennych rzeczy, żeby popłacić długi męża.

Spytałem mojego ojca chrzestnego, Nicka Kendalla, czy pamięta Corynów. Owszem, pamiętał, ale nie był o nich specjalnie wysokiego mniemania.

– Za moich chłopięcych czasów byli znani jako dość nieodpowiedzialne towarzystwo. Przegrali pieniądze i majątek, a z siedziby rodzinnej nad Tamarem zostało zaledwie nędzne gospodarstwo, które jakieś czterdzieści lat temu popadło w ruinę. Ojcem tej kobiety musiał być Alexander Coryn, który rzeczywiście przepadł gdzieś na kontynencie. Był drugim synem drugiego syna. Nie mam pojęcia, co się z nim stało. Czy Ambroży podaje wiek contessy?

– Nie – odrzekłem – wspomniał tylko, że bardzo młodo wyszła za mąż, ale nie mówił, jak dawno. Myślę, że jest w średnim wieku.

– Musi być niezwykle czarująca, skoro pan Ashley zwrócił na nią uwagę – wtrąciła Luiza. – Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby podziwiał jakąś kobietę.

– Na tym prawdopodobnie polega cały sekret – powiedziałem – że jest brzydka i pospolita i wobec tego Ambroży nie czuje się zobowiązany do prawienia jej komplementów. Tym lepiej.

Przyszedł jeszcze jeden list czy dwa, zdawkowe, bez żadnych ciekawostek. Ambroży albo właśnie wrócił z obiadu u kuzynki Racheli, albo właśnie się do niej wybierał. Ubolewał nad tym, jak niewielu spośród florenckich przyjaciół mogło jej udzielić bezinteresownej rady, co począć w jej sytuacji, i pochlebiał sobie, że jest jednym z nich. No i pisał o tym, jak bardzo jest mu wdzięczna. Pomimo bowiem licznych interesów i zajęć wydawała się dziwnie samotna. Nigdy nie miała z Sangallettim wspólnego języka i wyznała, że zawsze tęskniła za angielskimi przyjaciółmi. „Wydaje mi się, że zyskałem coś ważnego – pisał Ambroży – poza setkami nowych roślin, które mam zamiar przywieźć ze sobą do domu”.

Potem nastała przerwa. Nic nie mówił o dacie swego przyjazdu, ale zwykle wracał pod koniec kwietnia. U nas zima była długa i surowa, a mróz, rzadko kiedy ostry na zachodzie, okazał się nieoczekiwanie siarczysty. Ucierpiały od niego niektóre młode kamelie i miałem nadzieję, że Ambroży nie wróci za wcześnie, to znaczy nim jeszcze ustaną ulewne deszcze i gwałtowne wichry.

Wkrótce po Wielkanocy przyszedł list od niego.

Drogi chłopcze, dziwi Cię zapewne moje milczenie. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek do Ciebie napiszę. Ale drogi Opatrzności są dziwne. Zawsze byliśmy ze sobą tak blisko, że może zdołałeś odgadnąć, jaki zamęt panował ostatnio w mojej duszy. „Zamęt” nie jest zresztą najwłaściwszym słowem. Należałoby raczej powiedzieć: radosne oszołomienie przechodzące w pewność. Wierz mi, że moja decyzja nie jest pochopna. Jak wiesz, jestem człowiekiem o zbyt uregulowanym trybie życia, żeby go zmieniać dla kaprysu. Lecz już od kilku tygodni mam pewność, że inaczej być nie może. Znalazłem coś, czego nie zaznałem nigdy przedtem i czego istnienia nie podejrzewałem. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. Często myślami byłem z Tobą, ale jakoś do dzisiaj brakowało mi odpowiedniego spokoju i równowagi, żeby do Ciebie napisać. Otóż trzeba Ci wiedzieć, że ja i Twoja kuzynka Rachela pobraliśmy się dwa tygodnie temu. Jesteśmy teraz razem w Neapolu, gdzie spędzamy miodowy miesiąc, już wkrótce jednak wracamy do Florencji. Na razie nic więcej nie mogę Ci powiedzieć, nie mamy jeszcze bowiem żadnych planów i niczego obecnie nie pragniemy, jak tylko żyć chwilą.

Pewnego dnia, Filipie, mam nadzieję niezbyt odległego, poznasz ją osobiście. Nie będę Cię męczył opisami kuzynki Racheli, zapewnieniami o jej dobroci i prawdziwej czułości. Tego doświadczysz sam. Dlaczego ze wszystkich mężczyzn wybrała sobie akurat mnie, szorstkiego cynika, który nienawidzi kobiet – naprawdę nie mam pojęcia. Rachela często z tego żartuje, a ja, muszę powiedzieć, całkowicie się poddałem. Poddać się komuś takiemu jak ona to odnieść zwycięstwo. Gdyby to nie był taki komunał, nazwałbym się zwycięzcą, a nie zwyciężonym.

Zawiadom wszystkich i prześlij im pozdrowienia w moim, jak również w jej imieniu, i pamiętaj, mój najmilszy chłopcze i pupilu, że to późne małżeństwo w najmniejszym nawet stopniu nie może umniejszyć głębokich uczuć, jakie do Ciebie żywię, przeciwnie, może je tylko powiększyć i teraz, kiedy się uważam za najszczęśliwszego z ludzi, będę się starał robić dla Ciebie więcej niż dotychczas, ją zaś skłonię, by ze mną w tym współdziałała. Napisz szybko i jeśli możliwe, dołącz pozdrowienia dla swojej kuzynki Racheli.

Zawsze Twój oddany Ambroży

List przyszedł mniej więcej o wpół do szóstej, właśnie kiedy skończyłem obiad. Na szczęście byłem sam. Seecombe wniósł worek z pocztą i mnie zostawił. Włożyłem list do kieszeni i poszedłem przez pola aż nad morze. W pewnym momencie pozdrowił mnie siostrzeniec Seecombe’a, który miał młyn na brzegu. Rozpościerał właśnie sieci na kamiennym murze, by wyschły w promieniach zachodzącego słońca. Ledwie mu odpowiedziałem i pewnie pomyślał, że jestem opryskliwy. Wspiąłem się po skałach na wąską półkę wystającą nad niewielką zatoczką, gdzie miałem zwyczaj latem pływać. Ambroży w swojej łodzi stawał tu często na kotwicy w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów, a ja do niego płynąłem. Usiadłem, wyjąłem list z kieszeni i przeczytałem go po raz drugi. Gdybym mógł poczuć choćby najmniejszą iskierkę sympatii, radości, odrobinę ciepła w stosunku do tych, którzy przeżywali swoje szczęście w Neapolu, moje sumienie byłoby spokojniejsze. Wstydząc się sam przed sobą, zły na własny egoizm, nie byłem jednak w stanie wykrzesać z siebie ani krzty życzliwości. Siedziałem, odrętwiały z rozpaczy, i gapiłem się w gładką toń morza. Skończyłem właśnie dwadzieścia cztery lata, a przecież czułem się tak samotny i zagubiony jak przed laty, kiedy siedząc w ławce w czwartej klasie w Harrow, nie miałem nikogo, z kim mógłbym się zaprzyjaźnić, i nic przed sobą, poza nowym światem obcych doświadczeń, do których nie było mi śpieszno.

Moja kuzynka Rachela (wydanie filmowe)

Подняться наверх